poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Apsara


Kiedy dostałem do ręki pierwsze wydanie Apsary, coś mnie tknęło. Wiedziałem już, iż to nasz rodzimy debiut literacki, więc spodziewałem się lżejszej formy; mniejszej objętościowo, gdyż takie właśnie dominują od jakiegoś czasu wśród naszych twórców, nie tylko początkujących. A tu kompletne zaskoczenie - 764 strony bez podziękowań! Od pierwszej chwili przeczuwałem, że ta książka będzie odmienna od wielu, wielu innych.


- Ma faceta jaja! – pomyślałem pewien obaw, gdyż z twórczości polskich prozaików, z jaką miałem możność się zetknąć ostatnimi czasy, zdecydowanie bardziej przypadały mi do gustu dzieła krótsze. Opowiadania, nowelki lub mini powieści, gdzie najważniejszy jest pomysł, gdzie wystarczy odkrywczy punkt widzenia, celna puenta lub jeden inny wybitny rys, by całości nadać sznyt, który zachwyci czytelnika - w tym chyba nasi młodzi, niekoniecznie wiekiem, twórcy czują się najlepiej. Tutaj trafiłem na wiele prawdziwych brylancików. Na dużą nową i dobrą powieść polskiego autora nie trafiłem niestety już od dość dawna. A tu taki debiut; prawdziwa waga ciężka. Prawdziwa odwaga. A może świadomość własnej wartości i tego, co się ma do powiedzenia?

Pomimo wspomnianej niepewności zabrałem się do lektury z dziwną, niczym nie uzasadnioną nadzieją, iż może w końcu trafiłem na coś naprawdę wartego przeczytania.

Apsara jest powieścią dość niekonwencjonalną, co może być pewnym utrudnieniem dla mniej otwartych odbiorców. Nie mamy tu klasycznego, hollywoodzkiego schematu, gdzie wszystko kręci się w nieustającym korowodzie strzelanin, mordobicia i trupów, wokół jednego nieśmiertelnego herosa, lub też wokół pary stworzonej z głównego bohatera i jego wybranki. Zamiast tego autor przygotował nam cztery wiodące postacie; czterech mężczyzn. Ginekolog, pianista, agent muzyczny i zawodowy morderca. Każdy odmienny od pozostałych, a zarazem podobny. Wszyscy czterej uwikłani w wielkie uczucie, wszyscy stający przed wyborami ostatecznymi. Jak się zachowają, jakie podejmą decyzje i jak się potoczą losy ich związków z kobietami, z którymi zetknie ich przeznaczenie, nie będę zdradzał. Jest to bowiem jeden z elementów budujących napięcie i atmosferę Apsary.

Powieść zaczyna się mocnym akordem – jeden gentleman podrzyna drugiemu gardziołko. Przez moment zapowiada się na sensację lub kryminał, szybko jednak się przekonujemy, iż na szczęście nie mamy do czynienia z kolejnym sztampowym bestsellerem akcji na modłę zza Wielkiej Wody. Wątek sensacyjny jest owszem, nawet obecny do samego końca, ale nie stanowi głównego motoru akcji, nie jest osią fabuły. Wszystkim kręci miłość i nieodłączny od niej seks. Napięcie, które towarzyszy czytelnikowi do samego końca lektury, nie jest budowane tylko przez spektakularne zamachy terrorystyczne i działania służb ścigających ich sprawców, przez zemstę i fanatyczną nienawiść, choć to wszystko przecież też znajdziemy w Apsarze, lecz przez uczucie, które zmusza tych, tak różnych przecież, mężczyzn do podjęcia wyzwań, o jakich wcześniej nigdy nie myśleli, do rozstrzygnięcia ogromnych dylematów i podjęcia decyzji nieodwracalnych.

Jeśli już wspominamy o seksie; mam wrażenie, iż co poniektórym będzie on przeszkadzał, gdyż takie głosy krytyki już słyszałem. Większość relacji damsko-męskich w tej powieści jest co najmniej przyprawiona seksem; pożądaniem lub odrzuceniem. Takie jest subiektywne ujęcie autora i żal mi tych, którzy nie potrafią nie tylko odczuwać w ten sposób, ale nawet wyobrazić sobie, iż istnieją ludzie obdarzeni większym temperamentem niż ten, który im przypadł w udziale. Żal mi osób, które nigdy nie narzekają na nadmiar przemocy, a narzekają na nadmiar seksu. W moim odczuciu nie ma go w tej powieści aż tak dużo. Ot – w sam raz dla pokazania tego, co autor chciał opisać.

Debiutancka książka Marka R. Litmanowicza jest trudna do zaklasyfikowania. Mnie osobiście najbardziej kojarzy się z najlepszymi powieściami szwedzkiej szkoły kryminału społecznego. Jak już wspomniałem, kryminału, czy raczej sensacji, jest w Asparze mniej, więcej natomiast gwałtownego romansu. Wszystko to jednak w moim odczuciu jest, podobnie jak w niedoścignionej trylogii Larssona, tylko pretekstem do ukazania problemów społecznych i przemyśleń autora. Podobnie jak skandynawscy mistrzowie, nasz debiutant pokazuje się jako niezwykle bystry obserwator, który potrafi doskonale ukazać odmienność indywidualności na tle przeciętności stereotypów. Jednocześnie trzeba docenić lekkość jego pióra, która potrafi równie lirycznie oddać rozterki bohaterów i malownicze scenerie, co dosadnie odmalować sceny zbrodni i erotykę, jednak bez popadania w pornograficzne szczegóły, co zwłaszcza w zbrodni, jak w głośnym American Psycho, zawsze pachnie mi raczej chorobą psychiczną twórcy i znajdujących w tym upodobanie czytelników, niż artyzmem i przeżywaniem sztuki. Niestety, nie jest to powieść dla każdego. Jeśli ktoś nie potrafił przebrnąć przez szkolne lektury, gdyż "były dla niego nudne", jeśli klasyków zna tylko z bryków, to i tym razem się zawiedzie, podobnie jak czytelnicy będący w stanie strawić tylko jeden gatunek i oczekujący od powieści zalet reportażu, co też już zdarzyło mi się spotkać w recenzjach dotyczących Apsary.

Autor jest uznanym lekarzem, rozmiłowanym w muzyce, brydżu i podróżach. I to się czuje. Jeszcze nigdy nie spotkałem powieści, w której tak plastycznie, wręcz namacalnie, można przeczytać o muzyce. Nasuwa się, absolutnie pozytywne, skojarzenie z Ręką mistrza (oryg. Duma Key), gdzie King, z podobnym wyczuciem, dzieła pędzla wyczarowuje słowem w wyobraźni czytelnika. Te nasuwające się od razu porównania jednoznacznie stawiają Apsarę wśród najlepszych polskich powieści. Również wątek z pogranicza medical thriller, który napotkamy w powieści Marka Litmanowicza jest najwyższej klasy, choć po polsku specyficzny i odmienny od reszty świata. W całej opowieści widać również wyraźną fascynację pisarza krajami Dalekiego i Bliskiego Wschodu, jakkolwiek jego sympatia zdaje się leżeć bardziej po stronie tego pierwszego.

Pomimo cudownych opisów pozwalających się przenieść odbiorcy w swej imaginacji i do największej świątyni świata*, i w środek fanatycznego, dyszącego nienawiścią tłumu Arabów, pomimo przekonującego oddania psychiki zakochanego, uczciwego i wrażliwego mężczyzny (tak, tak, nawet killer może być takim, w pewnym zakresie oczywiście), pomimo umiejętnie utrzymywanego do samego końca napięcia, nie jest Apsara, o czym już wcześniej wspomniałem, ani sensacją czy powieścią podróżniczą, ani romansem czy erotyką. Jest powieścią społeczną. Niczym w moim ulubionym Millenium, pod łatwo strawną warstwą rozrywki drzemią tematy trudne, bolesne i aktualne. Tematy, które niejednemu, zwłaszcza Polakowi, uniemożliwią docenienie tej książki.

Powieść Litmanowicza z wyrazistością lśniącego ostrza unaocznia tym wszystkim, którzy tego w Polsce widzieć nie chcą, iż moherowy katolicyzm wcale nie jest lepszy niż fundamentalizm islamski. Oba głoszą piękne hasła, ale oba są wykorzystywane do zniewolenia ludzi, do szerzenia ciemnoty, nietolerancji i nienawiści. Co prawda katolicy w chwili obecnej nie wysadzają synagog i nie kamieniują nierządnic, ale w historycznej skali wcale nie tak dawno dokazywali równie ochoczo jak ekstremiści w imieniu Allacha**, co można zresztą równie dobrze powiedzieć i o judaiźmie, i o wielu innych religiach, choć oczywiście nie wszystkich***. Obnażeniu prawdziwego oblicza Kościoła Katolickiego służy w Apsarze najwyraźniej wątek przerywania ciąży. Widzimy jak Kościół próbuje zmusić całe społeczeństwo do niewolniczego posłuszeństwa dla swych dogmatów, co samo w sobie byłoby może wybaczalne, gdyby dotyczyło tylko wiernych. Nie można natomiast przymykać oczu na takie praktyki, jeżeli dzieją się one z rażącym naruszeniem prawa i kiedy do posłuszeństwa wierze jednych ludzi zmusza się również tych, którzy wierzą w co innego, którzy mają inne poglądy, a taka jest właśnie nasza polska rzeczywistość. Kościół tylko dlatego nie wysyła ludzi na stosy, że w chwili obecnej nie ma takiej możliwości. Zarówno historia, która pokazuje, iż tak robił w przeszłości, nawet stosunkowo niedawnej, jak i teraźniejszość, która ostrzega nas, że cały czas dąży do jak największej władzy, również nad tymi, którzy w Boga nie wierzą, obliguje nas, byśmy nie dali potworowi fanatyzmu dorosnąć do rozmiarów tego z wersji islamskiej. I dlatego, co już widać w niektórych polskich recenzjach, książka jest oceniana źle przez tych, którzy nie potrafią przeboleć wspomnianych prawd. Inna sprawa, że krytyk, który chwali tylko dzieła zgodne z jego linią ideologiczną, bardziej przypomina mi kościelnego (ewentualnie islamskiego lub partyjnego) cenzora, niż krytyka.

Właśnie. I tu dochodzimy do sedna. W moim odczuciu głównym przesłaniem Apsary jest to, iż wszelka wiara od momentu, gdy dostanie do ręki karabin, prawo lub inny środek przymusu, staje się złem ostatecznym. Głosi miłość i w jej imieniu ją właśnie morduje. U Litmanowicza mamy Koreę z jej Pol Potem (notabene byłym mnichem) i wiarą w stworzenie nowego społeczeństwa, bezduszną polityczną poprawność Zachodu, islamistów ze swym nienawistnym wobec wszelkich innych światopoglądów fundamentalizmem, a także nasz rodzimy katolicyzm, póki co próbujący drobnymi kroczkami wtrącać się coraz bardziej nie tylko w życie wiernych, ale i ludzi innego światopoglądu. Tuszujący pedofilię i pederastię we własnych szeregach, ale tym chętniej zaglądający w łona cudzych żon i córek, dosłownie i w przenośni. Katolicy wytykają muzułmanom, iż ci zakazują nawet europejskiej muzyki, ale sami nie chcą pamiętać, o czym przewrotnie przypomina Apsara, iż żyjący do 1914 roku papież uznał, iż tango jest haram****. Przygaduje więc kocioł garnkowi. Oczywiście, że w chwili obecnej największym zagrożeniem dla indywidualnej wolności jest wojujący islam. Ale tylko w chwili obecnej.

Wiara jest piękna, dopóki nie stoi za nią przymus, który może w imię szczęścia i miłości pozbawiać na początku właśnie tych wartości, a potem nawet życia. Wiara jest piękna, gdy wierzą ludzie piękni. Jednak jacy ludzie są – każdy wie. Potworów więcej niż aniołów, co dziwne, skorośmy na podobieństwo Pana uczynieni. I właśnie te potwory, gdy skryją się pod płaszczykiem gorliwej wiary, nabierają nietykalności i mocy, gdyż wiary kalać nie wolno. Nawet uczciwi ludzie, pierwotnie dobrzy i miłujący bliźnich, pod ich wpływem stają się armią przepojonych nienawiścią demonów, gdyż nie potrafią oddzielić swej wiary od tego, co z nią robią ich współwyznawcy. Jak tłum kamieniujący grzesznicę wyzbywają się swego własnego sumienia i stają się marionetkami monstrów obleczonych w liturgiczne szaty.

Temat bardzo ciężki, ale pokazany przez naszego debiutanta po mistrzowsku, delikatnie i z wyczuciem, a nie tak jak ja o nim mówię. W problem najcięższy wplecione i inne, między innymi pozycja kobiety w społeczeństwie; w naszym jego modelu i w innych kulturach. Znajdziemy wiele celnych spostrzeżeń, jak choćby to, iż wydawać się zaczyna, że kobiety przesadziły trochę w tym europejsko-amerykańskim równouprawnieniu. Najbardziej nawiedzone tak się zaczynają z samcami równać, że chyba tracą kobiecość. Może zresztą to tylko mężczyźni już nie czują się przy nich męscy, co zresztą na jedno wychodzi. Wszystkim tym przeszkodom do szczęścia Litwinowicz przeciwstawia Miłość. Czy uczucie czterech naszych bohaterów do ich wybranek pokona ortodoksów i fanatyków, różnice kulturowe i złą karmę? Tego Wam nie zdradzę. Przekonajcie się o tym sami.

Powieść udała się bardzo. Mam wrażenie, iż w Polsce jej pozytywny odbiór będzie dość ograniczony, choćby z tego powodu, że dostało się co nieco i moherowym beretom, i polskim środowiskom antyaborcyjnym. Jednak nawet dla katolików, za wyjątkiem pozujących na fanatyków, czytanie jej to wspaniała rozrywka pełna wzruszeń i najróżniejszych tematów do przemyśleń, o czym szczerze i gorąco Was zapewniam


Wasz Andrew



* Kompleks Angkor na brzegu rzeki Siem Reap, nie wdając się w szczegółowo w rankingi wielkości, zawiera zabytki być może dla Polaka najbardziej szokujące spośród całego światowego dziedzictwa, gdyż stworzone przez kulturę równie mało znaną, co powszechnie pogardzaną, a jednak przywracające o zawrót głowy i nie mające odpowiednika w naszym kraju o bądź co bądź tysiącletniej ponad tradycji.
** Można przytoczyć choćby wyczyny księży w Jasenovacu, nigdy nie potępione przez Kościół, jak również zamachy na kliniki aborcyjne w USA.
*** Konsekwentnie odmawiają używania przemocy przykładowo Świadkowie Jechowy. Jenakowoż potwierdza to tylko, że do takiej postawy są zdolne jedynie wyznania, które nie podpierają swego istnienia przymusem państwowym, które nie sprzedały swych pryncypiów w zamian za udział w sprawowaniu władzy.
**** haram – arab. zakazany

niedziela, 29 kwietnia 2012

Potop



O „PotopieSienkiewicza napisano w Polsce już tyle, że więcej chyba nie można. Co roku rzesze uczniów męczą ten temat. Jest on pewnikiem również przedmiotem niejednej pracy naukowej. Dlaczego i ja postanowiłem się z nim zmierzyć?

Kiedy słyszę lub czytam opinie dotyczące tej powieści, mam wrażenie, że mówi się o całkiem innej książce niż ta, którą czytałem. Ja ją widzę zdecydowanie inaczej.

Powieść o szwedzkiej nawale, jak wie chyba każdy Polak, jest drugą, po „Ogniem i mieczem”, częścią Trylogii Henryka Sienkiewicza, którą kończy „Pan Wołodyjowski”. „Potop” jest znany w naszym kraju powszechnie, z racji umieszczenia na liście lektur, jak również ze względu na ekranizację pod tym samym tytułem, systematycznie odgrzewaną we wszystkich polskojęzycznych kanałach telewizyjnych. Z powodu wspomnianego zaliczenia do lektur, wersja filmowa jest poszukiwana w pewnych okresach roku szkolnego przez uczuloną na słowo pisane część naszej populacji. Tylko tym bowiem można tłumaczyć jej sezonową popularność ograniczoną zasięgiem terytorialnym naszego systemu oświaty. W związku z tą popularnością i głębokim zakorzenieniem dzieła w świadomości społecznej narodu, opisywanie tutaj fabuły nie ma sensu. Mgliste o niej pojęcie mają nawet analfabeci.

W kraju nad Wisłą podkreśla się, jako najważniejszy element oceny „Potopu” i Trylogii, patriotyczny wydźwięk dzieła napisanego właśnie z zamiarem pokrzepienia serc Polaków pozbawionych wówczas państwowości. I tu właśnie po raz pierwszy moja ocena zdecydowanie rozmija się z lansowaną przez urzędniczą doktrynę. W moim odczuciu Sienkiewicz, prawdopodobnie wbrew swojej woli, pokazał nam prawdziwe oblicze społeczeństwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, z którego uważny czytelnik odczyta znamiona przyszłych klęsk i upadku. Głupota mężnych, tchórzostwo mądrych, słabość prawych i potęga zdrajców wyzierają z każdej stronicy i tylko nieuważny czytelnik mógłby się krzepić taką oceną narodu. Jak widać jednak, tych uważnych jest jak na lekarstwo.

Jak mówi Weyhard Wrzeszczowicz, którego rozmowę z posłem cesarskim Lisolą podsłuchał Kmicic, główny bohater Potopu: „... jest-li na świecie drugi kraj, gdzieby tyle nieładu i swawoli dopatrzyć można?” i dalej: „Jeno szaleni, swawolni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!”. A Kmicic, świeżo nawrócony zdrajca ojczyzny, nie wie jak, choćby we własnej duszy, obronić swój kraj przed tą oceną. Później znajduje odpowiedź: jedyną wartością, jaka pozostała Polakom, jest wiara. Większość czytelników, zaznaczmy – polskich czytelników, jest tą odpowiedzią zadowolonych. Mamy Wiarę! Jesteśmy lepsi od innych! Co tymczasem naprawdę oznacza ta odpowiedź znaleziona przez Kmicica zmierzającego do Częstochowy? Ano znaczy tyle, że jak to opisał Sienkiewicz, gdy Szwedzi targną się na Częstochowę, Polacy powstaną i zwyciężą. Tylko Sienkiewicz nie napisał, a Polacy nie chcą zauważyć, iż nikt już nigdy błędu Szwedów nie powtórzył. No i mieliśmy zabory, brak państwowości, potem, po krótkim oddechu niepodległości i samodzielności, okupację i dziesiątki lat komuny. Nikt się na Częstochowę nie połaszczył, gdyż w przeciwieństwie do nas, inni w Europie uczą się pilnie i szybko. Każdy kto ma chrapkę na Polskę wie, że można w niej robić co się chce, byle nie kalać świętości. Mam podejrzenia, że gdyby nie historyczny paradoks, który ostatnie lata podległości Moskwie połączył z ateizacją Rosji, być może nigdy byśmy się już spod władzy wielkiego brata nie wyrwali. Gdyby nie było ZSRR tylko Rosja, gdyby istnienie Kościoła w Polsce nie kolidowało w sposób oczywisty z linią partii, kto wie, jak by to wszystko wyglądało. Kościół był w latach komuny główną siła scalającą dysydentów, jeśli pominąć pieniążki z USA. Gdyby Rosja nie była radziecka, gdyby mogła jak w czasach zaborów mieć Watykan po swojej stronie, wszystko mogłoby się rozegrać inaczej. Pamiętajmy, że trzeba było aż wojny światowej, by Polska wypłynęła po zaborach. Kościół jako całość, który tylko wówczas ma siłę potężnej organizacji, nie robił sobie niczego z polskich dążeń niepodległościowych. Działania pojedynczych duchownych były tylko czynami prywatnych osób. Choć niejednokrotnie bohaterskie i pełne całkowitego poświęcenia nie bolały zaborców bardziej niż działalność innych dysydentów.

Wróćmy do Kmicica, polskiego herosa z Potopu. Głupi jak but. Przygłup po prostu. Odważny, ale tak głupi, iż zdradził kraj, nie wiedząc nawet, że zdradza. Oczywiście potem się poprawia, ale tylko dlatego, że książę Bogusław Radziwiłł przypadkiem, mając go za swego, odkrył przed nim karty. Gdyby nie to, nigdy by nie zmienił swego postępowania, choć próbowali go do powrotu na drogę cnoty namówić i przyjaciele, i ukochana. A przynajmniej nie poprawiłby się, dopóki nie byłoby za późno. Inna sprawa, to fakt strat, jakie Kmicic przyniósł Polsce. Gdyby od razu stanął po właściwiej stronie, nie zginęłoby wielu prawdziwych patriotów. Jego nawrócenie życia im nie przywróciło. Nie przywróciło siły, która bezpowrotnie uciekła z zasobów państwa. A ilu takich Kmiciców było i jest w naszym kraju?

Kmicicowi wszystko wybaczono. Jako usprawiedliwienie, poza późniejszą poprawą, podniesiono fakt, że zdradził z głupoty, a nie z wyrachowania. Bardzo ciekawe zjawisko. Mam wrażenie, iż w innych krajach aż takiej głupoty nie tolerowano. Któż bowiem może zaręczyć, że coś takiego się nie powtórzy? Jeszcze inny aspekt tego problemu; społeczeństwa trzeźwo myślące, jak choćby Niemcy czy Rosja, nigdy nie wierzą komuś, kto raz zdradził. Niezależnie od tego, jak bardzo się rehabilituje. Mogą takie osoby wykorzystywać, opłacać, ale nigdy już nie obdarzą ich zaufaniem, o chwale jakiejkolwiek nie wspominając.

Spójrzmy też na obraz ogólnej umysłowości wszystkich Polaków z Potopu. Polak to katolik. Każda inna wiara, nawet odłamy chrześcijaństwa, to dla nich „psia wiara”. Każda inna nacja to, z tego czy innego powodu, dziwacy godni co najmniej prześmiewek, jeśli nie jawnej pogardy. I, co bardzo symptomatyczne, ten specyficzny pogląd na miejsce Polaków i Polski w Europie trwa nadal. W zdecydowanej większości opracowań, recenzji, bryków i streszczeń made in Poland miejscem, w którym rozgrywa się akcja „Potopu” jest Polska. Tymczasem w opracowaniach zagranicznych, jest to Unia Polski i Litwy. Tak jakbyśmy do dziś uważali, że Unia Obojga Narodów była tak naprawdę Polską, a Litwa to tylko takie jakby województwo, coś jak Małopolska albo Śląsk. To świetnie pokazuje nasz specyficzny szacunek dla innych, który do dziś, pomimo górnolotnych deklaracji, nie tak znowu wiele odbiega od zadufania i ciemnoty pokazanej w „Potopie”. W większości z nas, gdzieś tam głęboko, pod warstwami większej lub mniejszej ogłady, nadal drzemie Zagłoba, jeśli nie wręcz Kmicic lub Zbrożek.

Potop”, podobnie jak cała Trylogia, jest poza Polską praktycznie nieznany. Nawet Nagroda Nobla przyznana autorowi za całokształt twórczości nie jest w stanie tego zmienić. Dlaczego? Nie wiem. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona, o ile w ogóle możliwa do jednoznacznego sformułowania. Przypuszczalnie, jeśli Trylogia dotąd nie przebiła się na światowych rynkach wydawniczych, poza środowiskami polonijnymi, to jest już na to za późno na drodze promocji literatury jako takiej. Zwłaszcza, jeśli pojawiają się w niej hasła podobne do tych z opracowań szkolnych, które są całkowicie niezrozumiałe i nieinteresujące dla zagranicznego odbiorcy, o ile w ogóle czasem nie są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Jedyną drogą do popularyzacji tego dzieła Sienkiewicza byłaby ekranizacja. Mam jednak wrażenie, że nie taka, jaką mamy obecnie. Oglądając dzieła naszej kinematografii, mam wrażenie, że tylko hasła patriotyczne i polska zasada, iż świętości kalać nie wolno, powstrzymują wielu przed określeniem tego mianem totalnej chały. Zwłaszcza „Potop”, który jest w moim odczuciu najlepszym elementem Trylogii, został w ekranizacji wręcz zbezczeszczony. Główna bohaterka, powszechnie uznawana piękność – Oleńka. Wytnijmy kadr z filmu i pokażmy naszą Oleńkę jakiemukolwiek facetowi. Różne padną określenia, ale by usłyszeć „piękna” musielibyśmy zajść do okulisty, do poczekalni dla tych, co jeszcze bryli nie nabyli. To jednak tylko detal, jeden z wielu. Najgorsze jest to, iż film jest sieczką złożoną z niepowiązanych ze sobą scen. Ktoś, kto zna pierwowzór literacki jest mniej lub bardziej zniesmaczony, ale ktoś, kto go nie poznał i kto nie zna polskich realiów, w których świadomości elementy Trylogii istnieją na wielu płaszczyznach odniesień, raczej tego filmu pozytywnie nie odbierze, o ile cokolwiek z niego zrozumie. Potwierdzają to zresztą bardzo mierne efekty promocji filmowych wersji Trylogii za granicą. A szkoda.

Potop” Sienkiewicza, podobnie jak cała Trylogia, jest bowiem majstersztykiem literackim. Nie ma znaczenia, że odbiega od prawdy historycznej. Fikcja i przeinaczenia z niedościgłą biegłością zostały wplecione w prawdę historyczną tworząc świat pełen życia, zaludniony mnóstwem wyrazistych, niezapomnianych postaci. Całość napisana przepięknym, stylizowanym językiem, może służyć za wzór po wsze czasy. Ja osobiście przedkładam Potop nad inne części cyklu. Nie ze względów językowych jednakże. Na tym polu wszystkie części są równie doskonałe. Chodzi o inne rzeczy. „Pan Wołodyjowski”, pozbawiony happy-endu, nie tylko w wydźwięku osobistym (śmierć głównego bohatera), ale i moralnym, społecznym, jest dla mnie po prostu dołujący. Z kolei powieść „Ogniem i mieczem”, pełna posągowych postaci (zwłaszcza dominująca postać Skrzetuskiego), jest sztuczna i dęta przez te postacie właśnie. Większość osób podświadomie czuje nierealność konstrukcji psychologicznej wspomnianego rycerza i stosunkowo rzadko jest on wymieniany wśród ulubionych bohaterów Trylogii. „Potop” jest pod tym względem najlepszy. Mamy amerykańskie zakończenie; nasi zwyciężają a potem żyją długo i szczęśliwie. Mamy najlepsze postacie z poprzedniej części (Zagłoba, Wołodyjowski) i nową postać numer jeden: Kmicica. Niezbyt rozgarniętego, ale odważnego aż do przesady (może pierwsze jest warunkiem drugiego) i zakochanego do szaleństwa (coś nie tylko dla kobiet). Idol mężczyzn i bożyszcze kobiet. Niesamowita akcja godna ekranizacji Hollywood. Pełne heroizmu czyny, zdrady i rozterki sumienia, podstępne knowania i siła wiary dokonująca niesłychanych czynów, pełne epickiego rozmachu sceny batalistyczne i sympatyczne, tryskające specyficznym humorem dialogi. Namiętności i walka. Uczciwość przeciw podłości, miłość przeciw nienawiści. Jest w tej książce wszystko. Przeczytałem ją około trzydziestu razy i za każdym znajdowałem w niej nowe smaczki i inny odcień mistrzostwa. Gdyby napisał to Anglik, a sfilmował Amerykanin, byłby to przebój list bestellerów i rankingów oglądalności. Niestety. Nawet w Polsce, tylko nieliczni czytelnicy potrafią przezwyciężyć odium lektury, obciążenie patriotyzmem i wiarą, obrzydzenie wersją kinową. Szkoda, że dla tak niewielu jest „Potop” tym, czym byłby dla dzisiejszego czytelnika bez tych wszystkich dawno zmurszałych zaszłości: świetną powieścią na pewno wartą przeczytania. Jeśli jeszcze nie czytaliście, spróbujcie odrzucić to wszystko, co wiecie na temat tej lektury, zapomnijcie o tym, że to szkolna cegła, i przeczytajcie to tak, jak choćby Krzyżowców Guillou. Na pewno się nie zawiedziecie


Wasz Andrew

piątek, 27 kwietnia 2012

Czołgi II wojny światowej



Andrzej Zasieczny
Panorama techniki wojskowej
Czołgi II wojny światowej

Książka trafiła w moje ręce niejako przypadkiem; dostałem ją w prezencie. Wydana bardzo ładnie – twarda, kolorowa, lakierowana okładka, a w środku wysokiej jakości, błyszczący papier. W opracowaniu znajdziemy zwięzłe omówienie najbardziej znanych czołgów z okresu II wojny światowej. O każdym typie pojazdu bojowego krótka notka z kilkoma ilustracjami, w zwięzłej formie przybliżająca historię konstrukcji i dane taktyczno-techniczne. Pomimo niewielkich rozmiarów, w przybliżeniu A5, całość ma charakter albumowy i dobrze prezentuje się nie tylko na półce, ale i w ręku czytelnika.

Rozpocząłem od tego, iż „Czołgi II wojny światowej” dostałem w prezencie. Nie bez kozery to podkreślam, bowiem w moim odczuciu głównie do tego się takie publikacje nadają. Nie jest to lektura dla fascynatów tematyki historycznej. Ilość informacji zawartej w tej książce jest niewielka. Jako podręczna przypominajka z tematyki broni pancernej też się nie sprawdzi – nieporównywalnie więcej informacji i ilustracji znajdziemy w internecie w ciągu kilku zaledwie minut. Dla modelarzy zaś jest to pozycja wręcz bezwartościowa ze względu na skąpy materiał graficzny, skrótowe potraktowanie tematu i absolutny brak opisu detali. Można więc powiedzieć, że takie książki w czasach powszechnego dostępu do sieci są bezwartościowe dla zainteresowanych tematem, za wyjątkiem absolutnych neofitów bractwa pancernego, którzy chcą mieć coś na początek. Jedyne rozsądne przeznaczenie takiej książki, bardzo ładnej i solidnie wydanej, to prezent. Tutaj jakość wydania, oraz ze smakiem dobrana szata graficzna okładki i zawartości, będą mocnym atutem. Taki podarunek może obdarowanego zainteresować tematyką, a nawet jeśli otrzyma go znawca, na pewno postawi z przyjemnością obok innych publikacji. Może nie ze względu na wartość czy zawartość, ale ze względu na wygląd, który wzbudza pozytywne uczucia w każdym miłośniku stalowych tygrysów. Coś jak myszka w kształcie czołgu czy breloczek podobnego kształtu. Ozdoba półki po prostu


Wasz Andrew

czwartek, 26 kwietnia 2012

Dzieje liczby


Dzieje liczby czyli historia wielkiego wynalazku” to wersja light monumentalnego dzieła „Historia powszechna liczb”. Georg Ifrah, aby przybliżyć tą fascynującą tematykę szerszemu gronu czytelników, nie ograniczył się tylko i wyłącznie do skrócenia swej pierwszej książki, która już zdobyła uznanie w świecie. Nadał jej też nowy styl, nowy smak, który powinien przypaść do gustu jeszcze większej liczbie odbiorców.

Liczby, ich historia – cóż w tym może być ciekawego dla szarego, przeciętnego człowieka?

Każdy z nas przez ileś lat uczył się historii w trakcie swej edukacji, niezależnie od obranego kierunku kształcenia i zainteresowań. Niektórzy historię dzięki temu serdecznie znienawidzili, zaś całkiem niewielu z nas zdaje sobie sprawę z przepaści, jaka dzieli stereotypowe opinie o przeszłości od rzeczywistości. Dopóki jednak nie sięgnąłem po Ifraha, nawet w przybliżeniu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mylne jest nasze wyobrażenie o wielu aspektach historii związanych z dziejami liczb. Dziejami zawiłymi, wręcz sensacyjnymi, pełnymi zawirowań, niespodziewanych wynalazków, zapominanych i znów odkrywanych, wiążącymi się z tak na pozór odległymi rzeczami jak wielka polityka i wielkie religie.

Dlaczego liczymy używając akurat dziesięciu cyfr, a nie choćby piętnastu albo pięciu? Na to i wiele innych pytań odpowiedź znajdziecie w tej lekturze. Znajdziecie jednak również postawy do rozważań o wielu sprawach w całkiem innym kontekście niż dotychczas. Liczby bowiem i ich dzieje nie zawsze były tylko sprawą matematyków. Ingerowali w nie dostojnicy kościelni i cesarze. Z jakich powodów? Przeczytajcie sami.

Czy wykonywanie mnożenia przy pomocy papieru i ołówka zawsze było tak proste i szybkie jak dziś? Co miał wspólnego Kościół z rozwojem liczb? Jak długo w rozwiniętych krajach Europy pokutowało zapisywanie liczb przy pomocy nacięć i kresek? Na te i wiele innych zagadek, odpowiedzi można znaleźć w „Dziejach liczb”. I nabrać ochoty na lekturę ich „Historii powszechnej”.

Georg Ifrah napisał rzecz świetną. Napisać o liczbach i ich historii tak, by czytało się o nich bez znużenia i z zainteresowaniem, niczym powieść historyczną, może tylko człowiek natchniony. W dodatku treść główna przeplatana jest anegdotami i ciekawostkami, a całość uzupełniona licznymi ilustracjami ułatwiającymi lekturę. Wszystko to bez uproszczeń zniekształcających prawdę i z podkreśleniem przyczyn i następstw rzeczy, które się działy.

Jest to jedna z nielicznych książek, które z całym przekonaniem mogę określić mianem rewelacyjnej i ponadczasowej. Polecam każdemu zdecydowanie i gorąco


Wasz Andrew


tłumaczenie: Stanisław Hartman
tytuł oryginału: Les chiffres ou l'histoire d'une grande invention

środa, 25 kwietnia 2012

POTSDAMER PLATZ



POTSDAMER PLATZ
Buddy Giovinazzo
tłumaczenie: Martyna Plisenko

Niedawno trafił do mnie Potsdamer Platz. Nazwisko autora niczego mi nie mówiło, ale tytuł brzmiał intrygująco, gdyż Niemcy nie tak często są miejscem, gdzie rozgrywa się akcja przetłumaczonych na polski powieści sensacyjnych lub kryminalnych. W połączeniu z intrygującą szatą graficzną okładki sprawiło to, iż czytać zacząłem z nadzieją na dobrą lekturę.

Głównym bohaterem powieści jest Tony, chłopak z przeszłością, którego życie nie rozpieszczało. Z oddaniem służy jako cyngiel jednej z amerykańskich rodzin mafijnych. Z polecenia szefa wyrusza wraz z Hardym, swym kumplem po fachu z tej samej firmy, do Niemiec, gdzie mają wykonać zwykłe dla nich zlecenie. Zwykłe, gdyby nie to, że przyjdzie im tym razem działać na całkiem obcym terenie. Co dalej nie będę zdradzał, gdyż fabuła jest ciekawa i przekonująca, choć niezbyt skomplikowana.

Styl Giovinazzo świetnie koresponduje ze środowiskiem w którym obraca się Tony, z jego konstrukcją psychiczną i doświadczeniem życiowym. Nie jest nadmiernie wulgarny, zbyt prosty, ale i nie jest zbyt „literacki”. Gdyby Tony istniał i chciał opowiedzieć nam swoją historię, być może właśnie w ten sposób by ona wyglądała. Wydawnicwto Replika, które pięknie spisało się w świetnym Nieugiętym, którego niedawno czytałem, tym razem nie do końca stanęło na wysokości zadania. Jest kilka miejsc w których chochlik drukarski tak namieszał, iż czytelnik zacina się, nie będąc w stanie z marszu przeskoczyć nad błędami. Na szczęście jest takich wpadek tylko kilka, a powieść napisana tak interesująco, że omijamy je niczym dziury w pięknej, widokowej górskiej szosie.

Przemiany ustrojowe. Bardzo ważny temat, zwłaszcza dla Polaków, stał się tłem fabuły Potsdamer Platz; motorem, który napędza całość. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, jak stabilne pod wieloma względami są społeczeństwa nie tylko starych demokracji, ale wszystkie, w których ustrój społeczno-gospodarczy nie podlegał rewolucyjnym zmianom. Prężne organizacje, a do takich zawsze należą grupy powiązane interesami przestępczymi, duszą się nie tylko w okowach stabilnego prawa i wymiaru sprawiedliwości, ale przede wszystkich w pętach granic wpływów wyznaczonych pomiędzy nimi a konkurencją z branży. Każda, choćby najmniejsza ekspansja rodzi konflikt, a wobec wielowątkowych sieci powiązań, których nikt nie jest w stanie ogarnąć, trudno ocenić z góry kto jest silniejszy; kto ma większe poparcie innych organizacji, lepsze wejścia w policji, prokuraturze czy rządzie. Póki się nie uderzy, nie wiadomo, jaki arsenał ujawni przeciwnik i skąd otrzyma wsparcie. Ryzyko duże, a potencjalne zyski nie tak wielkie, bowiem granice przebiegają w wielu płaszczyznach; finansowej, politycznej, terytorialnej, itd., przy czym nie zawsze się one pokrywają. Buddy Giovinazzo w swej fikcji (czy aby do końca na pewno?), podobnie jak Roberto Saviano w kultowym dokumencie Gomorra, pokazuje nam Eldorado przestępczości zorganizowanej świata przestępczego XX i XXI wieku – byłe demoludy. W totalnym chaosie dekomunizacji i prywatyzacji, brak stabilności kusi wszelkie dzikie kapitały niczym Złoto Inków ich antenatów sprzed wieków. Potsdamer Platz świetnie pokazuje to fascynujące zjawisko na podstawie Niemiec, ale w umyśle każdego choć w miarę bystrego czytelnika od razu włączy się alarm. A co u nas? A u nas brak chyba powieści równie celnie pokazującej atrakcyjność tego momentu dziejowego*. Wielka szkoda, gdyż mam wrażenie, iż byliśmy dla agresywnych „inwestorów” dużo bardziej łakomym kąskiem niż Niemcy. To jednak temat na osobne rozważania.

Ze względu na warsztat pisarza, podjętą tematykę, a także świetną warstwę czysto kryminalną, Potsdamer Platz byłby rewelacyjny. Byłby, gdyby nie totalnie odstające od całości zakończenie i potknięcia dotyczące kryminalnych realiów. Niemieccy policjanci używający rewolwerów to ewidentne nieporozumienie. Autorowi pomyliły się rodzinne Stany z Europą. Typowy zaś błąd to przekonanie, iż postrzelenie w najwyższym punkcie lotu kogoś, kto skacze przez jakąś przeszkodę, sprawi że cel się zatrzyma i spadnie w dół niczym kamień. Bzdura rodem z kreskówek. Wielka szkoda, gdyż autentyzm powieści mógłby być jeszcze jedną mocną stroną prozy Giovinazzo. Na szczęście nie ma tych rys na monolicie realizmu zbyt wiele. Polecam więc Potsdamer Platz wszystkim, gorąco i zdecydowanie, choć z uwzględnieniem powyższych uwag


Wasz Andrew



* Na razie jedyną dobrą pozycją na temat Polskiej wersji problematyki z Potsdamer Platz, lecz nie powieściową, a dokumentalną, jest bardzo interesująca książka Wielki przekręt. Klęska polskich reform Kazimierza Z. Poznańskiego. Rzecz napisana jakby nieco pośpiesznie, ale zawierająca materiał do wielu przemyśleń.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Zabijcie Odkupiciela



Zabijcie odkupicielaGrzegorza Drukarczyka jest klasycznym przykładem science fiction. Niektórzy twierdzą, że fikcji naukowej w niej nie ma, gdyż sądząc ze stanu techniki, akcja dzieje się praktycznie w czasach nam współczesnych, no może w niedalekiej, bliżej nieokreślonej przyszłości. Dowodów na to ostatnie jednak w książce brak. Dlaczego więc science? A socjologia? Też nauka. Podobnie jak teologia i wiele innych logii.

Powieść Drukarczyka jest właśnie fikcją socjologiczną i religijną. Pierwszoplanową postacią powieści jest Schizo. Kiedyś człowiek sukcesu, a obecnie alkoholik i lump na własne życzenie. Nie do końca bezdomny, ale do tej właśnie ferajny należący i z nią się identyfikujący. W środowisku miłośników diety ze śmietników i jak najtańszych, a zarazem najmocniejszych, napojów wyskokowych pozostała część społeczeństwa, uczciwie biorąca udział w bojkotowanym przez naszych bohaterów wyścigu szczurów, jest nazywana „normalnymi”. Ten epitet oczywiście ma mocno specyficzne znaczenie, zabarwione po równi negacją, pogardą i ironią, jak i filozoficznym dystansem.

Schizo i jego kompania żyją od łyka do łyka, od gryza do gryza, bez planów na przyszłość, bez pragnień innych niż łyk kolejny i następny kęs. Obok nich toczy się życie wielkiego miasta. Istnieją prawie niezależnie od siebie.

Ulubionym miejscem bardziej kulturalnych popijaw naszych bohaterów jest speluna „Gott mit Uns”. Nazwa o tyle przekorna, iż jednym z jej bywalców, jednym z członków ekipy naszego dzielnego Schizo, jest Apostoł. Pijaczyna, niedoszły adept sztuki nauczania o Bogu, wywalony z seminarium, autor Najnowszego Testamentu. Najnowszy prorok, który przepowiedział ponowne nadejście Mesjasza.

I jest też On. Syn Boży znów zstąpił na ziemię. Jak, gdzie i co z tego wynikło? Przeczytajcie sami.

Książka jest krytyką naszego konsumpcyjnego świata w którym, głownie w państwach „rozwiniętych”, coraz bardziej upodabniamy się do niewolników. Zniewoleni przez reklamy, przez pożądanie coraz to nowych, nikomu do niczego nie potrzebnych rzeczy, nie mamy już czasu wolnego, czasu na lenistwo. Nawet urlopy muszą być aktywne, a laba i nieróbstwo to coś złego.

Dla mnie książka ta ma również aspekt osobisty. Spotkałem kiedyś byłego milionera, który wybrał życie na śmietniku. Mówił, że wreszcie ma czas; zapić kiedy chce i kiedy chce pomyśleć. Nie chciał być znów maszyną do zarabiania pieniędzy i z tego co wiem, nigdy nie wrócił do majątku ani do rodziny. Dlatego Schizo jest dla mnie szczególnie przekonujący i bliski.

Jak Chrystus zostałby przyjęty, gdyby znów zszedł na Ziemię? To główne pytanie, jakim krzyczy powieść Drukarczyka. Podobnie jak autor mam obawy, że niestety jeszcze gorzej niż za pierwszym razem. Przynajmniej w naszym amerykańsko- europejskim świecie. Świecie mamony i gadżetów. A nawet bym powiedział, że przede wszystkim gadżetów. W islamskim albo innym... Kto wie?

Powieść napisana jest świetnym językiem. Stonowany folklor pijackiej subkultury bezdomnych sprawia, że jest łatwo strawna dla każdego. Nieliczne błędy merytoryczne i stylistyczne nie są w stanie przesłonić plusów: dość wartkiej, interesującej akcji i ciekawego ujęcia problemu. Bardzo barwne, plastyczne postacie, nieco nawet przerysowane, są konwencją, która idealnie współgra z niesamowitym klimatem, jaki udało się osiągnąć autorowi. Wszystko to wciąga jak najlepsze dzieła gatunku. Pomimo wspomnianych defektów jest więc to książka warta przeczytania. Zapewni dobrą rozrywkę i da do myślenia o czym szczerze Was zapewniam


Wasz Andrew

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Nieugięty



Sam Millar
Nieugięty
(On The Brinks)
tłumaczenie: Krzysztof Dworak

Nieugięty trafił do mnie dzięki uprzejmości serwisu Zbrodnia w Bibliotece i było to moje pierwsze spotkanie z prozą Sama Millara. Nie czytając notek i recenzji zamieszonych na okładkach, jak zwykle zresztą, od razu przystąpiłem do lektury i bardzo dobrze zrobiłem. Przestrzegam wszystkich, którzy mają odmienne od moich zwyczaje, by tym razem wzięli przykład ze mnie. Wydawca zamieścił bowiem na okładce streszczenie zawierające nie tylko najważniejsze elementy opowieści, lecz również, co jest wręcz karygodne, nawet jej zakończenie. Może to nieco zepsuć ucztę, jaką dla umysłu i serca czytelnika jest smakowanie tej autobiograficznej powieści, którą czyta się jak najlepszy kryminał noir, tym razem Irish Noir.

Nieugięty to literatura faktu, która wciąga mocniej, niż najlepsza fikcja literacka. Kolejna po Życiu niewłaściwie urozmaiconym opowieść wspomnieniowa, która niewątpliwie uznana by została za zbyt fantastyczną i heroiczną, zalatującą wręcz stylem „zabili go i uciekł”, gdyby nie to, że oparta jest na autentycznych wydarzeniach. Jeszcze raz życie okazało się bardziej nieprzewidywalne i zaskakujące niż fantazja.

Sam Millar (ur. 1955 w Belfaście) umożliwia nam na swoim przykładzie poznanie życia katolików w Irlandii Północnej. Dorastanie nie tylko w biedzie, ale przede wszystkim w poczuciu niesprawiedliwości, bycia obywatelem drugiej kategorii, obiektem dyskryminacji. Tą część książki polecam szczególnie tym, którzy oceniają nasz PRL przez pryzmat więźniów politycznych i strzelania do protestujących robotników, uważając iż to wystarcza do jednoznacznego potępienia. Niech sobie poczytają, jak w tym samym czasie brytyjscy spadochroniarze strzelali do demonstrantów i jak wyglądała więzienna gehenna Ludzi od Koców. Ciekaw jestem ilu Ludzi od Styropianu przetrwałoby na miejscu Sama w tej uroczej brytyjskiej demokracji. Nie wspominając już o tym, że ci ze styropianu są dziś kombatantami a ich kaci potępiani, gdy tymczasem w Wielkiej Brytanii nic takiego nie nastąpiło. Nawet ci, którzy zmarli w następstwie więziennych tortur nie zostali zrehabilitowani, a ich prześladowcy nigdy nie zostali oficjalnie nazwani tak, jak na to zasługują. Jeśli uważacie, że w Europie piekła można było posmakować tylko w Oświęcimiu i gułagach, to zapraszam do więzień dumnego Albionu, do cel dla politycznych.

Pomimo trudnej młodości i piekła brytyjskiego więzienia, Millar nie tylko nie dał się złamać, nie stoczył się jak wielu innych, ani nie umarł, ale prawdziwie nieugięty wyemigrował za Wielką Wodę, za którą, tak kuszący dla Irlandczyków, jak i dla Polaków, czekał amerykański mit. Tam Sama skusiła wizja szybkich i wielkich pieniędzy. Jak się to wszystko skończyło nie będę zdradzał, gdyż dla tych, którzy nie znają postaci i biografii autora, lektura będzie przypominała prawdziwą powieść sensacyjno–kryminalną, i to bardzo dobrą, której zakończenia nikt się nie spodziewa. W Nieugiętym znajdziemy wiele rzeczy, które niejednego zaskoczą. Nie tylko w kwestii wydarzeń, ale i spojrzenia na świat okiem Irlandczyka. Choćby stosunek do kleru katolickiego. Prawdziwa niespodzianka.

Język, którym posługuje się Millar, pozornie jest nieciekawy. Pozornie, bowiem uważny czytelnik zauważy, iż jest on idealnie dobrany to tego, co w danym momencie jest przedstawiane. Nie znajdziemy w Nieugiętym perełek językowych, żonglerki słowem czy wielokrotnie złożonych zdań i dwustronicowych opisów przyrody. Całe szczęście. Nie znajdziemy niczego, co by nas odciągało od treści. Dynamicznie zmienny styl pisarza jest perfekcyjnie przezroczysty, tak by czytelnik w ogóle nie myślał jak to jest napisane, by całym sobą odczuwał i przeżywał to, co jest napisane. W tej osobliwej manierze trzeba uznać pióro Sama Millara za mistrzowskie.

Jak już się pewnie zorientowaliście, lektura nie jest wesoła ani rozrywkowa, zwłaszcza w części dotyczącej pobytu pisarza w Irlandii. Mimo okrucieństwa, do którego zwierzęta nie są zdolne, a które atakuje z każdej stronicy pierwszej części, mimo braku nadziei, jakiego niewielu z nas miało okazję doświadczyć, książkę czyta się świetnie. Zawiera sporo zdrowej, życiowej filozofii i pokazuje, podobnie jak wiele innych prawdziwych historii, iż nigdy nie należy mówić nigdy. Zawsze trzeba próbować powstać, zawsze trzeba żyć najlepiej, jak się potrafi.

Uwielbiam opowieści, obojętnie czy prawdziwe, czy też nie, ludzi, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Zwłaszcza, jeśli są bystrymi i inteligentnymi obserwatorami, a różnorodne doświadczenia życiowe czynią ich mądrzejszymi. Ich oraz nas. I do takich właśnie lektur zaliczyłbym Nieugiętego. Nie wnikam, na ile ta opowieść wierna jest faktom. Jest przekonująca i nawet jeśli w rzeczywistości było trochę inaczej, to mogło być też dokładnie tak, jak napisano. Nie ma to żadnego znaczenia. Ta książka zmusza do pomyślenia. Dodatkowym smaczkiem są cytaty rozpoczynające każdy z króciutkich rozdziałów, na jakie podzielono całość, co dodatkowo wyrywa z miejscami gnającej na łeb, na szyję akcji, wytrąca z depresji wywołanej bezprzykładnym okrucieństwem i tym bardziej skłania do refleksji.

Prawa do ekranizacji Nieugiętego wykupiła znana wytwórnia Warner Brothers (Warner Bros. Entertainment), ale do realizacji filmu nie doszło. Podobno ze względu na naciski waszyngtońskiej administracji. Następny przyczynek do rozmyślań o wyższości tej demokracji nad innymi...

Absolutnie i zdecydowanie polecam


Wasz Andrew

niedziela, 22 kwietnia 2012

Wyczyny Nasreddina



Wyczyny niezrównanego hodży Nasreddina”, której autorem jest Idries Shah, to jedna z książek o tytułowym sufim, który swój ślad odcisnął w wielu kulturach. Nasredin, jego życie i czyny, były tematem zarówno uczonych rozważań, folklorystycznych opowieści, zwykłych kawałów a nawet filmów. Wiele z jego ripost, po przyswojeniu w różnych krajach, jest przypisywanych miejscowym bohaterom. A może jest odwrotnie.

Wyczyny” składają się z klikudziesięciu przypowieści opatrzonych prześwietnie z nimi zharmonizowanymi ilustracjami Bohdana Butenki. Lektura książki może być lekką rozrywką – zbiorem śmiesznych anegdot, a może być też punktem wyjścia do, mniej lub bardziej poważnych, filozoficznych przemyśleń. Wszystko zależy od czytelnika. Sugeruje to też podtytuł „Najgłupszy z mędrców, najmędrszy z głupców”. Filozofom zalecałbym lekturę od uważnego przeczytania krótkiego, ale celnego wstępu i przypowieści „Zacznij od podstaw”. W naszym kręgu kulturowym sposób podejścia do problemów stosowany przez sufich nie jest łatwy do przyswojenia. Przyzwyczajeni do objaśnień prawd i problemów z pozycji autorytetu na pewno będziemy mieli problemy ze znalezieniem sedna w historiach o Nasredinie działającym przez wystawianie siebie samego na pośmiewisko.

Niezależnie od tego, czy chcemy wraz z Nasredinem podążać śladem filozofii sufich, książka ta jest warta przeczytania, gdyż jest nade wszystko solidną porcją dobrego humoru. Właśnie dlatego, z czystym sumieniem, mogę ją polecić każdemu. W tracie tej lektury przede wszystkim można się świetnie bawić o czym z przekonaniem Was zapewniam


Wasz Andrew

piątek, 20 kwietnia 2012

1974




David Peace
1974
tytuł oryginału: Nineteen Seventy Four
tłumaczenie: Jan Hensel

Dzięki uprzejmości serwisu Zbrodnia w bibliotece, w moje łapki trafiła książka pod nietypowym tytułem 1974. Intrygująca okładka sprawiła, iż zabrałem się do niej pełen zarówno obaw, jak i nadziei, tym bardziej, iż miało to być moje pierwsze spotkanie z prozą z prozą Davida Peace.

Akcja powieści rozgrywa się w Yorkshire, w 1974 roku, jak łatwo się domyślić. Pierwszoplanową postacią książki jest Eddie Dunford, dziennikarz działu kryminalnego okręgowej gazety usilnie starający się wyrobić sobie nazwisko i pozycję w branży. Niedawno udało mu się poczynić pierwsze kroki na tej trudnej drodze dzięki natchnionemu cyklowi artykułów o gościu zwanym Szczurołapem, który wpatrzony w siostrzyczkę, którą wcześniej powiesił w kominku rodzinnego domku, zakończył życie przy pomocy starej flinty. Przynajmniej wszystkim się wydaje, że tak się ta historia skończyła. Dzięki Bogu Edward ma szanse na pokonanie kolejnych stopni prowadzących do panteonu pismaków, gdyż w drodze ze szkoły do domu znika dziesięcioletnia dziewczynka. Wkrótce jej wykorzystane ciało z jeszcze za życia przyszytymi do pleców skrzydłami łabędzia zostaje odnalezione w podmiejskim parowie (z tymi skrzydłami, podobnie jak z kilkoma innymi elementami, autor niepotrzebnie przesadził, ale cóż, nie ma róży bez kolców, a przynajmniej nieczęsto się zdarzają). Dunford rzuca się na temat jak pies na wygłodniałą kość, próbując powiązać ten przypadek z innymi zaginięciami dzieci, które miały miejsce w przeszłości. Co z tego wyniknie nie będę ujawniać, gdyż pomysłowa zagadka kryminalna jest mocną stroną książki, choć absolutnie nie ona stanowi o jej wartości.

Nie zabierajcie się za 1974, jeśli gustujecie w optymistycznych, słonecznych kryminałkach w stylu Księdza Mateusza i wykastrowanych, posągowych postaciach a la Sherlock Holmes. Peace zafundował nam prawdziwą bombę, ale nie strzelającą sztucznymi ogniami, a walącą w łeb niby pałka w ciemnym zaułku. To naprawdę boli.

74 jest perwersyjnie mrocznym, perfekcyjnie dołującym kawałkiem prozy. Bagno. To słowo najlepiej charakteryzuje tą część brytyjskiej społeczności, którą przyjdzie nam poznać. I bynajmniej nie będziemy się obracać tylko wśród meneli czy innego marginesu. Nasze bagno wciąga wszystko co się do niego zbliży, od przedstawicieli szczytów drabiny społecznej, aż po ludzkie odpadki z rynsztoka.

Powszechna, wszechogarniająca korupcja, która sprawia, iż nikt, a przede wszystkim władze i policja, nie robi tego, co robić powinien, gdyż przeszkadzają mu w tym układy; krycie własnych i cudzych grzeszków. Pieniądze nie śmierdzą. Nawet wtedy, gdy lepkie są od krwi gwałconych i mordowanych dzieci, tępionych mniejszości narodowych, łez rodzin i wydzielin zboczeńców. Czy nasz główny bohater odważy się zmierzyć z tym syfem? Czy okaże się prawdziwym bohaterem, czy szmatą? Jeśli chcecie wiedzieć i się nie boicie, zmierzcie się z lekturą.

Nie jestem zwolennikiem wulgaryzmów ani w życiu, ani w literaturze. Są jednak czasami niezbędne w obu tych światach. Język Davida Peace idealnie koresponduje z czasem, miejscem, tematem i postaciami jego powieści. Nie jest ani zbytnio przejaskrawiony, ani wygładzony. Wciąż najebany Eddie nie kocha się, tylko rucha w dupę. Gdy dostanie wpierdol, nie woła Pana, tylko rzuca chujami, gdy ma zagwozdkę, kurwuje. Dziwi mnie, jeśli kogoś to gorszy, gdyż takie słownictwo jest na porządku dziennym, o nocnym nie wspominając, naszych polskich, katolickich elit, nawet w Sejmie i Senacie, więc tym bardziej w mrocznym, zimnym i mokrym Yorkshire, zdołowany bohater widujący na jawie rzeczy, od których można osiwieć, innego używać nie może.

Pod koniec lektury miałem wrażenie, iż może autor nieco przesadził malując nam obraz prawdziwego piekła kryjącego się pod taflą ślepej i zadowolonej z siebie codzienności. Piekła korupcji i bezwzględniej pogoni za mamoną, seksualnego wykorzystywania dzieci i obojętności wobec zła. Hańby policji, która wrabia niewinnych, by mieć wyniki, przez co daje prawdziwym sprawcom osłonę najlepszą z możliwych. Potem jednak wspomniałem Gomorrę, wspomniałem coraz to nowe, co dzień, programy w naszej TV pokazujące niewinnie aresztowanych więzionych miesiącami, a nawet latami. Programy, do których nie brakuje wciąż nowych tematów. Wspomniałem tysiące zaginionych co roku tylko w naszym kraju, którzy nigdy się nie odnajdują. Zaginionych, co maskuje inne słowa, które można by użyć, gdyby ktoś miał odwagę wyartykułować, co się mogło z nimi stać. I już, niestety, nie mam tego wrażenia.

Jak już wspomniałem, lektura tej powieści nie daje radości. Ale wciąga i zmusza, dosłownie zmusza, do zastanowienia się. Jeśli proza może być poezją, jeśli istnieje poezja gówna, tak jak istnieje poezja kwiatów, to David Peace właśnie takie dzieło nam zaserwował. Polecam absolutnie i bezkompromisowo, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, iż wielu polegnie w konfrontacji z tą opowieścią


Wasz Andrew

czwartek, 19 kwietnia 2012

Khul-khaal



Khul-khaal. Bransolety Egipcjanek”, to książka bardzo odmienna od innych. Wyróżnia się już choćby tym, iż zanim przejdziemy do meritum, czekają nas trzy przedmowy, czy jak kto woli wprowadzenia. To, co w innej publikacji mogłoby śmieszyć, w tej nie tylko nie razi, ale wręcz wydaje się potrzebną, idealnie dopasowaną częścią całości. Każdy wstęp ma innego autora i z nieco innej perspektywy odnosi się do właściwej treści oraz jej tematyki. Każdy jest na swój osób interesujący, wyważony i dopełnia dalszą część lektury.

Nayea Atiya, autorka książki, ma wiele wspólnego zarówno ze światem Zachodu (a konkretnie Francją), jak i Egiptu. Jednak nie dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami, przeżyciami ani przemyśleniami. Na zasadniczą część jej publikacji, poza wspomnianymi trzema prolegomenami, składają się opowieści pięciu kobiet, pięciu Egipcjanek. Poza przynależnością państwową i płcią nic ich nie łączy. Nie wszystkie są muzułmankami, nie wszystkie pochodzą z najuboższych warstw społeczeństwa. Nie mają tego samego koloru skóry, umiejętności ani wykształcenia. Nie znają jedna drugiej. Nie łączą ich upodobania ani pragnienia. No może poza jednym. Poza marzeniem o szczęściu w małżeństwie.

Znajdziecie w „Bransoletach Egipcjanek", poza wspomnieniowymi opisami własnych dziejów pięciu głównych bohaterek, wiele faktów obalających powszechny nie tylko w Europie pogląd, iż kobieta w świecie arabskim jest niczym; jest permanentnie bita i poniżana. Jej pozycja jest inna, ale czy słabsza niż w naszej, europejskiej rzeczywistości, to już sprawa mocno dyskusyjna.

Khul-khaal” nie jest lekturą porywającą. Nie wciąga i nie odrywa od zajęć. By ją ocenić trzeba wybrać spokojny czas, zrelaksować się i poddać rytmowi tych pięciu opowieści. Każda toczy się w innym tempie. Każda kobieta opowiada o swym życiu własnym językiem i w specyficznej, właściwej dla niej manierze. Wielka chwała Nayea Atiyi oraz tłumaczce* za to, że potrafiły oddać niepowtarzalny klimat każdej z tych gawęd i zachować prawdziwość tchnącą z każdej historii. Jedne z nich czyta się łatwiej, inne trudniej. Jedne są bardziej chronologiczne, inne to galimatias retrospekcji i refleksji. Jednak lektura wszystkich jest prawdziwą ucztą. Pozwala się nam przenieść do Egiptu i wysłuchać tych zwierzeń jakby bezpośrednio. Nie czuje się ingerencji pośredników i można dzielić radość i rozpacz, ból, strach i szczęście. Wszystko, co się wydarzyło i co zostało nam opowiedziane.

Bransolety Egipcjanek” nie są dobrą rozrywką. Jeśli chcecie się zrelaksować po ciężkim dniu, odstresować po rozmowie z podwładnymi albo z szefem, nie jest to lektura dla Was. Jeśli jednak macie nastrój na niespieszną pogawędkę o życiu, jaką można wieść z przyjacielem nie widzianym od lat, który jakiś czas temu powrócił po długiej nieobecności, to jest to właściwa opowieść.

Khul-khaal nie jest źródłem rzetelnej wiedzy o przeciętnych Egipcjankach, o ile coś takiego w ogóle istnieje. Stereotypy nie występują w przyrodzie, a zwłaszcza wśród ludzi. Książka Atiyi jest jednak źródłem wiedzy prawdziwej i konkretnej. Jednostkowej. O dziejach tych właśnie kobiet, ich rodzin i znajomych. Także o charakterystycznych dla środowiska bohaterek mechanizmów społecznych. Oczywiście to spojrzenie jak najbardziej subiektywne, wypaczone przez braki wykształcenia, a nawet ewidentne zabobony, lecz tym bardziej przez to właśnie prawdziwe. Bo te kobiety właśnie tak widzą otaczający je świat, który bez nich przecież by nie istniał. Liczby i statystyki przefiltrowane przez bezuczuciowy mózg naukowca nie budzą współczucia, nie prowadzą czytelnika do osobistych przemyśleń i refleksji na temat rzeczy być może w życiu najważniejszych; rodziny, miłości, dzieci, seksu, pieniędzy. No i celu życia oczywiście. Również braku uniwersalności praw ludzkich i Boskich; zwłaszcza moralnych.

Jeśli znajdziecie czas na tę lekturę, na pewno nie pożałujecie. Choć nie da Wam instant rozrywki, da wiele do myślenia. Pozwoli też osiągnąć pewien rodzaj pełnej harmonii kontemplacji różnorodnych aspektów naszej coraz bardziej poplątanej rzeczywistości i uspokajającej refleksji o marności naszych problemów, o czym z przekonaniem Was zapewniam


Wasz Andrew



* Agnieszka Nowak

środa, 18 kwietnia 2012

Świat oczami dziwki



Jacqueline Carey
Strzała Kusziela
tytuł oryginału: Kushiel’s Dart
tłumaczenie: Maria Gębicka-Frąc

Strzała Kusziela jest pierwszą powieścią cyklu* i zarazem moim pierwszym spotkaniem z twórczością amerykańskiej pisarki fantasy Jacqueline Carey. Książka trafiła w me ręce dzięki uprzejmości serwisu LubimyCzytać.pl. Szczerze powiedziawszy sam bym po nią nie sięgnął, gdyż tytuł mało intrygujący, a grafika na okładce w ogóle nie w moich klimatach. Przejdźmy jednak do meritum.

Świat wykreowany przez Jacqueline Carey bywa porównywany do nieprzemijającego, pomnikowego dzieła Franka Herberta, czyli Diuny. Dokonałem i ja podobnej konfrontacji. Nie wypadła ona dla pretendentki korzystnie. W Diunie porywa nas między innymi wszechświat stworzony od podstaw. Nie jest to nasz kosmos, ani nawet, w pewnych szczegółach, nie jest on napędzany naszą fizyką. Nie wiemy nawet tak naprawdę, czy akcja rozgrywa się w przyszłości, czy w przeszłości. Mimo wszystko czujemy jedność jego mieszkańców z Ludzkością jakiej jesteśmy częścią. Geniusz Herberta objawia się między innymi w tym, że tak ukrył mechanizmy swego uniwersum, iż mimo upływu dziesięcioleci, jakie minęły od powstania Diuny, nadal nie kłóci się ona z naszą wiedzą naukową – fikcja przemyka się na obrzeżach naszej wiedzy, przenika przez jej luki, by rozkwitnąć w naszej wyobraźni. Carey poszła inną, moim zdaniem dużo łatwiejszą drogą. Jej świat jest odbiciem naszego świata z czasów po upadku cesarstwa rzymskiego, oczywiście odpowiednio zniekształconym, jakby rodem z równoległej rzeczywistości, w której wiele rzeczy jest podobnych, ale tylko podobnych. Diuna okazała się kanonem samym w sobie, źródłem inspiracji całych pokoleń twórców i odbiorców. Strzała Kusziela takiej mocy nie ma, ale... Diuna jest pierwszą i zarazem najlepszą powieścią cyklu. Jest to poważna wada. Czy cykl stworzony przez Carey też jest obarczony tą skazą, z oczywistych przyczyn jeszcze nie wiem. Jeśli następne powieści okazałyby się lepsze, to wtedy może się okazać, że o ile nie udało pisarce pokonać Herberta w kategorii najlepszej powieści, to może w kategorii cyklu... Kto wie?

Powiedziałbym, iż akcja Strzały Kusziela rozgrywa się na terenach odpowiednika naszej Europy Zachodniej w alternatywnej rzeczywistości. Najważniejszą postacią opowieści jest Fedra, której nazwisko wydłuża się w miarę upływu czasu przynoszącego coraz to nowe wydarzenia. Fedra urodziła się z czerwoną plamką na tęczówce lewego oka. To delikatne muśnięcie boskiego pędzla według wierzeń jej świata zdarza się w całej populacji raz na trzy pokolenia i oznacza... masochistkę i dziwkę doskonałą. Nasza bohaterka w wyniku swej unikalności i zbiegu okoliczności nabywa również wielu innych umiejętności, które bardzo się jej przydadzą w zmaganiach, w które zostanie wciągnięta.

Dziwka jako główna bohaterka... Czy to brzmi lepiej niż kurwa, a gorzej niż kurtyzana? Niektórzy uważają, że tak, ale mnie to nie przekonuje. Rozumiem, że w salonach widuje się córy Koryntu, a w podrzędnych spelunach kurwy. Przynajmniej w teorii, bo dzisiejsze salony chyba już temu prawu nie podlegają. Autorka jednak przesadziła z tą delikatnością słownictwa. Seks zajmuje w powieści znaczące miejsce i wielu docenia jej cukierkowy język. Dla mnie jest to duży minus, gdyż jest on taki niezależnie od okoliczności. Uważam, że dobry autor powinien zauważać i oddawać zmienność manier językowych zależnie od osoby, czasu i miejsca. Tego wyraźnie brak. Fedra jest mistrzynią, ale i w słownictwie, i w dynamice opisów, brak mi tego, co naprawdę jest najważniejsze u mistrzów sztuki miłości – niepowtarzalności. Świadomości, iż wszystko zależy. Zależy od tego z kim, gdzie i kiedy.

Podobnie jak sztampowy jest język i ekspresja, tak i same sceny miłosne jako takie. Mamy dwa bieguny; seks tak delikatny, że aż sztuczny, na jednym biegunie, a BDSM** na drugim. Pomiędzy przepaść. Nie chcę być złośliwy, ale jeśli autorce brakowało wiedzy z własnego doświadczenia, mogła choć trochę podbudować się z teorii. Już starożytni wiedzieli, iż fetyszyzm w tysiącu swych odmian jest dewiacją tak powszechną, iż de facto jest normą***, choć nie mówi się o tym zbyt często ze względu na poprawność polityczną. I jest on tylko jedną z dziesiątek popularnych dewiacji. U Carey tej wielości przenikających się różnorodnych pragnień absolutnie brak. Różnica w wyczuciu tematu między Strzałą Kusziela, a choćby Panienkami Madame Cleo pióra Lucianne Goldberg, jest znaczna. Kocham autorów, którzy nie tylko mają odwagę przełamać seksualne tabu i wyłamać się swą twórczością z ciągu eunuchopodobnych produkcji, ale jeszcze potrafią uchwycić tę różnicę, jaka jest między miłosnym spotkaniem kochanków smakujących swe ciała, a pośpiesznym stosunkiem napalonego gacha i femme fatale w ciasnej klatce zatrzymanej między piętrami windy, zwłaszcza jeśli są to ci sami ludzie, a tylko okoliczności inne.

Mam wrażenie, iż autorka w ogóle nie przyłożyła się do pewnych tematów, które powinna zgłębić przed napisaniem powieści. Wiedza o wyrafinowanym, czy też jak kto woli zboczonym, seksie jest tylko jedną z tych wpadek. Druga, która mnie uraziła, to elementy marynistyki. Te na szczęście zajmują nieporównanie mniej miejsca w powieści, choć niestety rażą jeszcze boleśniej. Nie uznaję za wadę tego, iż antykoncepcja i choroby weneryczne to słowa nieznane w świecie Fedry, co pisarce zarzucają niektórzy. Może to taki właśnie świat.

Ponarzekałem? I dobrze. Wiele więcej powieści zarzucić się nie da. W swoim kanonie jest bardzo dobra. Pierwsza połowa lektury biegnie nam w miarę spokojnie, gdyż spisek dopiero się zawiązuje; główna bohaterka dorasta, poznajemy budowę fabuły i próbujemy odgadnąć w jakim kierunku ruszy główny nurt akcji. Mocną stroną Strzały Kusziela są wyraziste, przekonujące sylwetki postaci i plastyczne opisy miejsc; krajobrazów, domów. Umiejętnie oddane są klimaty życia w różnych warstwach społecznych i kulturach. Choć wszystko jest odmalowane w sposób nieco bajkowy, w fantasy wcale takie podejście nie przeszkadza, a nawet stanowi zaletę.

To, co najbardziej lubią tygrysy, zaczyna się mniej więcej w połowie książki. Akcja zaczyna przyspieszać i gna z każdą chwilą coraz szybciej. Rozległe, niejednokrotnie odległe wątki nagle stają się wiodącymi, by po chwili znów stracić na znaczeniu. Wielkie bitwy, szpiedzy i podstępne dworskie knowania, wielkie miłości i bezduszna arogancja. Rewelacja! W dodatku, dzięki temu, że tomisko jest dość opasłe, kulminacja nie jest tylko jednym, wielkim wybuchem uczuć i wydarzeń, po którym następuje zbyt szybki koniec lektury, ale narastającą i wciąż potężniejszą lawiną pełną zaskakujących spiętrzeń i zawirowań. Autorka okazuje się również mistrzynią suspensu, co nie jest normą w tym gatunku, i chwała jej za to.

Strzała Kusziela jest więc piękną bajką dla dorosłych dzieci. Na pewno spodoba się wielu. Nie jest jednak aż tak świetna, by ją w ciemno polecać każdemu, a zwłaszcza odbiorcy bardziej wyrafinowanemu, nawet lubującemu się w gatunku. Doradzałbym najpierw posmakować, a potem, jeśli się spodoba, dołączyć do swej kolekcji ulubionych lektur. Do mojej jednak się nie załapała


Wasz Andrew



* Seria Trylogia Kusziel:
  • Strzała Kusziela (Wydawnictwo MAG, 2004)
  • Wybranka Kusziela (Wydawnictwo MAG, 2005)
  • Wcielenie Kusziela (Wydawnictwo MAG, 2006)
Trylogia Imriela:
  • Potomek Kusziela (Wydawnictwo MAG, 2011)
  • Kushiel's Justice (pierwsze wydanie angielskie - 25 lipca 2007 )
  • Kushiel's Mercy
** BDSM - angielski skrót pochodzący od słów "związanie" i "dyscyplina" (bondage & discipline, B&D), "dominacja" i "uległość" (domination & submission, D&s, D/s) sadyzm i masochizm (sadism & masochism, S&M)
*** altokalcifilia, czyli upodobanie do wysokich obcasów, dotyka zdecydowaną większość mężczyzn i wiele kobiet, a jest to tylko jedna z tysiąca odmian fetyszyzmu

wtorek, 17 kwietnia 2012

Drugie spotkanie z królem



Ken Bruen
Londyński bulwar
(London Boulevard)
przekład Magdalena Koziej

Po pierwszym spotkaniu z prozą Kena Bruena, którym była lektura powieści Strażnicy bezprawia (The Guards), z utęsknieniem wyczekiwałem na kolejną jego książkę. No i nastał ten dzień – zaprzyjaźniona biblioteka powiatowa w ramach akcji „Poleć książkę” zakupiła Londyński bulwar, który w ciemno zarekomendowałem, kierując się tylko nazwiskiem autora.

O ile centralną postacią Strażników jest były policjant, o tyle głównym bohaterem Bulwaru jest Mitchell, dla znajomków Mitch, który właśnie skończył odsiadkę i rozpoczyna drugie podejście do życia na wolności z mocnym przeświadczeniem, iż nigdy więcej za kraty nie wróci. Planuje zdobyć dobrą pracę i trzymać się z dala od kłopotów, ale wiadomo – nigdy nie mów nigdy. Dawne grzechy ciążą, a dawni kumple jeszcze bardziej. Co z tego wyniknie nie będę ujawniał. Zdradzę tylko, że choć powyższy schemat jest dość klasyczny, to fabule nie brak oryginalności, a zakończenie też nie jest sztampowe. Nie oryginalność intrygi jednak, ani mocna puenta, są największymi atutami Londyńskiego bulwaru. To styl prozy Bruena, porażający jak wyprowadzony z zaskoczenia cios w splot słoneczny, potwierdza zasadność nadanego mu tytułu króla twardego kryminału noir.

Wyobraźcie sobie, że będąc przejazdem w jakiejś odległej dziurze, gdzie wasza noga już nigdy nie postanie, kupiliście sobie od ulicznego handlarza szczeniaczka* jakiegoś mocnego alkoholu bez żadnej nalepki i marki. Przez dłuższy czas nie otwieraliście go nawet, w czym pewnie miała swój udział obawa przed utratą wzroku będącą częstą konsekwencją eksperymentów z podobnymi wyrobami niewiadomej proweniencji. W końcu nadchodzi, po latach, ten dzień, gdy macie doła i musicie się napić. Nie ma niczego lepszego pod ręką i w chwili rozpaczliwej odwagi otwieracie zakurzona flaszeczkę, nalewacie setę i chlup. Okazuje się, że to najlepszy trunek, jaki piliście w życiu. Czujecie to? W butelce zostało już tylko półtorej kielonka! Jeszcze rozkoszujecie się uczuciem, jakby pogłaskał was ognisty anioł, jeszcze została ponad połowa, a już czujecie niesamowity żal, że flaszka taka malutka, że tak szybko zbliża się koniec libacji, a druga podobnie smakowita butelka może się już nigdy nie trafić. Taka jest właśnie proza Bruena. Ja ją po prostu połykam i już od pierwszych stron, gdy zauważam jak błyskawicznie się go czyta, żałuję, że jego powieści nie są grubsze.

Mistrz oszczędnego słowa. Gdyby Bruen napisał Potop, pewnie zmieściłby się jednym niewypasionym tomie. Mimo tego jego proza jest niesamowicie wyrazista. W kilku zdaniach, pozbawionych wszelki zbędnych wyrazów, potrafi zawrzeć wszystko co potrzebne, by czytelnik przeniósł się w ciemne londyńskie uliczki lub do irlandzkiego pubu, by wszedł w ciało zdesperowanego zabójcy lub napalonego kochanka. Nie są mu potrzebne wielostronicowe opisy, wystarczą zdania zamiast akapitów, słowa zamiast zdań. Dodajmy do tego zawrotne tempo akcji i otrzymamy lekturę, której jedyną wadą jest to, że tak szybko się skończy.

Czytając recenzje zawodowych krytyków, z reguły powieścią równie zachwyconych jak ja, i amatorów, z reguły mniej zachwyconych, w pierwszej chwili byłem zdziwiony. Dopiero potem zrozumiałem. Dobry krytyk literacki powinien być albo otwarty na wszelkie możliwe style, gatunki i maniery literackie, i oceniać każde dzieło w ramach konwencji, w której zostało stworzone, albo być na tyle samoświadomym, by unikać obszarów, w których się źle czuje. Najgorszy grzech krytyka, to ocenianie czegoś, czego z samego założenia się nie lubi. Ile przykładowo warta recenzja powieści Lema napisana przez kogoś, kto uważa, że fantastyka jest drugim sortem literatury? A Bruen jest prawdziwym ewenementem; oszczędności słowa, pragmatycznej brutalności i esencji życia. Koneserem przemocy i jednocześnie pełnym humanizmu filozofem ukrytym między wierszami. Mrocznym jak mało kto, ale zarazem, w postaciach swych bohaterów, jak niewielu doceniającym życie takim, jakim jest – niezależnie od tego, jakie karty dał nam los. I nie każdy jest w stanie to perwersyjne wręcz połączenie strawić. Nie piszę tego przekonany o swojej wartości, ale świadom bezcennej wielkości tego niesamowitego autora. Musiałem uzasadnić te rozbieżności ocen, z którymi możecie się spotkać i mój osobisty pogląd na ich przyczynę.

Śmieszą mnie zawsze powieści, w których opis aktu eksplozji przemocy czy namiętności jest tak długi, iż jego przeczytanie trwa wielokroć dłużej, niż samo zdarzenie. To wybija z rytmu i odbiera autentyczność. Londyński Bulwar jest wizytówką stylu Kena Bruena. By zbudować mroczny nastrój, by oddać gwałtownie wzbierające uczucia, opisy zbrodni czy wrażeń literackich - wystarczą pojedyncze słowa. Wszystko potrafi przekazać z tą szokującą oszczędnością, a do tego zdoła bez łamania stylu przemycić wiele zdrowej filozofii i życiowej mądrości przydatnej nie tylko twardzielom i zabijakom, ale każdemu. Polecam tę powieść zdecydowanie i absolutnie. Nie tylko miłośnikom twardego kryminału noir. Polecam każdemu, choć mam bolesną świadomość, iż wielu będzie zniesmaczonych, podobnie jak po lampce Frapin Cuvee 1888 czy Remy Martin Louis XIII Black Pearl Limited Edition**. Wszystko jest kwestią smaku


Wasz Andrew



* mała butelka, zwykle 0,25 l wódki
** marzenia konesera koniaków