poniedziałek, 28 maja 2012

Kraj szmaciarzy

Od jakiegoś czasu telewizja publiczna, za nasze, publiczne pieniądze, atakuje nas reklamą społeczną Pierwsi w Europie, a może nawet w świecie. Pokazuje się nam, iż jesteśmy pierwsi na liście w... niepłaceniu abonamentu RTV. Apeluje się w domyśle do widza, by zmienił tą wstydliwą dla nas statystykę i zaczął płacić. Reklama ta budzi mój głęboki sprzeciw, gdyż wpisuje się w fałszywy obraz jaki tworzy Państwo Polskie i polska rzeczywistość.

Od lat wmawia się nam (za niepodważalnym autorytetem JPII), iż jesteśmy w Europie od zawsze. Tylko co z tego wynika? Kim jesteśmy w tej rzeczonej Europie?

Jedna z definicji państwa mówi, iż jest ono wynikiem swego rodzaju umowy społecznej, w ramach której przedmiotowy twór zabiera obywatelom pewne wolności i narzuca na nich określone ciężary, a w zamian zobowiązuje się do pewnych świadczeń. Ostatnio jednak mam wrażenie, iż polski wariant tej umowy jest jednym wielkim oszustwem. Zdarzają się już nawet konstytucjonaliści, którzy uważają, iż Państwo Polskie w ogóle przestało wypełniać swe obowiązki wobec obywateli. Ja jednak nie od strony konstytucji i wielkiej polityki pragnę ten temat pogłębić, ale od strony żywota szarego obywatela.

Przeciętny Polak to nie milioner ani polityk, który faktycznie może mieć powody do zadowolenia z naszej rzeczywistości. To nawet nie przedstawiciel młodzieży, która choć za sprawą zagadek demografii jest coraz mniej liczna, krzyczy głośniej niż inni poprzez swą aktywność w internecie. Przeciętny Polak to człowiek pracujący i wydający, czyli konsument? Jaki jest jego kraj?

Mówi mu się, żeby płacił abonament, bo to wstyd, by Polska była na końcu listy w skuteczności jego ściągania. A czy to nie wstyd, że Polska jest na końcu wielu list; choćby rankingu opieki nad chorymi nad SM? Przykłady takich list, na których Polska przynosi wstyd sama sobie, nie poprzez działania obywateli, a poprzez wyniki działań Państwa i jego organów na szkodzę Polaków, można mnożyć w nieskończoność. Czemu więc obywatel ma nie traktować Państwa w sposób podobny wszędzie tam, gdzie może?

Wspomniałem już, iż obywatel to przede wszystkim konsument. Po tym, jak się go traktuje, jaki stosunek mają do niego sprzedawcy i państwo, można między innymi poznać jaki jest stosunek kapitalistycznej państwowości do swych własnych obywateli. A tutaj widać jasno, iż na tle Europy, my dla naszych władz jesteśmy po prostu szmaciarzami.

Od lat wszyscy, którzy mają możliwość porównania, wiedzą, iż za tyle samo otrzymujemy mniej albo gorzej niż reszta Europy. Nie tylko mniej otrzymujemy za naszą pracę, choć ceny mamy europejskie od dawna. Każdy, kto kupił, choćby w Niemczech, kawę znanej marki w identycznym jak w Polsce opakowaniu, wie, iż to nie ta sama kawa, choć cena nieraz jest nawet niższa niż u nas. Powszechnie znana jest wyższość puszek dla psów czy proszku do prania kupowanych w Niemczech za niejednokrotnie mniejsze pieniądze niż u nas, choć napisy na opakowaniach mówią, że w środku jest to samo. Ba! Nawet te towary, które my produkujemy, i które z Polski jadą na Zachód, są lepsze niż partie tego samego towaru z tej samej fabryki, które idą na rynek krajowy, jak choćby pasty do zębów. Dlaczego? To proste. W naszym kraju wszyscy traktujemy się jak szmaciarzy, a w szczególności ci, którzy mają trochę lepiej tak traktują tych niżej. Ci, którzy mają trochę więcej władzy w szczególności.

Popatrzmy na kary nakładane na producentów. W USA i Europie idą w miliony dolarów i euro. A u nas? W setki złotych. Znany producent środka chwastobójczego, który twierdził, iż jego produkt podlega biodegradacji po roku, znany producent jogurtów, który twierdził, że jego produkty mają działanie zdrowotne. Kary wymierzone na Zachodzie naprawdę zabolały, a te w Polsce? Nawet nie chcę dociekać, co sobie pomyśleli o Polsce ludzie z tych firm, którzy w normalnym kraju spodziewaliby się milionowej kary, a tu... Szkoda słów...

Kolejne perełki można mnożyć w nieskończoność, że choćby wspomnieć ostatnie hity naszych stołów, czyli sól do posypywania dróg i proszek jajeczny Bóg wie skąd. I żadnych konsekwencji, które by mogły odstraszyć od naśladownictwa. Kary, jeśli już w ogóle, to będące raczej zachętą do kontynuowania tej drogi biznesu. A ludzie interesu uczą się szybko.

Oto przykład z ostatnich dni, który sprowokował mnie do sięgnięcia po pióro. Kupiłem sobie napój Powerade. Już po dokonaniu zakupu zauważyłem, iż jest to opakowanie promocyjne konkursu Wpadnijmy w piłkoszał. Na nalepce przeczytałem, iż szczegóły są na odwrocie etykiety. Odwracam i... (kliknik aby powiększyć)



Zbulwersowany tym lekceważącym stosunkiem koncernu Coca Cola do klienta wszedłem na polską stronę Powerade, by w mailu dać wyraz swym żalom, a tu... (kliknij aby powiększyć)




Nie muszę chyba dodawać, iż strony „kontakt” w innych Europejskich serwisach Powerade działają. Nie tylko niemiecka. Znów jesteśmy jedyni. I to by był komentarz do tego, jakie jest nasze miejsce w Europie. Jesteśmy w niej. Tak jak i mamy swoją stronę Powerade. Tylko trochę inną niż reszta świata.


Wasz Andrew

poniedziałek, 21 maja 2012

Stalowe Pantery


Hipotetyczne starcie Niemcy Zachodnie - ZSRR w warunkach pustynnych 11-1955. MiG-19 w ataku na zgrupowanie czekających w zasadzce M47 i piechoty (kliknij aby powiększyć).
Styczeń 1946. Hipotetyczne starcie Francji ze ZSRR w warunkach pustynnych. Radziecki Tu2s w momencie zestrzelenia podczas nieudanego ataku na zgrupowanie francuskich czołgów Panther A osłanianych przez piechotę (kliknij aby powiększyć).
Hipotetyczne starcie Niemcy Zachodnie - ZSRR w warunkach pustynnych 11-1955. Il-10 Sturmovik w ataku na zgrupowanie czekających w zasadzce M47 (kliknij aby powiększyć).

Steel Panthers jest jedną z gier, w które pogrywałem najczęściej. Jej początki sięgają bodajże roku 1995, gdy pojawiły się jej pierwsze trzy płatne części: Steel Panthers, Steel Panthers II Modern Battles oraz Steel Panthers III Brigade Command. Miałem przyjemność bawić się nimi wszystkimi i najbardziej przypadła mi do gustu część pierwsza, pomimo jej wszystkich ograniczeń. Strategie te chyba nie były wielkim hitem wydawniczym, ale nie umarły tak jak ówczesne gwiazdy rynku gier komputerowych, owe znane wówczas wszystkim hity sprzedażowe, o których mało kto dziś już pamięta i w które prawie nikt już nie grywa. SP nie tylko mają stałych wielbicieli, którzy graliby nawet w stare, pozbawione dalszej ewolucji części. Seria zdobywa coraz to nowych odbiorców, gdyż na bazie pierwszych trzech, klasycznie komercyjnych części, zbudowano trzy nowe. Steel Panthers World at War, Steel Panthers Main Battle Tank i Steel Panthers World War II; w skrócie SP WAW, SP MBT i SP WW2. Pierwsza jest całkowicie darmowa, a dwie pozostałe można zakupić lub legalnie ściągnąć z internetu w pełnych wersjach pozbawionych jedynie mniej istotnych gadżetów.

Ponieważ te trzy ostatnie serie są wciąż modernizowane i doskonalone, więc osobiście właśnie je polecam. Rozgrywka przebiega w nich praktycznie identycznie jak w pierwszej odsłonie kanonu z roku 1995. Mnie najbardziej przypadły do gustu SP WAW i SP MBT. Pierwsza pozwala nam toczyć bitwy i kampanie od czasów wczesnego okresu międzywojennego prawie do końca lat czterdziestych. Druga zaś zaczyna się po zakończeniu II Wojny Światowej i sięga czasów obecnych*. Możemy rozgrywać gotowe scenariusze (pojedyncze bitwy) i kampanie, zarówno historyczne jak i hipotetyczne. Możemy również stworzy własne bitwy, które rozegramy z komputerem lub też z żywym przeciwnikiem. Dla mnie najciekawsza jest możliwość stworzenia własnej kampanii, hipotetycznej wojny. Określamy armią jakiego państwa mamy dowodzić, przy czym możemy korzystać, jeśli mamy życzenie, również ze sprzętu innych nacji. Wybieramy przeciwników i: Wojna! Najfajniejszym smaczkiem jest to, iż sprzęt w który, zależnie od sukcesów w grze, możemy wyposażać nasze oddziały, w trakcie rozgrywki wchodzi na uzbrojenie chronologicznie – zgodnie z realiami historycznymi. Również na wierność parametrów pola walki położono wielki nacisk. Gra odzwierciedla wiele niuansów. Zróżnicowane wyjściowe warunki pogodowe ulegają dalszym zmianom w trakcie każdej bitwy; wpływ dymów po wystrzałach, eksplozjach, zasłonach dymnych, palące się wraki, budynki i lasy. Różne rodzaje oddziałów mają różne możliwości wykrywania przeciwników i maskowania się w różnym terenie. Poza oddziałami lądowymi mamy możliwość korzystania ze wsparcia lotniczego i, czasami, morskiego. Mamy do dyspozycji nawet tak specjalistyczne oddziały jak komandosi, spadochroniarze, obserwatorzy artyleryjscy. Praktycznie wszystkie typy broni pancernej widywane na polach walk możemy wypróbować pod swą komendą. Wierność jest tak daleko posunięta, że liczone jest osobno zużycie każdego rodzaju amunicji do danej broni, a w prawdopodobieństwie trafienia i skutkach ostrzału uwzględnia się różnicę położenia celu i strzelca, czyli odległość, różnicę wysokości oraz kąt trafienia. Pojazdy inaczej mają liczone trafienie w dno, kadłub i wieżę czy strop, oraz przód, tył i boki. Liczone jest morale oddziału zmieniające się pod wpływem przebiegu bitwy (wrogi ostrzał, straty, chwila oddechu). Smaczki jakie zapewnia ta gra można wyliczać długo. Najbardziej optymistyczne dla zafascynowanych nią graczy jest to, że ciągle trwają dyskusje nad jej ulepszeniem i wciąż powstają nowe modyfikacje.


Wasz Andrew


Steel Panters World at War (SPWAW); hipotetyczny konflikt japonsko-brytyjski 11.1930. Japońskie kanonierki ostrzeliwują piechotę brytyjską wypieraną z okopów przez desant saperów japońskich. W lewym górnym rogu brytyjskie ciężkie schrony artyleryjskie obezwładnione przez japońską artylerię (kliknij aby powiększyć).
Hipotetyczny konflikt Polski i ZSRR - listopad 1930 roku. Natarlcie piechoty radzieckiej osłaniającej szarżę tyraliery czołgów T-18 wciągane w zasadzkę na polu minowym przez polskie lekkie samochody pancerne Wz. 28. W prawym górnym rogu widoczny członek załogi usiłujący oddalić się od płonącego wraku ciężkiego samochodu pancernego Wz. 29 Ursus (kliknij aby powiększyć).
Hipotetyczny konflikt Niemcy przeciw Zjednoczonemu Królestwu - listopad 1930. Hawker Hart przelatuje nad brytyjską linią obrony (okopujące się za pasem min czołgi Vickers Mk 2 Med i piechota) przed atakiem na nacierające siły niemieckie (kliknij aby powiększyć).


Włoski samolot C.R.20 w momencie zrzucenia bomby na amerykański czołg M1917. Komunikat mówi, że następna bomba spadnie na haubicę M1917A4 znajdującą się w tej chwili pod samolotem. Dymy i kratery to skutek ostrzału włoskich moździerzy (210mm Mrt Bty). Hipotetyczny konflikt Włochy - USA styczeń 1931 (kliknij aby powiększyć).



* Co prawda kalenarz może wybiec nieco do przodu, jednak dostępne konstrukcje ograniczają się do istniejących.

piątek, 18 maja 2012

Drapieżca



Kiedy w me ręce trafiła powieść Drapieżca (oryg. Predator), którego autorką jest Terri Blackstock, odszedłem od swych zwyczajów i zapoznałem się z notką na okładce książki. Przyczyniły się chyba do tego między innymi absolutnie nieznane mi nazwisko autorki oraz tytuł i gatunek literacki jakoś kłócące się z widniejącą na samym wstępie dedykacją poświęcającą Drapieżcę... Jezusowi.

Po zapoznaniu się z komentarzem wydawcy informującym, iż głównymi postaciami naszego kryminału będą Amerykanie: Krista i David Carmichael, siostra i ojciec Elli, która została brutalnie zgwałcona i zamordowana, a motywem przewodnim będą zagrożenia czyhające na niefrasobliwych użytkowników internetowych serwisów społecznościowych, rozpocząłem lekturę. Lekturą pełną obaw, gdyż problem zagrożeń w sieci aż nadto aktualny i popularny, a autorzy sięgający po nośne, modne tematy często nie prezentują zbyt wysokiego poziomu twórczości.

Jeśli dodam, że Krista i David zamierzają, każde niezależnie od siebie, odkryć kto sprawił, że Ella przedwcześnie zasiliła grono aniołków, to chyba wyczerpiemy temat fabuły, która jest nieskomplikowana, co sprawia, iż czytelnik nie musi się przy lekturze umysłowo nadwyrężać. Inna sprawa, że i tak nie ma szans dojść do tego, kto jest mordercą, gdyż nie ma ku temu danych aż do samego końca. Może tylko w ciemno zgadywać. Taki kanon.

Trzeba przyznać, że rzecz jest wciągająca, napisana językiem szybkim w odbiorze, a podział na krótkie rozdzialiki jeszcze przyspiesza tempo czytania i sprawia, iż czytelnik po prostu pochłania kolejne stronice. Poza klasycznym wątkiem kryminalnym mamy i to, co płeć piękna w każdym wieku uwielbia ponad wszystko, czyli rycerza w srebrnej zbroi, a dokładniej z wielkim portfelem pełnym zielonych, co z reguły damy uwielbiają jeszcze bardziej. Odważny, szlachetny i bogaty będzie starał się o serce Kristy. Czy mu się uda? Przeczytajcie sami.

Wspomniałem już, iż Drapieżca jest opowieścią z przesłaniem. Mieliśmy już w literaturze i filmie różne przestrogi na temat zagrożeń czekających w sieci na niewinnych surferów. Było i o pornografii, i o kradzieżach tożsamości. Terri Blackstock zwraca nam uwagę na to jak wielkim zagrożeniem, zwłaszcza dla młodzieży i ładniejszej połowy społeczeństwa, jest bezmyślne ujawnianie na portalach typu Facebook czy Nasza klasa zbyt aktualnych, zbyt dokładnych danych o sobie. Takie portale są wymarzonym żerowiskiem dla drapieżników seksualnych (a ja sadzę, że również dla mafijnych łapaczy poszukujących świeżych ciał do nierządu lub innych celów). Wiktymologia jest bardzo interesujacą nauką, lecz niestety jej osiągnięcia są stosunkowo mało rozpowszechnione. Zwłaszcza to, iż ofiara w wielu kategoriach przestępstw, w większości przypadków przyczynia się do tego, co ją spotyka. Terri bardzo obrazowo, prosto i dobitnie pokazuje, tak częstą niestety, głupotę użytkowników netu i przed nią przestrzega. Chwała jej za to i jeśli choć część czytelników zrewiduje swoje zachowania w sieci, to cel dydaktyczny z pewnością zostanie osiągnięty.

Wspomniałem już o dziwnej dedykacji na początku powieści. Jeśli dodamy do tego, iż główna bohaterka jest aktywnie działającą chrześcijanką, łatwo się domyślić, iż jest nią także autorka. Na wielki plus należy zaliczyć pisarce, iż uczciwie pokazuje, choć w moim odczuciu nieświadomie, niektóre paradoksy chrześcijaństwa, jak choćby dwulicowość przewodników duchowych (tutaj na przykładzie Kristy), którzy innym mówią o miłości, pewności i poleganiu na Bogu, gdy sami w tym czasie myślą o zemście, godzą się na samosąd i są pełni wątpliwości co do swej wiary. Niesmak budzi też znaczący fakt, że wszystkie postacie powieści, o których wiemy, iż są chrześcijanami, są po stronie dobra. Ta infantylność nieco tępi ostrze przestrogi będącej osią książki. Jeśli ktoś jest tak głupi, iż w sieci ujawnia dane, które mogą sprowadzić na niego niebezpieczeństwo, to czy godzi się mu sugerować, nawet podświadomie, iż chrześcijanie są mniej niebezpieczni niż pozostała część ludzkości?

Jeszcze jednym mankamentem powieści są same zbrodnie. Nie wystarczy już zgwałcenie albo zabójstwo, by książka się sprzedała? Musi być zgwałcenie, pobicie i pogrzebanie żywcem jednocześnie? Budzi moją pogardę to, że autorka na wskroś chrześcijańska poddaje się temu choremu trendowi, którego symbolem jest dla mnie Psycho. W dodatku mam wrażenie, iż pisarka nigdy nie była w lesie. Jej czarny charakter za każdym razem, gdy tylko znajdzie się wśród drzew, od razu chwyta za „gałąź”, która nadaje się do pobicia. Żałosne. A może to tylko ja chodzę do takich dziwnych lasów, gdzie widać najczęściej gałęzie zbyt rozcapierzone, by poręcznie było nimi uderzyć, albo zwykłe patyki nadające się co najwyżej do rozgarniania paproci?

Na koniec jeszcze jedna refleksja, moja własna. Nie mogła do niej dojść Terri Blackstock, gdyż nie zaznała PRL-u. Porównując zachowania sieciowe ludzi wychowanych w komunie i pokolenia, które jej nie zaznało, które jest w swym patrzeniu na świat identyczne z amerykańskim, doszedłem do wniosku, iż miniony ustrój nauczył nas nie tylko krytycznego spoglądania na władzę, ale również doceniania wagi informacji. Informacji, która jest potężniejsza niż broń, pieniądze czy strach, potężniejsza, gdyż daje władzę. Może dać wolność, albo jej pozbawić, może uczynić broń bezużyteczną, może pozbawić życia. Oczywiście nie wszystkich komuna czegokolwiek nauczyła, niemniej odsetek tych ostrożniejszych wydaje mi się w poprzednim pokoleniu wyraźnie większy niż w dzisiejszym. A może tylko tak mi się roi, gdyż patrzę przez pryzmat swojego światopoglądu i zachowań moich znajomych?

Wróćmy do powieści. Pomimo powyższych krytycznych uwag uważam, iż Drapieżca jest zdecydowanie wart polecenia. Miłośnikom kryminałów zapewni godziwą porcję stosownej do gatunku rozrywki, a pozostałym może otworzy w końcu oczy na to, co wyprawiają w różnorakich miejscach sieci ich pociechy, albo i oni sami. Ilekroć bowiem tam zajrzę, aż mnie obezwładnia to, co widzę


Wasz Andrew

czwartek, 17 maja 2012

Tożsamość Bourne'a



Tożsamość Bourne’a (oryg. The Bourne Identity) jest pierwszą częścią trylogii opowiadającej o przygodach niezwykłego człowieka najbardziej znanego pod jednym z wielu przybranych imion i nazwisk; jako Jason Bourne.


Po raz pierwszy książkę tę przeczytałem lata temu, zaraz po premierze pierwszego polskiego wydania. Teraz, kiedy już nie mogłem sobie przypomnieć niczego poza początkiem powieści i tym, że kiedyś bardzo mi się podobała, postanowiłem znów ją przeczytać.

Rozpoczynając lekturę Tożsamości przenosimy się na trawler miotany sztormowymi falami; gdzieś pomiędzy czarnym niebem i jeszcze czarniejszym morzem. Ktoś zostaje przez kogoś postrzelony i wypada za burtę. Prawie utopiony i zastrzelony, zostaje wyłowiony przez francuskich rybaków i przetransportowany do nabrzeżnej wioski, gdzie zapijaczony miejscowy konował cudem ratuje go od śmierci. Po tych zdarzeniach naszemu bohaterowi pozostają na pamiątkę blizny, amnezja i zaszyty pod skórą numer konta w szwajcarskim banku. Niedoszły topielec wyrusza sprawdzić stan konta i ustalić, kim był, zanim go postrzelono. Wtedy zaczyna się zabawa, gdyż okazuje się, iż polują na niego tajne służby i najbardziej znany terrorysta świata. Na szczęście znajduje pięknego (a jakże) sprzymierzeńca. Jeśli nie czytaliście (czy to możliwe), nie będę Wam psuł zabawy i na tym się zatrzymam.

Choć już od dawna twórczość Ludluma jest dla mnie symbolem sztampy, schematyzmu i infantylności, choć jest dla mnie synonimem tego wszystkiego, co sprawia iż „amerykański bestseller” odbieram jako określenie jeśli nie zdecydowanie pejoratywne, to przynajmniej dwuznaczne i podejrzane, muszę przyznać, że przygody Bourne’a mnie zaskoczyły.

W książce znajdziemy różnego autoramentu błędy. Ponieważ nie wiem, czy są winą autora, tłumacza (Andrzej Dobrosz), czy jeszcze kogoś innego, nie będę się nad nimi rozwodził. Podkreślę tylko, że absolutnie nie są one w stanie zepsuć świetnego przeżycia, jakim jest lektura tej powieści. Znów sobie przypomniałem, dlaczego Robert Ludlum jest uznawany za twórcę gatunku nazwanego global conspiracy thriller. Powieść jest bowiem wspaniała; porywająca i zaskakująca. Działa na wyobraźnię, daje kawał naprawdę rewelacyjnej rozrywki. Mamy to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli niezwykłego bohatera w stresie i zagrożeniu, mamy walkę o życie i przekonania, oraz to, czego pragną czytelniczki, czyli wielką miłość i zdradę. Może nie tchnie nasz bohater i cała lektura takim realizmem, jak należący do zbliżonej konwencji cykl o Carlu Hamiltonie* Jana Guillou, ale w końcu Bourne jest made in USA, a poza tym życie czasami jest jeszcze bardziej nierealne od fikcji. Można więc wybaczyć posuniętą do mocnej przesady odporność Jasona na rany zadane bronią palną i jeszcze bardziej odbiegającą od realiów jego zdolność do szybkiego powrotu do pełnego zdrowia i sprawności po takich przygodach. Można nawet przymknąć oko na żenująco odbiegające od rzeczywistości właściwości głównych rekwizytów gatunku, czyli broni palnej**; to po prostu american style.

Jak już łatwo się domyśleć, po latach i powtórnej lekturze, znów oceniam Tożsamość Bourne’a jako świetną powieść wartą polecenia każdemu. Nie tylko dostarczy świetnej rozrywki, ale i pewnych celnych refleksji na temat polityki, wojny, wywiadu i pieniędzy. Bardzo, powiedziałbym nawet, celnych i ponadczasowych refleksji.

Teraz nadszedł czas, by wspomnieć o filmie pod tym samym tytułem, jaki popełniono na podstawie wspomnianej powieści. Ujdzie on, gdy oglądamy go w telewizji jako alternatywę dla Ojca Mateusza lub kolejnego odcinka CSI. Nie ma jednak żadnego sensu przyrównywanie tej produkcji do bardziej wartościowych ekranizacji, chyba że chcemy dokopać jej producentom. Film jest po prostu słaby, jeśli nie ewidentnie denny.

I tutaj znów nasuwa się porównanie Bourne’a do Hamiltona, które wyjaśnia przyczyny tej wpadki. Tożsamość Bourne’a na potrzeby filmu została mocno okrojona i zmieniona, co odbiło się na niej fatalnie. Stracono wiele, zdecydowanie zbyt wiele. Zrobił się z tego kicz. Szwedzi podobnie potraktowali Hamiltona w Terroryście na zamówienie, co również ze świetnej powieści zrodziło marny film; szczerze mówiąc sto razy gorszy od Tożsamości. Jednak wyciągnęli z tego wnioski i Wróg wroga zekranizował się jako mini serial złożony z ośmiu odcinków. Był wspaniały i do dziś nie mogę przeboleć, że choć kiedyś wyemitowano go w TVP, nie można go nigdzie w Polsce nabyć. Ten sukces był spowodowany prostym faktem, iż powieść po prostu przeniesiono na ekran, bez znaczących zmian. Mam wrażenie, że jeśli kiedyś podobnie postąpi się z Tożsamością, będzie ona równie miodnym obrazem. Na razie nie zrażajcie się filmową wersją Tożsamości Bourne’a ani poziomem najnowszych powieści jej autora i jeśli jeszcze nie czytaliście tej książki, sięgajcie po nią śmiało. Choć to tylko taka bajeczka dla starszych dzieci, zadowolenie gwarantowane, o czym z przekonaniem Was zapewniam


Wasz Andrew



** Prawdziwa perełka: „...karabin o krótkiej lufie, której grubą stal Bourne znał aż za dobrze. Strzał z odległości dziesięciu metrów wyrzucał człowieka niemal dwa metry w górę.” Ciekawe, jaką ocenę miał autor na zajęciach z fizyki.

środa, 16 maja 2012

Ścieżki chwały



Powieść Ścieżki chwały (oryg. Paths of Glory) zainteresowała mnie od momentu, gdy padł na nią mój wzrok. Szata graficzna okładki sugerująca jakieś podróże i odkrycia nie zgadzała się z tym, z czym kojarzyłem nazwisko autora, którym jest Jeffrey Archer. Brytyjski szlachcic jest jednym z moich najbardziej ulubionych mistrzów pióra. Jego sagi o posmaku sensacyjnie podanej ekonomii uważam za bardzo cenne, zwłaszcza dla młodego polskiego pokolenia, któremu w szkole brak lektur pokazujących kapitalizm i jego mechanizmy społeczne zależne w dużej mierze od pieniądza. Również kryminały różnych odmian jego autorstwa oceniam za niezwykle wartościowe. Jednak klimaty Indiana Jonesa w jego wykonaniu? No cóż... Postanowiłem się samemu przekonać.

Ścieżki chwały to napisana przez Anglika fabularyzowana opowieść o życiu innego sławnego Anglika – Georga Mallory’ego. Kto zna nazwisko, wie od razu, że happy-endu nie ma się co spodziewać. Kto postaci głównego bohatera nie kojarzy, ten też straci nadzieję na dobre zakończenie już po lekturze pierwszej strony.

Przyznam się uczciwie, że wolę, gdy „żyli dalej długo i szczęśliwie”, ewentualne „zabili go i uciekł”, niż śmierć lub inną tragedię na ostatku. Z tego też powodu Potop czytałem wiele razy, a Pana Wołodyjowskiego może kilka. Okazuje się jednak, że taki wirtuoz jak Archer potrafi przełamać nawet moje preferencje.

Ścieżki chwały to powieść o ludziach wyjątkowych, którzy przecierają szlaki; wychodzą poza mapę. Zarazem jest to historia pięknej, czystej miłości. Opowieść o honorze, odwadze, obowiązku i poświęceniu. Przy tym jest jednocześnie najlepszym przykładem na to, iż życie wielokrotnie zaskakuje bardziej niż fikcja.

Nie wiem jak jest z wiernością szczegółów alpinistycznych. Nie znam się na wspinaczce i nie potrafię tego ocenić. Tło jednak, a przede wszystkim klimat, oddany jest perfekcyjnie. Nie tylko atmosfera międzywojennych wysokogórskich wypraw i początków himalaizmu, ale, co jest znakiem firmowym Sir Jeffreya Archera, realia epoki, której głównym wyznacznikiem były ostatnie dni formalnej nierówności kobiet i mężczyzn w Wielkiej Brytanii. Ze smaczków, które tym razem mnie zachwyciły, wymienię choćby informację, iż w czasie I Wojny Światowej nauczyciele w Zjednoczonym Królestwie byli zwolnieni ustawowo z obowiązku służby wojskowej. Jakże to odmienne od naszego pojęcia o największych wartościach, które społeczeństwo powinno chronić.

Opowieść o Mallory’m to także przypowiastka o tym, jak ważne są priorytety. O tym, że zawsze trzeba pamiętać, co jest najważniejsze, by tego nie utracić w pogoni za czymś mniej ważkim. Jest także wskazówką dla wszystkich tych, którzy są szczęśliwi w małżeństwie, że tylko absolutna szczerość może obronić przed pewnymi decyzjami, które taki związek mogą przerwać.

Książka jest napisana prześwietnie i nawet smutny koniec nie jest w stanie tego zmienić. Tym bardziej, że jak czytamy już na pierwszej karcie:

Piękność, potęga, dawność pradziadów daleka,
Ten co bogaty, ten co żyje bez sposobu,
Nieuchronnej godziny wszystko równie czeka;
I nawet ścieżka chwały prowadzi do grobu.

Nawet śmierć wieńcząca niezwyczajne życie głównego bohatera nie smuci aż tak bardzo, gdyż w końcu każdego to czeka. Każdy musi sobie tylko odpowiedzieć, czy było warto.

Polecam absolutnie i zdecydowanie, niezależnie od wieku i zainteresowań. Ścieżki chwały na pewno warto przeczytać, o czym gorąco Was zapewniam


Wasz Andrew

wtorek, 15 maja 2012

Mężczyzna, który się uśmiechał



Mężczyzna, który się uśmiechał (oryg. Mannen som log), bodajże czwarta w kolejności powieść o przygodach szwedzkiego policjanta Kurta Wallandera, której autorem jest Henning Mankell, znany i uznany mistrz szwedzkiej szkoły kryminału społecznego, przyciągnęła mnie nie tylko znanym mi już nazwiskiem pisarza, ale również, a może przede wszystkim, intrygującą szatą graficzną okładki, która od razu zwraca uwagę. Po raz drugi doceniamy ją po zakończeniu lektury, gdy możemy docenić jej perfekcyjną celność i przewrotność.

No dobrze. Okładka jest świetna. A co z powieścią?

Ile razy podchodzę do kolejnej książki z jakiejkolwiek serii, zastanawiam się, czy będzie lepsza, czy gorsza niż dotychczasowe. Różnie to bywa u różnych autorów. Pierwsze strony przeczytałem więc z pewną dozą obawy, tym bardziej, że konstrukcja kryminału, w której już od początku nasza wiedza jest większa niż dane, którymi dysponuje próbujący rozwiązać zagadkę główny bohater, jest w moim zdaniem trudniejsza od tej, w której ścigamy się z nim poznając świat jego oczami i na podstawie dokonanych przez niego obserwacji. Konwencja, w której czytelnik od początku wie, niesie w sobie groźbę spalenia tematu, utraty napięcia, w krańcowym przypadku nudy. W dodatku z dotychczas przeczytanych powieści Mankella najbardziej doceniłem rewelacyjną Comedia Infantil, która wyraźnie odbiega od serii o Wallanderze. Zacząłem więc lekturę zarówno z nadzieją, jak i obawą.

Tym razem Kurt Wallander, przebywający na długim zwolnieniu lekarskim w związku z załamaniem, którego powodem było zastrzelenie przez niego przestępcy w poprzedniej powieści, spotyka podczas spaceru po skańskim wybrzeżu znajomego adwokata Stena Torstenssona, którego ojciec, również adwokat, zginął niedawno w wypadku samochodowym. Sten uważa, że to nie był wypadek. Kurt nie jest przekonany i zapomina o całej sprawie aż do momentu, gdy dowiaduje się, iż nieco później, po ich rozmowie, Torstensson został zastrzelony przez nieznanych sprawców w swej cichej, kameralnej kancelarii.

Jak wspomniałem, w przeciwieństwie do Wallandera, który postanawia powrócić do pracy i zmierzyć się z tą podwójną zagadką, czytelnik, w zależności od wyobraźni, oczytania i intuicji, wie wszystko albo też prawie wszystko już po przeczytaniu pierwszych stron. Mimo tego, książka jest bardzo dobrą rozrywką. Tutaj jedna zasadnicza uwaga: nie jest to książka dla wszystkich.

Jest to świetna lektura, ale tylko dla tych, którzy są skłonni do autorefleksji. Dla tych, co bez wahania prą przez życie niczym zwierzę napędzane instynktem głodu, prokreacji lub wiary, bez żadnych wątpliwości i rozterek, wyda się nudna. Nie będą w stanie zrozumieć dylematów i rozważań głównego bohatera. Powinni od razu dać sobie spokój z Wallanderem i sięgnąć choćby po pięćdziesiątą siódmą odsłonę Roberta Ludluma lub Alistaira MacLeana. Pozostali znajdą w Mężczyźnie, który się uśmiecha codzienny, rzeczywisty obraz pracy policji; bardziej żmudnej i zniechęcającej, niż porywającej i niebezpiecznej. Mimo to, jak już wspomniałem, powieść jest wciągająca i jest świetną rozrywką. Z zaciekawieniem śledzimy drogi, jakimi zmierza proces wykrywczy. Widzimy jak wpływają nań indywidualne ograniczenia bohaterów i zmiany w nich zachodzące pod wpływem wydarzeń. Niecierpliwie czekamy końca, choć znamy prawie pełne odpowiedzi na pytania kto, jak, kiedy i dlaczego.

Jak przystało na kryminał społeczny, Mankell w tle wciągającej akcji i w miarę skomplikowanej fabuły, wkleja gorące pytania i własne refleksje. Pokazuje nam się jako bystry obserwator, piętnując zwłaszcza konsekwencje, jakbyśmy po polsku powiedzieli, falandyzacji prawa i przesuwania formalnej, a zwłaszcza praktycznej, granicy penalizjacji w kierunku czynów coraz bardziej nagannych, brutalnych i niemoralnych. Zbiega się to z niesamowicie negatywnymi konsekwencjami przemiany policjantów w urzędników. W konsekwencji za czyny, które jeszcze wczoraj powodowały nieuchronną karę, dziś już nikt nawet nie napiętnuje, a proces ten wciąż się pogłębia.

Niestety, ten ostatni temat budzi w świadomym i myślącym polskim czytelniku graniczące z depresją przemyślenia. Skoro autorzy szwedzcy, niemieccy czy nawet czescy uważają, iż w ich krajach źle się dzieje, to co by powiedzieli, co by napisali, gdyby pomieszkali w naszym kraju wiecznej szczęśliwości; gdyby zobaczyli walające się wszędzie śmieci i ciała upojonych alkoholem do nieprzytomności, którzy od zwierząt różnią się tym chyba tylko, że w przeciwieństwie do nich nie mają żądnych hamulców? Co by powiedzieli na klechów stojących ponad prawem i wtrącających się do wszystkiego, na przystanki i fasady wysmarowane hasłami propagującymi dyscyplinę sportową, w której nigdy nie sięgnięto po złoto? Jak by skomentowali blokowiska bardziej zagrożone przestępczością niż ichnie dzielnice obcokrajowców, nieudolność policji i oszołomstwo sądów?

W Mężczyźnie znajdziemy również i inne smaczki polskie, czyli krótkie wstawki, które pokazują nam, jak naprawdę nas widzą za granicą i zapewniam, że jest to ocena bardzo odległa od tej, którą się prezentuje w mediach.

Są też dygresje, których wagę zrozumie tylko niewielu. Jak choćby sprawa min*. To jednak temat bardzo odległy od meritum, więc nie będę go tutaj rozwijał.

Najważniejszym chyba problemem do przemyślenia, jaki tkwi w tle tej powieści, jest kwestia imperiów finansowych. Coraz więcej z nich ma obroty przewyższające te, które osiągają nawet duże i bogate państwa, przy czym mogą do walki o swe cele rzucać potężne środki nie obawiając się tak szczegółowej kontroli jak rządy. Nie ma w nich z reguły opozycji ani innych systemów wewnętrznego nadzoru. Póki są moralne i praworządne, nie ma problemu. Pytanie jednak, czy są? Wiele na pewno nie jest. Kto jest w stanie z nimi walczyć, skoro mają wpływy na rządy nawet największych państw, skoro zapewniając sobie korzystne ustawodawstwo faktycznie stawiają się ponad prawem? Czy mniejsze państwa mogą im się skutecznie przeciwstawić, a jeśli tak, to jak długo jeszcze?

Jak już zdążyliście się zorientować, Mankellowi znów się udało. Udało mu się napisać powieść dającą i zabawę, i do myślenia. Znajdziemy tu nawet kilka cytatów, które z pewnością warto zanotować. Mimo tego wszystkiego, mimo dobrej fabuły i wciągającej akcji, mimo zagadki i ważkiego tła społecznego, nie jest tak świeża i poruszająca, jak choćby wspomniana już Comedia infantil tego samego autora, że nie wspomnę o tchnieniu geniuszu, który objawił się w Millennium Larsona. Pomimo doświadczonego życiem głównego bohatera nie jest również tak obezwładniająca jak choćby Strażnicy bezprawia Kena Bruena. Zakończenie też pozostawia co nieco do życzenia; dla mnie jest niekonsekwentne, zwłaszcza wobec charakterystyki głównego czarnego charakteru. Pomimo więc tego, iż ze szczerym przekonaniem polecam Mężczyznę, który się uśmiechał wszystkim obdarzonym wyobraźnią i zdolnością do refleksji, nie zachęcam do zakupu tej książki. Lektura będzie na pewno przyjemna i wciągająca, na pewno poruszy Wasz umysł i absolutnie warto ją poznać, ale czy po jej zakończeniu będziecie jeszcze kiedyś chcieli do niej wrócić? To już będziecie musieli sami ocenić


Wasz Andrew



* Miny to bron z definicji defensywna, tania i skuteczna. Produkowana przez wszystkich i przez wszystkich stosowana. Jest rozwiązaniem przede wszystkim dla tych, którzy prowadzą walki obronne z silniejszym przeciwnikiem. Polska od wieków naciskana z dwóch stron, nie zastosowała ich nawet w II Wojnie Światowej. Do ostatniej chwili budowano kosztowne fortyfikacje, szukano nowych rodzajów uzbrojenia, choć wiadomo było, iż nie zostaną ukończone, ale pól minowych nie tworzono. Dlaczego? Temat na osobny felieton lub nawet książkę. Albo do samodzielnego przemyślenia.

poniedziałek, 14 maja 2012

Siódmy dzień



Po Siódmy dzień (oryg. Den syvende dag), którego autorem jest Jens Høvsgaard, dziennikarz śledczy duńskiego pochodzenia, znany w całej Europie ze swych dokumentalnych opracowań o handlu ludźmi, a w szczególności kobietami, sięgnąłem skuszony interesującą okładką wyróżniającą się spomiędzy stosu komiksowych obwolut bestsellerów leżących na bibliotecznym stoliku. Gdy przeczytałem notę porównującą twórczość Høvsgaarda do stylu Larssona, wiedziałem już, że do domu pójdziemy razem.

Książkę czyta się szybko, wręcz błyskawicznie. Styl jest dobry, a tło odmalowane tak perfekcyjnie, iż od razu widzimy różnice między Danią, gdzie rzecz się rozgrywa, a Szwecją, tak przecież nieodległą od niej kulturowo, czy też Norwegią. Nasz bohater, John Hilling, jest rzeczywiście bliski bohaterowi Larssonowskiego Millenium, Mikaelowi Blomkvistowi. John też jest dziennikarzem śledczym i podobnie jak Mikael jest zaangażowany w walkę z nietolerancją, nepotyzmem, korupcją i wszelkimi przejawami nieprawości oraz niesprawiedliwości społeczniej. Hilling, pracujący dla tabloidu „Ekstra Bladet”, przypadkowo nawiązuje kontakt z grupą fundamentalistów religijnych, która wzbudza jego zainteresowanie. Co dalej się stanie nie będę zdradzał. Wspomnę tylko, że poza trupem, który pojawi się już w pierwszym rozdziale, i związaną z nim zagadką, oraz innymi tajemnicami, które nasz dziennikarz będzie musiał rozwiązać, znajdziemy w Siódmym dniu spory ładunek autentycznych emocji jakie w uczciwych ludziach wzbudza krzywda niewinnych i bezduszność kreatur, które zaślepione przez wiarę lub mamonę uważają się za coś lepszego od innych. Będzie również i miłość, i trochę seksu, nawet mocno wyuzdanego, i jeszcze kilka innych rzeczy.

Akcja powieści jest wielowątkowa, chociaż nie aż tak pięknie spleciona jak u Larssona, do którego Høvsgaard jest wciąż porównywany. Również problemy społeczne, które się w książce porusza, są ważkie. Najważniejszy to zagrożenie wynaturzeniami religijnymi i w ogóle fanatyzmem oraz fundamentalizmem z jednej strony, a ksenofobią i prawicowym nacjonalizmem z drugiej. Ważne miejsce zajmuje w niej też defraudowanie pieniędzy państwowych i społecznych, tak powszechne również w naszym kraju. Przekazywanie tego, co państwo zabrało najbiedniejszym w ręce bogatych, by ci dzięki różnym funduszom i dotacjom mogli być jeszcze bogatsi. Innym narastającym zagrożeniem jest seks w internecie, niejednokrotnie wykorzystywany jako jedyna forma autopromocji lub jako forma kontroli. Tematy te od lat są poruszane w szwedzkiej szkole kryminału społecznego i można śmiało stwierdzić, że gdyby politycy i służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo słuchali tego swoistego głosu oświeconych, być może nie doszłoby do tragedii na norweskiej wyspie Utoya. Niestety, politycy wolą widzieć te zagrożenia, które im widzieć wygodnie, nawet wtedy, gdy już dawno przebrzmiały, a na inne są ślepi. Głośniej brzmią potępienia komuny, która już dawno zmarła, niż ostrzeżenia przed nadchodzącym złem ekstremizmu religijnego i prawicowego nacjonalizmu oraz przed bezdusznymi kartelami kapitalizmu dla pieniędzy gotowymi na wszystko.

Jak wspomniałem, Siódmy dzień jest powieścią bardzo dobrą, jednak nie tak rewelacyjną jak choćby wspomniana już tyle razy proza Larssona. Brak jej tego sznytu, tego czegoś nieuchwytnego, co oddziela dobre rzemiosło od wirtuozerii, od arcydzieła. Na mój gust jest troszeczkę jakaś taka chaotyczna, a i zakończenie nie do końca mnie przekonuje. Polecam ją jako lekturę na jeden raz, najlepiej wypożyczoną z biblioteki. Choć oceniam ją dość wysoko, nie mogę uznać jej za ulubioną i na pewno do niej nie wrócę, w związku z czym nie widzę sensu wydawania na nią pieniędzy


Wasz Andrew

niedziela, 13 maja 2012

Spalony dowcip, zdradzone sekrety



I znów trafiła mi się przypadkowa lektura. Tym razem padło na Dowody zbrodni (oryg. Proof positive) pióra Phillipa Margolin. Książka reklamowana jako bestseller, a autor jako były wzięty prawnik amerykański, czyli ktoś, kto wie o czym pisze. Miałem nadzieję na świetną rozrywkę, tym bardziej, że klimatyczna okładka korespondująca z tekstem na niej widniejącym, „Jak popełnić zbrodnię w majestacie prawa?”, sugerowała dobrą rzecz z połączenia moich ulubionych gatunków: klasycznego kryminału i jego kuzyna sądowo-prawniczego. Nie zwlekając zabrałem się do czytania.

Pióro pan Margolin ma dobre. Nie ma co narzekać. Rzecz czyta się szybko i łatwo. Może nie porywa, ale na pewno wciąga. Prawie nie mogłem się od niej oderwać, lecz cóż z tego, skoro cały czas mnie wkurzała. Im dalej, tym mocniej.

Miałem zamiar skrytykować zdecydowanie zbyt wiele zdradzającą notatkę na okładce, ale potem zmieniłem zdanie. I tak od pierwszych stron w powieści tej wszystko jest wiadome. Wiemy kto morduje, kto stanie z nim do walki i jak się to wszystko skończy. Oczywiście, pewne drobiazgi, nie mające wiele do rzeczy, są nie do przewidzenia. Nie ma jednak mowy o żadnym przewartościowaniu ocen bohaterów, nie ma żadnego śledzenia postępów w rozwiązywaniu zagadki, gdyż żadnej zagadki nie ma. Dobry dobrym pozostanie, a i zły złym się okaże. Fabuła prawie jednowątkowa, akcja liniowa, bez przyspieszeń czy zakrętów. Mistrzem suspensu Philip Margolin absolutnie nie jest, przynajmniej nie w Dowodach. Wiemy od początku wszystko i jedyne, czego nie mogłem się doczekać, jedyne co mnie popędzało przy przechodzeniu od jednej strony do następnej, to perwersyjna chęć by sprawdzić, czy autor dał radę jeszcze coś więcej spieprzyć, czy już tylko twardo trzyma poziom.

Wielka szkoda, że tak to wyszło. Pomysł był bowiem świetny, a temat i przesłanie w moim odczuciu bardzo mocne. Dowody zbrodni stoją w opozycji wobec wielu uznanych autorów, że wspomnę choćby naszego rodzimego Marka Krajewskiego, którzy w swej twórczości infantylnie popierają samodzielne wymierzanie sprawiedliwości w imię zakłamanego sloganu, iż zbrodnia zawsze musi być ukarana, którzy podsycają bardzo szkodliwą społecznie i kłamliwą tezę, iż niedomagania systemu mogą być naprawione przez samosądy. Nie zwracają uwagi na to, że wrobienie kogoś, kto powinien odpowiedzieć za swe niegodziwe czyny, w zbrodnię przez niego nie popełnioną, zapewnia bezkarność prawdziwemu sprawcy. Nie zwracają uwagi na to, że nie ma ludzi nieomylnych i każdy wcześniej czy później popełnia błąd. Wrobienie osoby uczciwej i niewinnej jest zaś największą zbrodnią i niesprawiedliwością, gdyż nie tylko na zawsze osłania rzeczywistego przestępcę, ale podważa zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w stopniu dużo większym, niż niewykrycie sprawcy. Jeszcze inną sprawą jest moment, gdy takie działania domorosłych sędziów mogą zostać ujawnione i ci samozwańczy obrońcy społeczeństwa sami zaczynają zabijać niewinnych aby ochronić siebie. Ohyda do kwadratu.

Mogło być więc świetnie, rewelacyjnie wręcz. Była znajomość klimatu, było dobre pióro, temat i pomysł. A wyszło jak wyszło. Zdradzone sekrety, spalony dowcip. Po prostu żal...


Wasz Andrew

sobota, 12 maja 2012

Z przejmującego zimna



Powieść szpiegowska Z przejmującego zimna (oryg. The Spy Who Came in from the Cold) Johna Le Carre trafiła do mnie przypadkiem. Sam bym po nią nie sięgnął, gdyż dawno temu czytałem Za późno na wojnę (oryg. The Looking Glas War) tego samego autora i jedyne co z tej lektury zapamiętałem, to straszliwa nuda. Skoro już jednak do mnie trafiła, zacząłem czytać.

Styl Le Carre jest niepowtarzalny. Już po pierwszych stronach Z przejmującego zimna przypomniałem sobie atmosferę Za późno na wojnę; wypalenia, cynizmu, bezwzględności, beznadziei i spełniania obowiązku mimo tego. W przeciwieństwie jednak do dawno przeczytanej książki, ta okazała się dobra, nawet bardzo. Może nawet za bardzo.

Rzecz rozgrywa się w czasach Muru Berlińskiego, Berlina Zachodniego i NRD. Śledzimy poczynania Aleca Leamasa, brytyjskiego agenta, który traci swojego najlepszego szpiega. Najcenniejszego, jakiego miał za żelazną kurtyną. W dodatku zostaje on zabity przez NRD-owców dosłownie na oczach naszego bohatera, ledwo kilka kroków przed przejściem na stronę zachodnią. Co stanie się dalej nie będę zdradzał. Cała przyjemność to śledzić akcję bez żadnych przecieków na temat tego, co się stanie na następnej stronie. Znajdziemy tu i poświęcenie, i skomplikowaną intrygę, i wielką miłość, wszystko, czego można chcieć. Nie można powiedzieć, że lektura porywa, ale na pewno wciąga.

Wspomniałem, że książka jest dobra, nawet za dobra. Jak to rozumieć? Choć całkowicie fikcyjna*, jest aż zbyt prawdziwa w pokazanym obrazie świata tajnych służb. Tak prawdziwa, że aż dołująca. Nie sądzę by wielu chciało ją czytać po raz drugi, gdyż lubimy się łudzić, że świat jest lepszy, że istnieje dobro i zło, a zwłaszcza, że nasi są dobrzy.

Wiele powieści szpiegowskich lub sensacyjnych pokazuje, iż świat wywiadów i kontrwywiadów to nie realia płaszcza i szpady ale rządy cynizmu, bezwzględności i okrucieństwa. Wielu autorów zwraca uwagę na to, iż tak jak pedofile ciągną tam, gdzie mogą szukać bezkarności i kontaktu z dziećmi, tak wielu innych dewiantów przyciągają jak magnes tajne służby stojące ponad prawem i chronione magicznym hasłem tajności w imię dobra państwa. Wielu zwraca uwagę, iż wielokrotnie w imię ochrony normalnych ludzi właśnie ich się cynicznie poświęca. Le Carre jednak obnaża to z niespotykaną bezwzględnością, otwartością i siłą. Pokazuje nam, iż naprawdę nie są to żądne wypaczenia. Pokazuje nam świat tak bezwzględny, że zanika w nim pojęcie przyzwoitości, a pojęcie dobra i zła są zastępowane przez my i oni. Widzimy to na co dzień, jak choćby w Afganistanie czy Libii, gdzie najpierw ci sami ludzie są przyjaciółmi, a za chwilę celami, na które poluje się jak na zwierzęta, choć oni sami nie zmienili się wcale. Zmieniły się tylko interesy i z nimi granica, która oddziela naszych od onych. My jednak nie chcemy tego widzieć, a jeśli widzimy to tylko przez chwilę. Le Carre natomiast każe nam o tym pamiętać od pierwszej do ostatniej strony.

Wnioskiem z tej książki jest też refleksja, iż między bajki można włożyć tezy o zjednoczeniu ludzkości. Zawsze są oni, którzy chcą nam zrobić krzywdę. Dlatego ludzkość to my i nasi przyjaciele, a oni to wrogowie. Ludźmi się staną, gdy z takich czy innych powodów nie będą już wrogami.

Z przejmującego zimna nie ma aż tak niesamowitej, ciemnej atmosfery jak niezrównani Strażnicy bezprawia (The Guards) Kena Bruena. Poraża jednak prawdziwością i nieodpartą świadomością, iż niestety świat jest właśnie taki. I choć mamy w tej powieści również wielką miłość, jest to zdecydowanie cyniczna i beznadziejna wizja naszego świata. W dodatku prawdziwa, i to jest najgorsze.

Od napisania książki minęło kilka dziesięcioleci. Nie ma już komuny i NRD. A nic się nie zmieniło. Wciąż w imię ideałów, właśnie te ideały się depcze. Wciąż są tajne służby. Zawsze są jacyś wrogowie i jakieś tajne służby, które w imię dobra będą czynić zło. Które będą stały ponad prawem. I w dodatku jest ich coraz więcej.

Po lekturze tej powieści chce się o niej jak najszybciej zapomnieć. Jest zbyt prawdziwa. Pokazuje nam, również przez to, iż tak wiele rzeczy się w świecie zmieniło od jej pierwszego wydania, że nie zmienia się zło, które jest wpisane w ludzką naturę, w pojęcia my i oni. Upadają państwa i ustroje, mijają wieki, a zło ma się wciąż dobrze, o ile nie coraz lepiej. My i oni. Tylko ten jest dobry, kto jest z nami. Tylko ten jest prawy, kto wygra. Dlatego nie polecam jej tym, którzy szukają rozrywki. Lepiej poczytać Milczenie owiec albo inne opowieści, gdzie bohaterem jest zło zindywidualizowane, a nie zinstytucjonalizowane. Mieć nadzieję, że świat jest dobry i kiedyś zapanuje pokój, miłość i braterstwo, że wszelkie straszne rzeczy są tylko działaniem zła, które kiedyś uda się wyplenić. Jeśli jednak nie boicie się zobaczyć świata tajnych służb takim, jaki jest, jeśli nie zależy wam na rozrywce, a chcecie poczytać coś, co na pewno Was poruszy, to polecam Z przejmującego zimna szczerze i gorąco


Wasz Andrew



* To moje subiektywne odczucie. Nie sprawdzałem, czy podstawą fabuły nie były jakieś rzeczywiste wydarzenia.

piątek, 11 maja 2012

Pamiętniki wampirów



Opowieści o wampirach nie są moją ulubioną tematyką, podobnie jak fantasy. W prawdziwym świecie mamy wystarczająco dużo tajemnic, napięcia i rzeczy, które są fascynujące, bym czuł potrzebę zmieniania realiów. Jeśli już sięgam po fantastykę, mocniej pociąga mnie nurt bardziej klasyczny, próbujący przewidzieć przyszłość lub alegorycznie próbujący przedstawić problemy teraźniejszości. Zbytnie przywiązanie do jednego gatunku uważam jednak za pewien rodzaj ograniczenia. To tak, jakby ktoś z własnej woli przez całe życie jadł tylko wołowinę lub kochał się tylko z rudymi. Beznadzieja. Często więc sięgam po książkę tylko dlatego, że widzę, iż wywarła wpływ na kogoś znajomego. Widzę reakcję i chcę poznać przyczynę.

Właśnie w ten sposób w moich rękach znalazły się Pamiętniki Wampirów (oryg. The Vampire Diaries) Księga 1 pióra L.J. Smith*. Na Księgę 1 w polskiej edycji** składają się: Przebudzenie (The Awakening), Walka (The Struggle) i Szał (The Fury). Bardzo dobrze, że wszystkie trzy są zawarte w jednej książce, gdyż po prawdzie są to bardziej rozbudowane rozdziały, niż samodzielne mini-powieści. Nie tworzą zamkniętych całości i wyraźnie nabierają takiej cechy dopiero po połączeniu całej trójki, kiedy stają się powieścią.

Pokutuje stwierdzenie, iż twórczość pani Smith jest adresowana głównie do młodzieży. Ja jednak uważam, że dobra książka dla młodych, musi być dobra i dla starszych, co w drugą stronę absolutnie nie działa, i nie powinno. Przeczytałem więc opowieść o pięknej Elenie pożądanej przez dwóch braci wampirów, Stefano i Damona, bez uprzedzeń i z przyjemnością, gdyż lektura była przyjemna, a rzecz jest dość wciągająca. Jak dobra telenowela. Pamiętniki Wampirów bardziej przypominają scenariusz tego popularnej formy filmowej niż powieść. Mamy tu wyraźny wątek prowadzący, wątek miłosny oczywiście, główne postacie, wokół których wszystko się kręci i marginalnie ujęte tło. Nie bez kozery serial filmowy Pamiętniki Wampirów jest równie popularny, a może bardziej, niż wersja do czytania. Czy to lekturę dyskredytuje?

Jak wspomniałem, książkę czyta się dobrze. Nie porywa, ale i nie nudzi. Wciąga, gdyż utrzymuje solidne, średnie tempo powieściowe, może trochę jednostajne, ale za to bez przesadnie długich lirycznych przystanków. Nie niesie w sumie żadnych wartości. Jest płytka jak kałuża na niemieckim asfalcie. Trójka głównych postaci nie ma żadnych pasji, żadnych zamiłowań, żadnej misji. Poza miłością. No i poza problemem z zaspokajaniem głodu. Nic ich nie interesuje, niczego nie tworzą. Ale taki jest ten gatunek.

Można by było zaryzykować stwierdzenie, iż w przyjętej konwencji, telenoweli dla młodzieży, Pamiętniki Wampirów nie wypadają źle. Podstawowym celem gatunku jest oglądalność (miejsce na listach sprzedaży w wersji czytanej), co zostało osiągnięte. Zapewniono to dając dość solidną rozrywkę. Nasuwa się jednak porównanie do Zmierzchu Stephenie Meyer i w tym momencie widać, że w tej klasie można osiągnąć o wiele więcej. Świat wykreowany w Zmierzchu jest o wiele odleglejszy od naszego, oparty na bardziej złożonych zasadach i dla mnie znacznie ciekawszy. Zmierzch pokazuje, iż można alegorycznie poddać pod rozwagę różne poważne problemy, a postaciom dać pasje nie związane z miłością będącą główną osią fabuły. Można po prostu zrobić to w sposób jednocześnie bardziej interesujący i wartościowy.

Nie odsądzam jednak prozy L.J.Smith od wszelkich wartości, choć w porównaniu z S. Meyer wypada blado. Obie przyciągnęły do słowa pisanego rzesze młodych ludzi dotąd od niego stroniących. I to jest ich największą wartością. Jeśli nie czytaliście jeszcze żadnego ze wspomnianych cyklów o krwiopijcach, polecam Zmierzch. Jeśli już macie go za sobą, a jeszcze Wam mało, możecie również zabrać się za Pamiętniki. Nie powiem, że polecam, ale i nie odradzam


Wasz Anrew



* Lisa Jane (L. J. lub Ljane) Smith
** Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

czwartek, 10 maja 2012

Książka o fotografowaniu



Książka o fotografowaniu

Andrzej A. Mroczek

Po trzecie, rozszerzone wydanie Książki o fotografowaniu Andrzeja A. Mroczka sięgnąłem ot tak sobie. Nagle poczułem potrzebę jej przeczytania, która przyszła znikąd i bez wyraźnej przyczyny. Nie czytałem żadnej recenzji, nie miałem w ręku poprzedniego wydania, nie wiedziałem nawet do kogo ta publikacja jest adresowana. Do amatora czy profesjonalisty, początkującego czy mistrza, technicznego perfekcjonisty czy niekonwencjonalnego wirtuoza. Nie była to potrzeba silna, która by mi kazała odrzucić wszystko inne w kąt. Wystarczająca jednak, by rozpocząć lekturę.

Dla kogo przeznaczona jest ta książka? Chyba dla każdego. Każdy chyba znajdzie w niej coś dla siebie; od absolutnie zielonego fotografa, po dojrzałego profesjonalistę, o ile to możliwe, by się jeszcze z nią nie zetknął. Jeden znajdzie w niej więcej, inny mniej, ale każdy, kogo pycha nie wyniosła zbyt wysoko, skorzysta na jej przeczytaniu.

Książka o fotografowaniu nie wciąga, ale i nie nudzi. To atut. Przelecenie jej na jednym tchu byłoby marnotrawstwem. Trzeba sobie zapewnić czas na refleksję nad każdym rozdziałem, niejednokrotnie nawet nad akapitem. Z wieloma, bardzo wieloma stwierdzeniami Mistrza nie można się zgodzić. Zwłaszcza dygresje odbiegające od tematu fotografii są często wręcz infantylne*, przynajmniej w moim odczuciu. Inne jednak są wyjątkowo celne** i mogłyby służyć za motto niejednego tekstu, i to bynajmniej nie tylko związanego ze sztuką fotograficzną. Warstwa dotycząca fotografowania jest jednak bardziej jednorodna; jest najwyższej jakości, zarazem bez pozowania naprawdę objawioną. Wyważone sądy poparte argumentami, nawet jeśli nie zawsze zgadzają się ze stanowiskiem czytelnika, to budzą szacunek.

Książka o fotografowaniu nie jest podręcznikiem. Dla nikogo. To po prostu książka o fotografowaniu.

Początkujący nie znajdzie tam absolutnych podstaw techniki, kompozycji czy przeglądu sprzętu, wyłożonych łopatologicznie i kompletnie. Musi się wspomóc się czymś, co te podstawy mu zapewni. Rzecz cała jednak napisana jest językiem prostym i klarownym, więc nawet temu zielonemu da dużo i wskaże to, czego musi poszukać gdzie indziej, co już teraz wykorzystać, a co zapamiętać i do czego wrócić w przyszłości. Oczywiście to wymaga od czytelnika pewnej dozy inteligencji, dociekliwości i kreatywności. Jeśli ktoś chce się na pamięć nauczyć jak zrobić idealne zdjęcie, to ani ta, ani żadna inna książka mu tego nie zapewni. Nawet jeśli niektórzy autorzy twierdzą, że potrafią coś takiego napisać.

Średnio zaawansowany znajdzie u Mroczka chyba najwięcej. Będzie mógł skonfrontować swoje doświadczenia i przemyślenia z autorem, który nie pozuje na wyrocznię i monopol na prawdę obiektywną, choć jego dorobek jest ogromny. Możemy poznać sporo subiektywnych przemyśleń Mistrza, które, zwłaszcza w sferze bliżej związanej z tematem są bezcenne, w przeciwieństwie do niektórych podręczników fotografii; bezdusznych, bezosobowych, zajmujących się tylko techniką i wymiernymi aspektami procesu powstawania fotografii, bądź uciekających w przeciwną stronę – w enigmatyczne brednie o klimacie i mieleniu tego, co też artysta miał na myśli.

Zaawansowany skorzysta może mniej na przyroście wiedzy, lecz może też znaleźć ciekawostki dla siebie. Przede wszystkim zaś może wyrwać się, dzięki konfrontacji z subiektywnymi stwierdzeniami innego profesjonalisty, z upojenia przekonaniem o własnej doskonałości, o ile coś takiego zaczęło mu grozić.

Na rynku jest wiele podręczników dotyczących fotografowania. Jedne kładą nacisk na perfekcję techniczną zdjęcia, inne na konwencje obowiązujące w sztuce fotografii. Jedne są dla początkujących, inne dla zaawansowanych. Wystarczy jednak przeczytać ich kilka, by prawie w każdym następnym większość treści nas usypiała. Ile razy można czytać o głębi ostrości czy podstawach kompozycji? Pan Mroczek daje nam coś całkiem innego. Lektura jego książki bardziej przypomina rozmowę Mistrza z uczniami, niż wykład. Pokazuje nam, na przykładzie własnych zdjęć, jaką drogą szedł i dlaczego taką, a nie inną. I to jest bezcenne. Choć, jak już wspomniałem, w niektórych rzeczach, zwłaszcza luźniej związanych z przedmiotem, z autorem zgodzić się nie mogę, to z przekonaniem mogę stwierdzić, iż to jedna z najwartościowszych pozycji z tej dziedziny jaką do tej pory miałem przyjemność przeczytać, w związku z czym polecam ją zdecydowanie i absolutnie


Wasz Andrew



* Podam tylko jeden przykład i zostawię go bez komentarza: „Ołtarz Wita Stwosza zna chyba każdy aspirujący do miana inteligenta, z licznych zdjęć publikowanych nie tylko w albumach fotograficznych, ale także w szkolnych podręcznikach.”
** Tu również podam tylko jeden przykład i pozostawię go bez komentarza: „Sytuacja jest paradoksalna. Mamy, jak nigdy wcześniej, wiele czasopism fotograficznych, ale nie zajmują się one fotografią jako fotografią, ale reklamą sprzętu fotograficznego. Czytelnikom, zamiast proponowania przeżyć emocjonalnych, jakie daje kontakt z fotografią artystyczną, interesującego analizowania poszczególnych dzieł artystów, spierania się o idee, podsuwa się niekończące się analizowanie i porównywanie coraz nowych aparatów fotograficznych, słowem: ustawiani są na bieżni stadionu konsumpcyjnego, aby ścigać elektrycznego zająca. Tego złapać się nie uda nigdy, nikomu – szkoda wysiłku.”

środa, 9 maja 2012

Czarna woda




Czarna woda
Attica Locke
(oryg. Black Water Rising)
tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2011

Kiedy sięgałem po Czarną wodę myślałem, między innymi pod wpływem reklamowych notek z okładki, iż będę miał do czynienia z tradycyjnym kryminałem, cokolwiek to w gruncie rzeczy oznacza. Omyliłem się.

Czarna woda jest debiutem powieściowym; Attica Locke dotąd zajmowała się scenariuszami filmowymi i telewizyjnymi, a teraz sięgnęła do innej branży. Co z tego wyszło?

W pierwszym momencie wszystko zaczyna się pozornie klasycznie. Jay Porter, adwokat z Houston, który jeszcze się nie wybił i na razie ledwo wiąże koniec z końcem, w ramach prezentu urodzinowego dla żony wybiera się z nią na nocną przejażdżkę po bayou* w Houston. W jej trakcie ratuje tonącą kobietę, którą wyciąga na pokład łodzi. Oczywiście, okazuje się to dla niego początkiem kłopotów natury jak najzupełniej kryminalnej. Jakich – zdradzać nie będę, bowiem fabuła jest interesująca i skomplikowana, głęboko wbudowana w tło społeczne, co jest pozytywnym wyjątkiem na tle amerykańskiej wersji tego gatunku literatury. Niby więc wszystko sztampowe, choć w najlepszym sorcie, gdyby nie kilka drobiazgów. Gdyby nie to, że nasz hero jest czarny, podobnie jak jego żona i, co wcale nie jest bez znaczenia, również autorka książki. To sprawia, iż powieść ukazuje wszystko w innej niż zwykle perspektywie. To całkiem inny klimat niż w setkach kryminałów napisanych przez białych i o białych.

Od razu powiem, że nie wszystko mi się spodobało. Styl prozy prezentowany w Czarnej wodzie miejscami niezbyt mi odpowiadał, choć nie wiem czy to wina pisarki, czy tłumaczki. Niby niczego konkretnego nie można mu zarzucić, ale po prostu mi nie leżał. Jest w nim coś takiego nieokreślonego, że nie mogłem się w tej powieści rozsmakować. To coś jak bardzo dobra jakościowo potrawa, podana z gustem i klasą, ale jak na nasz indywidualny smak zbyt mało doprawiona. Poza tym jednym, z czego sobie dobrze zdaję sprawę, czysto subiektywnym i nieokreślonym mankamentem, pozostaje jeszcze sprawa rozwiązania akcji. Jakieś takie nie do końca, jak na mój gust, przekonujące. I to by było na tyle; więcej zarzutów ciężko się doszukać.

Poza warstwą typową dla kanonu, czarną na sposób klasycznego kryminału noir, mamy warstwę czarną podwójnie, czarną na sposób czarnej siły**. Choć cała rzecz rozgrywa się na początku lat osiemdziesiątych, napotkamy liczne retrospekcje i odniesienia do czasów wcześniejszych, do młodości głównego bohatera. Miejscem akcji jest Texas, miejsce raczej niezbyt przychylne dla Czarnych. Dla Amerykanów pewnikiem tło powieści jest komentarzem społecznym i politycznym do stosunków rasowych w różnych stanach USA, rozliczeniem z przeszłością dawniejszą i krytyką przeszłości przechodzącej w teraźniejszość. Dla nas jednak ma wydźwięk dodatkowo porażający przez nasuwające się odniesienie do PRL-u, do Polski w analogicznym okresie.

Pod koniec Czarnej wody przypomniała mi się niedawna lektura niesamowitej książki wspomnieniowej Nieugięty. Pierwsza pokazuje świat Czarnych w kochanej Ameryce, a druga życie Irlandczyków w dumnym Albionie. Dwa oblicza kapitalistycznego świata, od którego niby mamy się uczyć demokracji! Płatne papugi marketingowych pochlebstw pod adresem obecnego ustroju wmawiają wszystkim, jaka to okrutna okupacja była w PRL-u, jak milicja strzelała do tych, którzy rzucali w nią kamieniami. Polecam więc lekturę Czarnej wody, by poczytali, jak policja może strzelać do śpiących ludzi i jeszcze otrzymywać za to pochwały. I jeszcze jedno, co większości z nas ucieka. Antykomunistą nikt się nie rodził. Jeśli ktoś zdecydował się wejść na wojenną ścieżkę z władzą, musiał być świadomy ryzyka i konsekwencji, pomijając już to, iż nie były one jednak w analogicznych okresach ostatnich dekad komuny równie brutalne w Polsce, jak na Zachodzie. Była to jednak kwestia decyzji i odpowiedzialności; każdy miał wybór i tak jest w każdym systemie politycznym. Walczący z władzą muszą się liczyć z konsekwencjami w każdym ustroju i w każdej epoce. Jest jednak zasadnicza różnica: prawo wyboru. Wyboru, którego nie dano Irlandczykom represjonowanym i mordowanym w demokratycznej Wielkiej Brytanii ani Murzynom w USA. Oni cierpieli tylko za to, że urodzili się tacy, a nie inni. Ich gehenna nie była wynikiem dokonanych przez nich wyborów. To zaś, że w chwili obecnej ich sytuacja jest lepsza niż jeszcze dziesięć, czy dwadzieścia lat temu, zawdzięczają między innymi komunie, która nagłaśniała i piętnowała takie ciemnie strony imperialistycznego kapitalizmu.

To spojrzenie na amerykańską demokrację oczami Czarnucha daje do myślenia. Zwłaszcza nurtuje mnie pytanie, czy przypadkiem nie jest lepszy system, gdzie Czarnuchem jest się z wyboru, niż ten, gdzie się jest nim z urodzenia?

Attica Locke jako autorka powieści w dużej mierze społecznej, pokazuje się nam z jak najlepszej strony; jako bystry obserwator i uczciwy komentator. Choć jawnie daje wyraz swej zrozumiałej sympatii do Czarnych, to zauważa, iż nie są oni wolni od żadnych negatywnych cech, które pojawiają się w każdej wyodrębnionej z otoczenia grupie; również krycia swoich i wybaczania swoim rzeczy, które u obcych by piętnowano***. To niezwykle cenne, gdyż bardzo rzadkie, by ktoś zaangażowany zauważał i piętnował podobne zachowania u swoich.

Czarna woda, poza bardzo dobrą warstwą kryminalną, w warstwie społecznej i politycznej stawia wiele pokrętnych pytań do przemyślenia, nie tylko tych, o których wspomniałem. Jest naprawdę książką bardzo interesującą, choć szczerze mówiąc, właśnie przez to, dużo mniej rozrywkową niż większość kryminałów. Jeśli nie boicie się refleksji na trudne tematy, niejednokrotnie mocno dołujących, to jest to pozycja właśnie dla Was. Jeśli szukacie rozrywki lekkiej i łatwej, raczej nie będziecie zadowoleni, ale ja i tak absolutnie Czarną wodę polecam


Wasz Andrew



* Bayou (czytaj: bajú) – leniwie płynąca rzeczka; słowo z dialektu cajuńskiego
** hasło przeciwstawne znanemu White Power
*** „Uważają, że czarnemu bratu można wybaczyć wszystko” str. 121