poniedziałek, 18 czerwca 2012

Kontrakt Paganiniego




Kontrakt Paganiniego
(oryg. Paganinikontraktet)

Lars Kepler*
tłumaczenie: Marta Rey-Radlińska
wydawnictwo: Czarne 2012

Niejednokrotnie już wspominałem, iż od jakiegoś czasu jestem wielbicielem szwedzkiej szkoły kryminału społecznego. Muszę się jednak przyznać, że w stosiku zaległych lektur Kontrakt Paganiniego trafił prawie na sam spód. Po pierwsze z tego powodu, iż spółka pisarska kryjąca się pod pseudonimem Lars Kepler* była mi dotąd nieznana, ale przede wszystkim z powodu szaty graficznej okładki, która jest po prostu tragiczna i jeśli ma mówić coś o treści, to zapowiada jedynie kicz i tandetę.


W końcu przyszedł ten dzień i zacząłem czytać. Już po kilku stronach historia mnie wciągnęła i nie puściła aż do samego końca. Wszystko zaczyna się od tego, iż pewnej letniej szwedzkiej nocy stary rybak podpływa do dryfującego jachtu aby sprawdzić, czy ktoś na jego pokładzie nie potrzebuje pomocy. Na łóżku w kabinie znajduje siedzącą martwą dziewczynę. Choć jej ubranie, skóra i włosy są suche, sekcja wykazuje, iż utopiła się w morskiej wodzie. Szybko okazuje się, iż denatka jest siostrą znanej aktywistki ruchu pacyfistycznego Penolope Fernandez, a sprawą zajmie się nasz główny bohater, czyli Joona Linna, szwedzki policyjny super hero.

Jak zwykle rozwoju sytuacji nie będę zdradzał. Uchylę tylko rąbka zagadki i powiem, iż fabuła jest atrakcyjnie realna i dość prawdopodobna, akcja szybka, a postacie przekonujące. Całość na tyle zgrabna, iż czytałem z prawdziwą przyjemnością i zainteresowaniem, choć nie jestem zwolennikiem prezentowanej przez "Keplera" maniery stylistycznej, czyli przeniesień w czasie i pomiędzy różnymi punktami widzenia. Mimo tego, iż preferuję jeden punkt widzenia, na przykład ogląd głównego bohatera, i jeden bieg czasu urozmaicany co najwyżej retrospekcjami wynikającymi z jego wspomnień, to kunszt "Larsa Keplera" okazał się tej klasy, iż jego powieść po prostu połknąłem, mimo wspomnianej specyfiki stylu.

Już nadmieniłem, iż w Kontrakcie Paganiniego znajdziemy wszystko, co w dobrym kryminale powinno się znaleźć. Nie byłby jednak "Kepler" przedstawicielem szwedzkiej szkoły tego gatunku, gdyby nie problem społeczny, który jest zarazem motorem, osią i tłem całej fabuły. Jaki konkretnie nie będę zdradzał, stwierdzę tylko, iż jest to kolejna wariacja na temat prawdziwej twarzy obecnej formy kapitalizmu, w którym to nie biznes staje się celem infiltracji mafii, a po prostu sam, jak w prześwietnym świadectwie Gomorra, jest nowoczesną mafią. Biznes, który za nic ma prawo, o zwykłym poczuciu przyzwoitości nie wspominając. Biznes, dla którego jedynym celem jest zysk, który zarazem jest jedynym kryterium oceny. Wystarczająco wysoki zysk uzasadnia wszystko i z wszystkiego rozgrzesza, a najgorszym przestępstwem jest brak zysku. W dodatku taka forma przestępczości jest trudniejsza do zwalczania niż klasyczna, hierarchiczna, typowo kryminalna mafia, gdyż nie posiada ustalonych struktur, tworzy się niejednokrotnie tylko na potrzeby konkretnego interesu, tylko część jej działań jest nielegalna lub też działania są przestępstwem tylko na pewnym etapie. Z racji środków, którymi obraca, a które niejednokrotnie przekraczają PKB mniejszych państw, mafia biznesowa posiada układy wśród polityków, najwyższych władz i wszystkich struktur nie tylko państwa, ale niejednokrotnie jednocześnie wielu państw. Szkoda, że niewielu z naszych autorów próbuje ataków na podobną tematykę co Szwedzi, a przynajmniej ja na taką powieść nie trafiłem. Szkoda, gdyż sądząc z zakończenia wielu naszych afer i tego, co się działo przy budowach związanych z Euro, mamy w Polsce początki Gomorry jeszcze lepszej, niż ta włoska.

Niestety, nie jest nasza powieść całkowicie wolna od wpadek w sprawie realiów uzbrojenia i sprzętu służb. Szczególnie scena w ambasadzie zmusiła mnie do trzykrotnego przeczytania tego fragmentu zanim zrozumiałem, co autor mógł mieć na myśli, by się ona kupy trzymała. Czy jednak miał to właśnie nie na myśli nie wiem. Nie wiem też, czy wpadka jest winą autora czy tłumacza. Poza tym nie jest ona przysłowiową łyżką dziegciu i nie jest w stanie zepsuć bardzo pozytywnych wrażeń z całości książki, więc wspominam o tym tylko dla uczynienia zadość memu poczuciu rzetelności.

Reasumując; mogę z całym przekonaniem polecić Kontrakt Paganiniego każdemu, nie tylko miłośnikom kryminałów, sensacji i akcji. Powieść wartościowa, dająca do myślenia i dobrze napisana, choć nie aż tak rewelacyjnie jak na przykład Millenium Stiega Larssona. W starej skali ocen piąteczka z malutkim minusem. Zapraszam wszystkich do lektury, bo warto, o czym solennie Was zapewniam


Wasz Andrew



*Lars Kepler to pseudonim literacki spółki autorskiej; Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril.

niedziela, 17 czerwca 2012

Szwedzka szkoła kryminału społecznego


Stieg Larsson

Szwedzki kryminał, a właściwie szwedzka szkoła kryminału społecznego, jest dla mnie szczególnym osiągnięciem w tym dziale literatury. Nie żeby inne nacje nie miały się czym pochwalić. Przypuszczam, że każdym kraju znalazłyby się w tym kanonie dzieła godne uwagi, że nie wspomnę o potentatach z długimi i głośnymi tradycjami w dziedzinie literatury kryminalnej.


Świetne powieści tego rodzaju można spotkać choćby w twórczości zza Wielkiej Wody, niech wymienię tylko, choć lista mogłaby być długa, Tami Hoag, której książki szczególnie cenię za niepowtarzalny klimat. Wielką sympatią darzę Wyspiarzy, którzy mają na tyle silną ekipę, iż są w stanie wystawić pretendentów do miana mistrza osobno spośród Angoli, Szkotów i Irlandczyków. Wśród pierwszych szczególnie urzekł mnie choćby Mark Haddon za swą błyskotliwą odmienność, choć wcale nie jest on najbardziej znanym ze swych krajanów. Spośród równie silnej reprezentacji Szkocji i Irlandii wspomnę tylko tworzących w stylu noir Stuarta MacBrideKena Bruena, których proza jest stuprocentowo nieszablonowa i charakteryzuje się również brakiem uchybień w realizmie, które są wielką bolączką w omawianym gatunku. Listę tę, na której znalazłyby się tylko prawdziwe majstersztyki kryminału, można ciągnąć w nieskończoność. Jest jednak państwo, które, pozornie nie wiadomo dlaczego, gdyż jest uważane za ikonę demokracji, dobrobytu i bezpieczeństwa, wydało na świat wielu wirtuozów literatury, nie tylko kryminalnej, i stworzyło własną szkołę tworzenia w tym gatunku. Nie tylko zresztą w tym. To Szwecja.

Od dawien dawna literatura kryminalna przez wielu była uważana za drugi sort twórczości pisarskiej, za coś niegodnego prawdziwego pisarza. Ja się bym z tym nie zgodził, jednakowoż faktem jest, iż w tej branży powstaje wyjątkowo dużo sztampowych gniotów, które epatując czytelnika nierealnie krwistymi obrazami i nieuzasadnionym okrucieństwem często docierają na listy bestsellerów, a nierzadko zbierają nawet entuzjastyczne recenzje mądrych z pozoru krytyków. Szwedzi zaś, chyba jest to jakaś ich cecha narodowa, postanowili zrobić odwrotnie. Wykorzystać nośną, obiecującą dużą popularność charakterystykę gatunku nie tylko do trzepania kasy i zbijania popularności, ale do upowszechnienia wśród szerokich mas wiedzy o problematyce, o której nikt nie chciałby czytać, gdyby była podana w innym opakowaniu.

Polska również ma kim się pochwalić w dziedzinie literatury kryminalnej. Może nie są to nazwiska aż tak sławne w świecie, ani twórczość aż tak błyskotliwa, jednak jest co poczytać i są to lektury naprawdę wartościowe. Sęk w tym, że w pewnym sensie, Polska i Szwecja, jak stoją na dwóch biegunach rzeczywistości społecznej i tego, jak są postrzegane w świecie, tak i w literaturze kryminalnej przybierają maniery dokładnie odwrotne.

Polscy autorzy zdają się uciekać od problemów naszej rzeczywistości w rejony urojonych motywów, jakich nie spotkamy nawet wśród najbardziej pokręconych rzeczywistych zabójców (J.D. Bujak), lub też jawnie rejterują w przeszłość, że wspomnieć choćby rewelacyjnego skądinąd Marka Krajewskiego, albo za granicę, jak choćby Joe Alex. Szwedzi poszli drogą dokładnie odwrotną. Stworzyli szkołę kryminału społecznego, w której każda powieść jest krzykiem. W atrakcyjnym opakowaniu wciągających historii ostrzegają przed problemami, które gryzą szwedzkie społeczeństwo. Przed korupcją sięgającą wszędzie, przed zachłannym biznesem groźniejszym niż mafia, gdyż w istocie prawdziwą nową mafią będącym, przed niewolnictwem, handlem ludźmi i przemocą wobec słabszych w społeczeństwie. Uważny polski czytelnik poznając kryminały wychodzące spod piór Szwedów, że wspomnę choćby Stiega Larssona, zastanawia się, czy oni trochę nie przesadzają. Wszak Szwecja jawi się nam jako prawdziwe państwo prawa, obfitości dóbr i wolności. Może by tak tych ichnich pisarzy wysłać na unormalnienie do Polski? Potem jednak przychodzi inna refleksja. Skoro oni w Szwecji widzą mafię i niesprawiedliwość wszędzie, to jak by ocenili Polskę? Jako mafię samą przebraną w szaty państwa? I dlaczego oni tak piętnują wszystko, co u nich złe, a my nie? Czyżbyśmy, podobnie jak nasza rzeczywistość, byli już tak zdegenerowani, iż nawet otaczającego nas zła nie zauważamy?

Nie chcę odpowiadać na te pytania. Można ją znaleźć nie ruszając się nawet z kanapy. Wystarczy włączyć telewizję na którykolwiek z licznych programów interwencyjnych, do których nigdy nie brakuje nowych materiałów. Sęk w tym, że dzięki temu, iż oni tak wywlekają na jaw problemy, które są bolączkami całego Zachodu, stworzyli własną szkołę w tej dziedzinie literatury i między innymi dzięki temu powieści jej reprezentantów są znane na całym świecie. Jeszcze ważniejsze, że dzięki temu, iż nie zamiatają gówna pod dywan, ich kraj jest, jaki jest. A nasz też jest, jaki jest, dzięki temu, iż dla nas główną zasadą jest nie kalać własnego gniazda. Nawet w literaturze kryminalnej.

Można długo wymieniać inne zalety kryminałów made in Sweden. Autentyzm, klimat i inne. W moim odczuciu nie to jednak zdecydowało o ich sukcesie, bowiem podobne cechy ma również konkurencja. To właśnie ta nieobojętność, ta wrażliwość na krzywdę i zwykła przyzwoitość bijąca z każdej kartki jest siłą szwedzkiego kryminału. Przyzwoitość, która staje się nam niestety coraz bardziej obca. My mamy inne wartości.

Na koniec tego wszystkiego muszę przyznać, że lektura szwedzkich powieści nie jest dla mnie tylko i jedynie ucztą. Jest niestety zarazem niczym alkohol – wywołuje u mnie kaca. Przywołuje żal, że u nich jest tak, a u nas inaczej. Żal, że u nas nie słychać głosów normalności tak głośnych i wyrazistych jak u nich, gdyż giną w kociokwiku polityczno-kościelnego podniecenia. Wojny na górze, aborcja, Smoleńsk – to pochłania tyle narodowej energii, że nie starcza już na nic innego. I jest w moim odczuciu coraz gorzej. A gdy zdarzy się ktoś, kto woła, że jest źle, że czas się opamiętać, to zagłuszają go wrzaski, że przecież jest świetnie, że źle, to było za komuny. A może po prostu los przeznaczył mi miejsce nie w tym kraju, co trzeba?


Wasz Andrew


refleksja zainspirowana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl

środa, 13 czerwca 2012

Bilbord



Bilbord
J.D.Bujak*
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2012


Do Bilbordu wcale mnie nie ciągnęło. Tytuł taki sobie, polski autor, w dodatku kobieta... I napis na okładce:

Seria morderstw tak brutalnych i przemyślanych, że u ich źródeł musi być niewinność.

Nic dziwnego, że w stosiku książek oczekujących na przeczytanie Bilbord powędrował w dolne partie, choć nie na sam dół. Czekał, czekał, aż przyszła w końcu jego kolej.

Główną postacią powieści pióra Joanny Bujak jest Krzysztof Pasłęcki; młody, przystojny i spokojny właściciel świetnie prosperującej kwiaciarni w Kazimierzu Dolnym pretendującej do artyzmu w swojej branży. Jak się łatwo domyślić wkrótce ta sielanka zostanie przerwana, a to za sprawą wizyty policjanta Feliksa Pokornego, który Krzysztofowi przekaże wiadomości, które zakłócą szczęście młodego biznesmena. Równolegle z poznawaniem związku Pokornego z Pasłęckim dowiadujemy się o serii wyjątkowo brutalnych morderstw. Nie trzeba geniusza, by podejrzewać, że te sprawy się powiążą, ale czy tak będzie w istocie, a jeśli rzeczywiście tak, to w jaki sposób się to stanie, tego nie będę zdradzał.

Wyjątkowo zacznę może od zarzutów, jakie można wytoczyć przeciwko Bilbordowi. Niesamowicie drażni mnie brak realizmu, o który pisarka zapomniała zadbać choćby w minimalnym stopniu. Pomijając już dziwną wydolność sprawcy, który potrafi chyba obyć się bez snu i może być w dwóch miejscach naraz oraz dokonać wyczynów godnych jednocześnie akrobaty i siłacza, brak mi tu śladu pieniędzy. Motorem naszej rzeczywistości jest mamona i bez niej nie można czynić ani dobra, ani zła. Brak mi wytłumaczenia, skąd nasz czarny charakter wziął niemałe niewątpliwie pieniądze, które były mu potrzebne na realizację jego marzeń, zwłaszcza z takim dynamizmem i intensywnością.

Same opisy zbrodni; ich miejsc i okoliczności, zajmują przynajmniej pół tekstu, choć tomisko do chudych nie należy. To sprawia, iż siłą rzeczy brak miejsca na to, co w literaturze kryminalnej czy sensacyjnej, z reguły uważanej za pośledni sort sztuki pisarskiej, może znacznie podnieść wartość powieści, a więc klimat miejsc, autentyzm postaci, głębię emocji czy wagę problemów społecznych. W dodatku to licytowanie się kolejnych autorów w wymyślaniu coraz bardziej wydumanych, okrutnych i krwawych zbrodni, w którym autorka wyraźnie chciała się wybić na początek stawki, jest dla mnie infantylnym pójściem na skróty w walce o wyniki sprzedażowe. Inna sprawa, że i wielu krytyków daje się złapać na ten prostacki zabieg, co pokazuje jak żądna krwi i daleka od refleksji jest natura przeciętnego człowieka. Tak jakby „zwykły” gwałt nie był dla zgwałconej wystarczającym ciosem, a „zwykłe” zabójstwo, czy nawet śmierć na drodze, nie było dla bliskich i osieroconych dzieci wystarczającą tragedią. Tylko, że aby oddać takie przeżycia, trzeba mistrza. Łatwiej wymyślać poronione okrucieństwa, które zresztą potem pewnie ktoś zrealizuje. Takie praktyki, gdy czytelnika szokuje się wywalonymi na wierzch bebechami lub tonami keczupu, a nie kusi umiejętnie budowanym napięciem czy perwersyjnie podstępną zagadką, uważam za godne napiętnowania. Tym bardziej, że gdyby autorka na przyszłość się od tego powstrzymała, to kto wie?

Świadomie dotąd nie pisałem o kanonie, w jakim powieść jest napisana. Kapitalne jest bowiem to, iż ten w gruncie rzeczy klasyczny kryminał (lub jak wolą inni thriller) momentami zdaje się zmierzać w kierunku horroru. Ta zmyłka gatunkowa jest prześwietna i zbiega się z równie pokrętną fabułą, która podstępnie stara się zmylić czytelnika i skierować jego dociekania wykrywcze na manowce. Na początku wydaje się nam, że wszystko już wiemy, i w dużej mierze mamy rację, ale nie dońca. I to nie do końca okazuje się piękną pułapką, w którą autorka nas konsekwentnie wpędza, co prawda grając nie całkiem fair.

Można więc powiedzieć, że daleko było pisarce tym razem do stworzenia arcydzieła, ale udało jej się mimo wszystko napisać całkiem przyzwoitą powieść na średnim poziomie. W jednych aspektach ponad przeciętną, w innych zdecydowanie poniżej. Trochę za bardzo tchnie Bilbord podręcznikiem Jak w pięć minut napisać bestseller, ale z drugiej strony każdy znajdzie tu coś, co lubi; jest i miłość, i seks, zbrodnia i dobro, poświęcenie i tajemnica. Dla każdego coś fajnego. Nic, co warto by z przekonaniem polecić każdemu, ale coś, co na pewno może się spodobać wielu miłośnikom gatunku. Poza tym mam wrażenie, że motyw przewodni fabuły już gdzieś kiedyś spotkałem. Może to jednak mylne odczucie - samie nie wiem. Reasumując - w sam raz na jeden raz, ale ten jeden raz warto, tym bardziej, iż rzecz wciąga i czyta się ją błyskawicznie


Wasz Andrew




* Joanna Bujak (z domu Juniszewska)

wtorek, 12 czerwca 2012

Marionetki



Marionetki
Paweł Jaszczuk
seria/cykl wydawniczy: Jakub Stern tom 3, Asy kryminału
Prószyński i S-ka 2012

Sięgając po Marionetki kompletnie nie wiedziałem czego mam oczekiwać, gdyż dotąd nie miałem kontaktu z prozą Pawła Jaszczuka, a i o nim samym niczego nie wiedziałem. Szata graficzna okładki w całkiem niezłym stylu oraz tytuł, nic nie mówiący, ale nie zniechęcający i dający kuksańca wyobraźni, sprawiły, iż rozpocząłem lekturę z nastawieniem zdecydowanie pozytywnym.

Powieść Jaszczuka, które jest jak najbardziej klasycznym kryminałem, a więc gatunkiem już nieco tchnącym starością, przenosi nas do przedwojennego Lwowa, w rok 1938. Książka jest częścią cyklu, którego głównym bohaterem jest Jakub Stern, polski dziennikarz zatrudniony w dziale kryminalnym lokalnej gazety. Kiedy pod resztkami murów obronnych warowni Daniela Rurykowicza, u stóp lwowskiego Kopca Unii Lubelskiej, ujawniono zdekapitowane zwłoki pracownika miejscowego banku, Stern rusza do wyścigu z policją w celu rozwiązania zagadki motywów tego zabójstwa i wykrycia jego sprawcy. Tradycyjnie nie będę zdradzał co dalej, gdyż nie ma większej zbrodni w recenzji kryminału, niż zdradzić przyszłemu czytelnikowi zbyt wiele.

Po lekturze Marionetek naszło mnie pytanie, które poniekąd dręczy mnie do dzisiaj. Czy to przypadek, że polscy pisarze powieści kryminalnych tak chętnie sięgają do realiów z przeszłości? Czy to przypadek, iż osadzają swe historie w świecie, który już nie istnieje? Który przeminął zmieciony przez zawieruchę II Wojny wraz ze swymi problemami, społeczeństwem i kulturą? Po którym pozostały tylko wspomnienia? Mam wrażenie, iż uciekają w ten sposób przed dzisiejszą Polską, która tak jak Włochy zmienia się w Gomorrę. Mam wrażenie, że uciekają od realiów, w których dla człowieka myślącego straszniejsze od najbardziej okrutnych zabójstw zaczynają być zbrodnie ekonomiczne, które w przyszłości zmienią w piekło życie nie jednostek, ale całego społeczeństwa, za wyjątkiem tych najbardziej uprzywilejowanych, którzy będą mieszkali, jedli i żyli inaczej, niż wszyscy.

No, jaka by tam przyczyna tego stanu rzeczy nie była, mamy kolejnego autora specjalizującego się w kryminałach osadzonych w czasie zaprzeszłym. Marek Krajewski upodobał sobie Breslau, a Paweł Jaszczuk Lwów. Niestety, porównanie stylu tych dwóch panów wypada zdecydowanie na niekorzyść tego ostatniego. O ile maniera literacka Krajewskiego jest idealnie zharmonizowana z psychiką jego głównego bohatera i mrocznym klimatem jego egzystencji oraz świata, w którym ów ją wiedzie, o tyle u Jaszczuka widać wyraźne dosonanse pomiędzy stylem, miejscem akcji, osobą głównej postaci i jej wnętrzem. Widać, że autor Marionetek posiadł pewną wiedzę na temat dawnego Lwowa, jednak nie zdołał równie plastycznie i szczegółowo jak jego konkurent, a co za tym idzie wiarygodnie, oddać indywidualności wybranego przez siebie grodu i czasów. W dodatku sam styl. Choć dobry, łatwy i szybki w odbiorze, to momentami nie do końca korespondujący z sytuacją. Widać także pewną sztuczność w stylizacji na słownictwo przedwojennego Lwowa. Rozumiem, że w opisie może być użyta dzisiejsza polszczyzna, a zaraz dalej wypowiedzi postaci mogą być wyrażone językiem całkiem odmiennym. Również postać może zmieniać używane słownictwo i styl zależnie od okoliczności. Jednak jeśli w opisie od narratora mamy jeden akapit pisany dzisiejszą polszczyzną, a następny w lwowskim bałaku, w dodatku bez żadnej przyczyny ani celu takiego przeskoku, to jest to wyraźny błąd, który wybija czytelnika z klimatu. Sprawia to wrażenie sztuczności, postarzania stylu na siłę. To coś jak przedobrzenie z podciąganiem ostrości przy obróbce fotografii.

Pomimo tych niedociągnięć i stosunkowo prostej, jednowątkowej fabuły, powieść czyta się dobrze i zwłaszcza pierwsza połowa lektury jest prawdziwą przyjemnością. Nie rewelacją ani wybitną stylistycznie czy wartościową pozycją, a po prostu dobrą rozrywką w stylu tych, które można zabrać do pociągu. Nie pozwoli się nudzić, ale i nie grozi, że wciągnie na tyle, byśmy przegapili stację docelową czy urodę towarzyszki podróży, jeśli się takowa godna uwagi akurat zdarzy.

Reasumując – kryminał jak kryminał. Nie ma czego szczególnie polecać ani zdecydowanie odradzać. Po prostu cztery minus w starej skali ocen. A szkoda, po pomysł był niezły, miasto i czasy wybrane ciekawe, o przepięknym kolorycie. Mogło być pięknie, a wyszło tak sobie, zwłaszcza pod koniec


Wasz Andrew

niedziela, 10 czerwca 2012

Dzwonię do Pani, Pana

Dzwonię do Pani, Pana w bardzo nietypowej sprawie. Któż z nas nie słyszał tych słów? Kiedyś bardzo lubiłem tę audycję o interwencyjnym wówczas charakterze, podobnie jak Janusza Weissa, który ją prowadził. Niestety, zauważam od jakiegoś czasu systematyczny spadek poziomu tego programu. Doszło do tego, że Wiess dzwoni do jednej tylko osoby i zadowala się jakąkolwiek odpowiedzią, choćby tak naprawdę brzmiała ona „nie wiem”. Oto ostatni przykład:

Z jaką prędkością spada kropla wody? Pan Janusz zadzwonił z tym pytaniem do jakiejś mądrej Pani, tytułu naukowego ani nazwiska niestety, a dla niej na szczęście, już nie pamiętam. Wiła się ona niczym nieuk wyrwany do odpowiedzi przy tablicy, ale ani nie miała odwagi powiedzieć, iż nie wie, ani udzielić konkretnej odpowiedzi. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że prowadzący zadowolił się mętnymi wykrętami i sprawę uznał za wyjaśnioną. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że czasie tej żałosnej rozmowy zdążyłem wejść do internetu i sprawdzić, że prędkość spadającej kropli zależy w bardzo skomplikowany sposób od jej średnicy, co powiązane jest również z kształtem, który przybiera w trakcie lotu i przykładowo dla średnicy 2mm wynosi około 6 m/s. Mogła to sprawdzić sama zapytana lub pytający. Nie zrobił tego nikt. Jaki jest cel takiej audycji? Czego ona uczy? Co pokazuje?



Cel jest taki, jak i coraz większej części ramówki radiowej, a w jeszcze większym stopniu telewizyjnej. Dać odmóżdżonemu statystycznemu słuchaczowi, czy widzowi, ogłupionemu reklamami, pozór wiedzy i w ten sposób ogłupić go do reszty. Oduczyć od myślenia i dociekania, docierania do sedna. Nauczyć, że z autorytetami się nie dyskutuje, świętości nie kala, i każda odpowiedź udzielona przez taką osobę jest prawdą objawioną, choć nie była żadną odpowiedzią ani żadną prawdą. Jak najtańszym kosztem zapchać czas antenowy i dać zarobić spolegliwym znajomym, którzy się nie postawią, gdyż za nic mają własne nazwisko i obraz własnej osoby. Piszę o tym, gdyż wspomniana sytuacja jak w soczewce ukazuje upadek polskiej inteligencji i szkolnictwa, choćby przez porównanie z dawną formą programu Janusza Wiessa. Coraz większą rozbieżność między wiedzą i formalnym wykształceniem. Gdzie te czasy, gdy w Polsce powstawały takie produkcje jak Sonda? Gdzie te czasy, gdy nauczyciel zwykle znał odpowiedzi na pytania, które stawiał uczniom? Gdzie te czasy, gdy ludzie mediów, tak jak Wojciech Mann, trzymali fason; nie godzili się brać udziału w czymś, co by stawiało ich w złym świetle i nie bali się zaryzykować posady?



Może większość z Was uważa, że przesadzam, ale ta nomen omen spadająca kropla przelała czarę mej goryczy i musiałem się wywnętrznić


Wasz Andrew

sobota, 9 czerwca 2012

Dlaczego nie kibicuję?



Dziś każdy stroi swój samochód w narodowe gadżety; chorągiewki, wstążeczki i biało-czerwone kondomy na lusterka. Ja nie. Dlaczego? Bo się wstydzę tego, iż ktoś może mnie uznać za kibica.

To nie kibice wznoszą od początku Euro, tak jak i zawsze, rasistowskie okrzyki. To chuligani. A ja się pytam: ilu jest tych chuliganów, skoro wystarcza ich, by wysmarować w stosowne napisy większość przystanków autobusowych w całym kraju? Skoro to tylko garstka, jak to możliwe, że docierają wszędzie. Nawet znaki drogowe i górskie szlaki, nawet tablice informacyjne na bagnach – wszystko nosi napisy jednoznacznie świadczące o ręce kibica. Legia Pany i Żydzi do gazu! Jebać policję i Lech to pedały! Takie napisy pokrywają cały kraj, a my twierdzimy, że to nie kibice, tylko chuligani! To ilu jest tych kibiców, którzy nie są chuliganami? Czy nie jest przypadkiem tak jak z hitlerowcami? Każdy, gdy się go przesłuchuje, twierdzi, iż jest dobrym Niemcem i on do niczego złego ręki nie przyłożył, a z drugiej strony, z prostego rachunku dokonań wynika, że większość jednak musiała brać w tym udział. I nawet ci, którzy faktycznie czynnego udziału nie brali, nie tylko nie odcinali się od tego i nie przeciwdziałali, ale obnosząc się z przynależnością do grupy dawali jej siłę płynącą z liczby. Dlatego ja nie kibicuję. Chcę móc zawsze z przekonaniem powiedzieć: ja do nich nie należałem, więc nie ma co dyskutować, czy byłem wśród tych dobrych, czy wśród tych złych.

Chleba i igrzysk! Igrzyska zawsze służyły władzy do kontrolowania motłochu. I nic się nie zmieniło. Ludzie są dumni, że mają autostrady na Euro! A ja się wstydzę, że w kraju w środku Europy autostradą nazywa się drogę, po której mogą jeździć tylko pojazdy do 7,5 tony z prędkością do 70 km na godzinę! Wszyscy się cieszą, a ja się wstydzę, że nikt nie ma odwagi tego wyśmiać, nawet tego, że te drogi zaraz po Euro zostaną zamknięte, gdyż nie spełniają norm i nie są dokończone.

Ludzie się cieszą, a ja się martwię, bo ktoś za tą całą aferę z przygotowaniem Euro będzie musiał zapłacić. I nie będzie to rząd ani urzędnicy od budowy autostrad i stadionów, a szarzy ludzie, tacy jak ja. Po skończeniu Euro znajdźcie chwilę czasu na lekturę Gomorry i zobaczycie jak to wszystko jest możliwe. Jak to możliwe, że miliardowe inwestycje są przeprowadzane z pominięciem wszelkich norm, wszelkich przepisów prawa, i nikt za to nie poniesie odpowiedzialności, a zapłaci cały kraj. Cały z wyjątkiem grupy powiązanej tym biznesem.

Nikogo nie dziwi, że nagle, przed Euro, policja pozamykała największych herosów spośród kiboli, którzy byli od lat bezkarni. Nikt nie pyta, dlaczego nagle to, co niemożliwe, stało się wykonalne. Nikt nie pyta, czy przypadkiem zaraz po Euro nie wyjdą.

Polska to dziwny kraj. Największe pieniądze, największe emocje i największą popularność ma ta dyscyplina, w której nigdy nie sięgnięto po złoto! Parodia! Dlatego nie kibicuję! Przynajmniej nie piłce nożnej...


Wasz Andrew

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Emocjonalne rozterki



Czy lepiej być rozważną czy romantyczną?
Czy dla miłości powinno się poświęcić wszystko?
Czy warto angażować się w związek, w którym uczucie jest tylko po jednej stronie?
Kiedy zaczyna się zdrada?
Jakie zmiany w życiu „wolnego ducha” niesie pojawienie się dziecka?
Który mężczyzna jest najważniejszy w życiu kobiety – ojciec, mąż, syn, kochanek?
Czy emocjonalny wielokąt można zaakceptować?

Prawie każdy kiedyś stawia sobie podobne pytania. Dobrze, jeśli wcześniej niż później, choć jak widzimy, gdy tylko rozglądniemy się uważnie, najczęściej jednak za późno. Czy jest na to jakaś rada?

Całkiem pokaźna grupa ludzi żyje wcale nieźle tylko dzięki temu, że próbuje doradzać innym w podobnych dylematach, choć wielokrotnie, nawet pomimo formalnych uprawnień do takiej działalności, ich własne wybory przynoszą opłakane skutki. Świat jest pełen dyplomowanych wychowawców i specjalistów od resocjalizacji, których własne dzieci gniją w kazamatach, negocjatorów, których własne, rodzinne spory muszą rozstrzygać sądy, niejednokrotnie karne.

Nie mniejszą chyba grupę, a na pewno o większej sile oddziaływania, mają ich koledzy po fachu, którzy doradzają z podobnym skutkiem za pośrednictwem słowa pisanego. Produkty ich szeroko reklamowanej twórczości zalegają półki księgarń i bibliotek skutecznie drenując kieszenie będących w rozterce ludzi. Czy te porady mają jakikolwiek sens?

Podobno lektura każdej książki coś czytelnikowi daje. Z tym nie sposób się nie zgodzić, gdyż niesmak lub złudzenia to też coś. Miałem okazję przeczytać kilka podobnych dzieł i żal mi ludzi, którzy zawierzyli im na tyle, by uznać je za przepis na szczęście. Być może wielu wierzy, że im pomogły, ale jeszcze więcej będzie żałować, najczęściej dopiero wtedy, gdy już będzie za późno, bo życie to nie gra komputerowa, nie da się jej odsejować i zagrać jeszcze raz.

Podstawą dobrych życiowych decyzji jest poznanie samego siebie. Każdy z nas jest inny. Każdy ma więc inne potrzeby i inaczej musi ułożyć swe życie, by mógł je uznać za udane. Jedni są samotnikami i tak naprawdę najlepiej by im było być singlem, inni potrzebują domu z możliwością skoku w bok, a jeszcze inni mają potrzebę bycia wiernym i oczekują tego od partnera. Są też niezliczone kombinacje i stadia pośrednie takich oczekiwań, a w dodatku zmieniają się one w czasie, tak jak i sami ludzie. Jedni chcą być bogaci, a dla innych nie jest to takie ważne. Dla jednych najważniejszy jest wolny czas na hobby, dla innych leniuchowanie, dla innych praca, a dla jeszcze innych władza. Czy można im globalnie doradzać?

Bądź rozważny! Nie – bądź romantyczny! Miłość jest najważniejsza! Nie – pieniądze to podstawa! Jak można komuś w jakikolwiek sposób doradzać, jeśli nie ma się dokładnej wiedzy o tym jaki jest, jakie są jego pragnienia i potrzeby, nawet, a może zwłaszcza, te nieuświadomione? Czyż nie byłoby jedynym mądrym wyjściem dokładnie poznać siebie? Ilu z tych, którzy zaczytują się poradnikami o zgodności charakteru (konia z rzędem temu z czytelników podobnych produkcji, kto powie, cóż to jest ten charakter), sięgnęło po którąś z książek przybliżających epokową teorię charakteru naszego rodaka Mariana Mazura?

Rozumiem tych, którzy czytają poradniki sztuki wyrywania lasek. W końcu nie każdemu dał Bóg tę iskrę i jeśli ktoś musi się pozbyć kompleksów poprzez zaliczenie udanego podrywu, to taka proteza pewnie mu się przyda. Nie rozumiem jednak ludzi, którzy w poradnikach szukają przepisu na to, jak znaleźć własne szczęście w trwałym związku, a nie zadali sobie nawet pytania jacy są, jakiego partnera i na jakich zasadach potrzebują. Ilu z nich sięgnęło choćby po takie pozycje jak Strategia i taktyka w miłości Miroslava Plzáka. Wszak dziś każdy mądry już wie, iż wszystko jest grą. Wiedzą o tym nie tylko bankierzy i biznesmeni, ale nawet politycy, policjanci i złodzieje. Wszystko jest grą, czyli matematyką. Wiem, wiem, od razu humaniści podnoszą krzyk. A ja się tylko pytam: Czy niebo gwiaździste stało się mniej romantyczne od momentu, gdy wiemy, że te jasne punkciki w górze to nie świetliki, a wielkie kule ognia?

Ludzie są tak różni, iż nie można im grupowo doradzać. Ja nie miałbym sumienia doradzać nawet indywidualnie. Dlatego podobne poradniki i pytania uważam za szkodliwe. Ludzie wielokrotnie latami żyją zgodnie z zawartymi w nich mądrościami, a potem lądują w psychiatryku lub schronisku dla bezdomnych. Nagle przychodzi dzień, w którym stwierdzają, iż nie pragną już być człowiekiem sukcesu, bo im to nigdy nie było do szczęścia potrzebne, że nie chcą tego lub owego, o co walczyli przez lata, bo ktoś im wmówił, że to uczyni ich szczęśliwymi. I nie każdy jest w stanie przejść obronnie przez ten moment. Dlatego, zanim poszukacie odpowiedzi, poszukajcie pytań. Poznajcie samych siebie, a wtedy stwierdzicie, że znacie wszelkie możliwe pytania i wszelkie możliwie odpowiedzi. Co nie znaczy, że w oczach i ocenie innych nie popełnicie błędów

Wasz Andrew

refleksja wywołana tematyką konkursów w serwisie LubimyCzytać.pl i tam też również zamieszczona

Dobre maniery



Savoir-vivre to zbiór reguł dotyczących rozmaitych dziedzin życia. Jak zachowywać się przy stole? Jak prowadzić konwersację? Jak odpowiednio prezentować znajomych? Zasady te nie są jednak stałe – zmieniają się czasy, zmienia się i savoir-vivre, nie mówiąc już o oczywistych różnicach, jakie występują w zależności od kultury.

Jakie, Waszym zdaniem, „dobre maniery” i zasady savoir-vivre'u są uniwersalne, zarówno dla kultur, jak i dla zmieniających się czasów? Co nigdy się nie zmienia i, Waszym zdaniem, nigdy się nie zmieni, a jakie zasady w miarę upływu czasu stają się dla nas coraz bardziej zabawne?

Savoir-vivre. Temat rzeka. Wiele już o nim napisano i rozważano różne jego aspekty. Ja jednak chciałbym trochę z innej beczki.

Dawno, dawno temu, jeszcze jako dziecko lub młodzież, teraz już nie pamiętam, w każdym bądź razie było to za komuny, w telewizji oglądaliśmy teleturniej, w którym dwóch zawodników dostało zadanie prawidłowego ułożenia zastawy stołowej składającej się z kilkudziesięciu elementów. Mimo, iż konkurenci byli, jak byśmy to dziś określili, nie tylko celebrytami, ale wręcz VIP-ami, od razu widać było konsternację na ich twarzach. Tymczasem mój krewny, który akurat był u nas z gościną, bywały w świecie, a dokładniej w jego wyższych warstwach, od razu z gorączkową dezaprobatą począł komentować nieporadne poczynania panów na ekranie. Mnie osobiście zaintrygował dziwny przyrząd, który jeden z zawodników obracał w ręku, wyraźnie nie mając pojęcia do czego może służyć to ustrojstwo, przypominający skrzyżowanie nożyczek zagubionych przez fryzjera z narzędziem tortur doktora Mengele. Nasz rodzinny ekspert, zdziwiony moją i zawodników niewiedzą, poinformował nas, iż to nożyczki do rozcinania kiści winogron.

Czemu ta scenka tak mi zapadła w pamięć, iż ją teraz wspominam? Bo nigdy nie widziałem, ani na żywo, ani nawet na filmie, by ktoś takich nożyczek używał. Taki przyczynek do szczegółów savoir-vivre.

A teraz na poważnie: jaka jest najważniejsza zasada form towarzyskich i reguł grzeczności? Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Nie ma uniwersalnych elementów, które bezkrytycznie i na pewno można zastosować w każdym miejscu i czasie. Weźmy choćby podawanie ręki kobiecie, o całowaniu w rękę nie wspomnę. Nie trzeba wyjeżdżać z kraju, by zobaczyć, że podawanie ręki kobiecie nie jest w dobrym tonie. Wystarczy udać się na podwarszawską wieś. Tam rękę podaje się tylko chłopom.

Przykłady można mnożyć. Do każdej gdzieś pożądanej formy towarzyskiej można dopasować czas i miejsce, gdzie jest ona mniej lub bardziej drastycznym faux pas. Czym się wiec kierować? Bacznie obserwować i szybko się dostosować, a tam, gdzie jest to niezbędne, przygotować się teoretycznie przed wejściem w nowe środowisko. I pamiętać o tym, że większość reguł zachowania powstała po to, by jeden nie uraził drugiego. Jeśli więc będziemy czynić wszystko, by nie szkodzić innym, nie musimy znać dokładnych reguł ani prawa. Nie puścimy północą głośnej muzyki ani kuranta na kościelnej wieży, nie rzucimy papierka na ulicy ani nie wyrzucimy śmieci w lesie. Nie dlatego, że nie wolno, tylko dlatego, że tak powinien postępować porządny człowiek. A o zwykłą ludzką porządność ostatnio coraz trudniej, co z żalem stwierdzam


Wasz Andrew

refleksja wywołana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl

piątek, 1 czerwca 2012

Europa Blues



Europa blues
Arne Dahl
(właściwie Jan Arnald)
tłumaczenie: Dominika Górecka
seria: Drużyna A tom 4
wydawnictwo: Muza

Kiedy stosik książek czekających na mym biurku, aż się do nich zabiorę, przerzedził się na tyle, że przyszedł czas na Europa Blues, sam nie wiedziałem, jak się do niej zabrać. Czy rzucić się na nią niby wygłodzony mastif na michę, czy raczej podejść niczym saper do potencjalnej miny. Nic nie mówiące mi nazwisko autora, tytuł też jakiś taki... Pewnie to spowodowało, że wbrew utartemu zwyczajowi przeczytałem wszystko, co było na okładce i świadom już, iż Arne Dahl jest mocnym nazwiskiem w dziedzinie powieści kryminalnej, a w szczególności mojego ulubionego podgatunku tego niezwykle różnorodnego kanonu, czyli szwedzkiego kryminału społecznego, z dużymi nadziejami rozpocząłem lekturę.

Głównymi postaciami Europa Blues są policjanci i policjantki z tzw. Drużyny A, czyli komórki szwedzkiej policji zajmującej się najcięższymi gatunkowo rodzajami przestępstw. Akcja rozpoczyna się od trzech nieodległych w czasie, lecz całkowicie odmiennych zdarzeń: zgonu alfonsa pożartego przez rosomaki w sztokholmskim Skansenie, śmierci młodocianego rozbójnika wrzuconego pod pociąg metra przez swą niedoszłą ofiarę i zabójstwa emerytowanego profesora medycyny, kandydata do Nagrody Nobla. Łatwo się domyślić, że akcja rusza z kopyta i powieść od razu wciąga czytelnika, który nie może się od niej oderwać.

Trzeba przyznać, że Arne Dahl jest godnym uznania kontynuatorem szwedzkich tradycji wykorzystywania nośnej; łatwej w odbiorze i poczytnej, literatury kryminalnej do unaoczniania problemów społecznych, na które większość obywateli nie zwraca uwagi. Nie zwraca uwagi, gdyż władza nie jest zainteresowana w drążeniu niewygodnych tematów, a większość posłusznych konsumentów woli świat widziany poprzez pryzmat reklam i konsumpcyjny spokój krowiej egzystencji. Hańba naszych czasów, czyli handel kobietami, to temat główny, choć towarzyszą mu inne, równie poważne i z nimi powiązane – przestępczość zorganizowana, faszyzm, antysemityzm. I co ważniejsze, zmusza do pomyślenia nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Poza fascynującą warstwą kryminalną, w tle niejako, widać cały czas czarne chmury, co sprawia, iż nie jest to lektura równie rozrywkowa, jak kryminały sprzed lat.

Czytając Europa Blues znów zadawałem sobie pytanie: skoro ci Szwedzi żyją w państwie znacznie bardziej sprawiedliwym, uczciwym i ogólnie lepszym od naszego, to dlaczego drążą tematy, które w Polsce, dotkniętej tymi samymi patologiami nieporównanie silniej, uważane są za marginalne? Oni piętnują swoją rzeczywistość, a my swoją chwalimy, choć powinno być odwrotnie. Oni są nienormalni czy my? Rozdrapują nawet rany przeszłości, doszukując się swojego udziału w faszyzmie i holocauście, gdy my uważamy się za świętych, choć Polska przedwojenna była tak antysemicka, że dopiero horror faszyzmu zatarł o tym pamięć. Obrażamy się, gdy wytyka się nam dzisiejszą ksenofobię i udowadniamy własną odwieczną tolerancję, gdy tymczasem przystanki autobusowe w całym kraju, mury budynków i niemal wszystko, co się tylko daje ochlapać farbą lub obsikać sprayem, jest wymazane w stosowne dla III Rzeszy hasła. Na nieledwie każdym meczu słychać slogany rodem z Oświęcimia, na które nikt mimo wyraźnie przestępczego charakteru takich wybryków nie reaguje, a publicznie wszyscy zapierają się, iż Żydów, pedałów i czarnuchów kochamy jak nikt. Kto jest chory? My czy Szwedzi?

Powieść Dahla jest więc trudna dla myślącego polskiego czytelnika również dlatego, iż każe mu się zastanawiać nad tym, co odróżnia nasz kraj spośród innych w Europie, zwłaszcza takich jak Szwecja. Co sprawia, że wynaturzenia stanowiące tam stosunkowo marginalne zjawiska, są postrzegane jako poważne zagrożenie, gdy jednocześnie u nas, gdzie są one powszechne, gdzie wizualizacje takich postaw, nawet wśród ludzi spoza elementu, widać na każdym kroku i w każdej niemal rozmowie, twierdzi się iż jest dobrze?

Poza tym dyskomfortem, jaki czeka tylko Polaków, książka ma i inne mankamenty, niestety. Niestety, gdyż wielowątkowa początkowo akcja, umiejętnie budowane zaciekawienie czytelnika podobne zarzucaniu sieci na rybę oraz styl i klimat charakterystyczne dla szwedzkiej literatury sprawiają, że czytelnik ma wrażenie, iż wreszcie trafił na prawdziwego mistrza pokroju nieodżałowanego Stiega Larssona. Niestety... Koniec wieńczy dzieło, ale czasem je niszczy. Szkoda, że tak jest właśnie z naszym Bluesem. Końcówka jest napisana, jakby autorowi zabrakło pomysłu. Jakby mu zabrakło wyobraźni, poczucia realizmu i nawet odrobiny talentu. Wizja pewnego systemu zsypowego, z którym zapoznajemy się w zakończeniu, i zdarzenia z nim związane, to po prostu apogeum kiczu, prawdziwa wpadka.

Z jeszcze innej strony rzecz biorąc, poza warstwą kryminalną i społeczno-polityczną, jest proza Dahla jednocześnie solidną porcją zdrowej, życiowej filozofii i znajdziemy w niej wiele celnych sformułowań godnych cytowania przy różnych okazjach. Jak oceniać taką powieść? Ważniejszy początek, czy koniec? Ważniejszy wydźwięk artystyczny, czy przesłanie? Nie potrafię powiedzieć. Ja osobiście drugi raz po tę książkę nie sięgnę i nie mam sumienia namawiać nikogo na jej zakup, ale uważam, że mogę ją rekomendować jako wartą przeczytania. Świetny początek równoważy słaby koniec, a warstwa poznawcza, możliwość spojrzenia na wiele ważkich i fascynujących problemów oczami Szweda – bezcenna. Zapraszam więc do lektury


Wasz Andrew