piątek, 31 sierpnia 2012

Chcemy państwa bogaczy i niewolników!

Dziś na głównej stronie wiadomości w onecie, co do którego obiektywizmu mam bardzo poważne zastrzeżenia, ukazały się wypowiedzi „analityków finansowych”, którzy oznajmiali, iż na miejscu premiera, w celu zapobieżenia kryzysowi, zlikwidowaliby darmowe studia, darmową opiekę zdrowotną i w ogóle wszystko co się da. Oczywiście dziennikarze, którzy z nimi rozmawiali, nawet nie zapytali, czy w ogóle w głowie im postało jakiekolwiek obciążenie kosztami kryzysu najbogatszych warstw społeczeństwa. Widocznie dziennikarzom też nawet nie przyszło do głowy, że ktoś inni niż najbiedniejsi powinien ponosić skutki sytuacji zawinionej właśnie przez bogatych, gdyż nie ulega wątpliwości, że główną winę za wywołanie kryzysu ponoszą politycy i sektor bankowy.

Nie dziwię się też tym, którzy mówią, że na miejscu premiera zabraliby ludowi wszystkie zdobycze socjalne łącznie nawet z emeryturami i rentami, choć nie powiem, że mnie to nie oburza. Oburza, ale rozumiem. Ci, którzy w Polsce choć przez chwilę są premierami, nigdy już do normalnej pracy wracać nie muszą. Co więc kogoś, kto zostanie premierem, mogą obchodzić ciemne masy. Plebs jest biedny, bo głupi, a głupi, bo biedny. Polska to nie Stany, gdzie trzeba mieć pieniądze, by zostać politykiem. U nas się zostaje politykiem, by zdobyć pieniądze. Pieniądze dla przeciętnego rodaka nieosiągalne w żaden sposób. Ubolewam nad tym, ale mnie to nie dziwi.

Najbardziej zasmuciła mnie ankieta powiązana z owymi wypowiedziami analityków, którzy przecież właśnie również, jako przedstawiciele świata finansów, zaliczają się do winnych kryzysu.

Jakie kryzysowe decyzje rządu mógłbyś zaakceptować:





Jak widać posiadanie komputera z dostępem do internetu nie ma żadnego przełożenia na poziom inteligencji. Może nawet przeciwdziała jej rozwojowi, gdyż umożliwia jeszcze skuteczniejsze niż telewizja pranie mózgu i indoktrynację zwaną pięknie marketingiem. Z ankiety wyraźnie widać, iż przeciętny internauta nie widzi dalej niż losowo wybrany respondent spod budki z piwem, ba może nawet widzi i rozumie mniej, gdyż przytłoczony nadmiarem zbędnych informacji, których na ogół nie potrafi filtrować, nie ma czasu na refleksję i wyrobienie własnego zdania. O wiele częściej zdarza mi się spotkać prostaka i pijaka, który pomimo braku wiedzy ma szersze horyzonty i ciekawe poglądy, niż uczestnika internetowego forum, który zaskoczyłby mnie w pozytywnym sensie tego słowa. Wróćmy jednak do wspomnianej ankiety.

Prawie wszyscy głosujący byli przeciwni podwyżkom podatków i składek na ZUS. Zrozumiałe, gdyż dotyka to każdego. Już znacznie większa grupa była gotowa zgodzić się na obniżenie waloryzacji rent i emerytur, co z czasem przełoży się na ich obniżenie. Widać, że respondenci nie widzą nie tylko poza kraniec własnego nosa, ale nawet nie widzą siebie w czasie. Interesuje ich tylko to, co dzisiaj. A dzisiaj jeszcze nie są emerytami ani rencistami. Idźmy dalej, gdyż jest jeszcze ciekawiej.

Na wprowadzenie odpłatności za leczenie zgadza się już prawie co piąty, a niemal co czwarty zgadza się na wprowadzenie płatnych studiów! Nawet w Stanach, które są postrzegane jako symbol drapieżnego kapitalizmu, a na pewno są mniej opiekuńcze niż państwa Starej Europy, coraz mocniej się zauważa konieczność i korzyści z powszechnej opieki zdrowotnej oraz wyrównywania szans na zdobycie wyższego wykształcenia. Pomimo tego, iż Stany podkupują cudzą inteligencję, na co Polski nigdy nie będzie stać, coraz silniej dąży się tam do wyrównywania szans na wyższe wykształcenie dla uzdolnionych, ale niezamożnych rodaków. Nasza młodzież zaś, jak widać, jest coraz bardziej gotowa, by pójść w kierunku kapitalizmu, ale takiego sprzed stu lat! Nie wspomnę już, że takie propozycje są nawoływaniem do złamania prawa, a konkretnie Konstytucji, której lekturę wszystkim polecam.

Ktoś powie, że prawie połowa respondentów opowiedziała się przeciw wszelkich takim zakusom. A je powiem, że jedynie niecała połowa. Co to bowiem znaczy wprowadzenie odpłatności za studia i opiekę zdrowotną?

Mam dziwne przeczucie, że ten temat nieprzypadkowo pojawił się w czasie afery Amber Gold. Problem tego parabanku jest marginalny w skali kraju, choćby w porównaniu do tarapatów finansowych drogowców po naszej radosnej działalności autostradowej związanej z Euro. Obym się mylił, ale nie zaskoczy mnie wcale, gdy rząd, korzystając z tej zasłony dymnej, zajmującej uwagę mediów i tłuszczy, przeprowadzi jakieś zmiany w prawie, które w normalnej sytuacji stałyby się celem nagonki medialnej.

Marcin Plichta jest wielkim przestępcą, podobno, gdyż na razie nie został za Amber Gold skazany, więc póki co, w świetle prawa, jest równie godnym szacunku człowiekiem jak każdy inny obywatel. Za co jednak jest potępiany? Ano za to, że obiecywał, a nie dotrzymał.

Od upadku PRL miliony Polaków odprowadzały składki i podatki, które miały im zapewnić wolną od dalszych opłat opiekę zdrowotną i dostęp do edukacji, również studiów wyższych. Nie darmową, co jest jednym z najbardziej kłamliwych sformułowań, tylko wolną od dalszych opłat, a finansowaną właśnie z tych składek, które płacili. Obietnice te państwo, a więc rządzący, zawarli w ustawach i Konstytucji. Teraz, nagle się mówi, że nie ma na to pieniędzy. A ja się pytam – Czym się różni postępowanie Rzeczpospolitej wobec swych obywateli od postępowania Marcina Plichty? Może skalą? Straty z powodu działalności Plichty idą w miliony, a straty, na jakie swych obywateli narażają kolejne pokolenia polskich polityków, idą w miliardy, a raczej biliony.

Naczelna zasada prawa cywilnego brzmi: Pacta sunt servanda*. Szkoda, że Państwo Polskie o tym nie pamięta. Tak jak o zwykłej ludzkiej przyzwoitości, ani nawet o doświadczeniach przeszłych pokoleń i innych narodów.


Wasz Andrew



* łac. Umów należy dotrzymywać.

środa, 29 sierpnia 2012

Wszyscy jesteśmy perypatetykami



Ludzie od wieków pielgrzymują do tzw. miejsc świętych w poszukiwaniu oświecenia, wybaczenia, zrozumienia. W pielgrzymkach nie jest ważny cel, ważna jest droga – bez względu na to, czy pielgrzymujemy do świętego drzewa lub kamienia, miejsca urodzenia lub śmierci osoby uznanej w którejś z religii za świętą, czy też do miejsca, które owiane jest mgłą mistycyzmu najważniejsze jest to, co dzieje się po drodze w naszej głowie.

Podczas chodzenia poprawia się krążenie krwi, wydzielają się endorfiny, więcej tlenu dociera do mózgu, zaczynamy jaśniej myśleć – nierzadko znajdujemy wtedy rozwiązanie ważkiego problemu lub wpadamy na bardzo kreatywny pomysł.

Gdybyście mieli wybrać się w pieszą podróż życia – dokąd byście się wybrali i dlaczego?

Powyższe to tytuł i temat najnowszego, właśnie trwającego konkursu w serwisie LubimyCzytac.pl. Dlaczego przytaczam wszystko w całości, choć nie zamierzam w nim brać udziału? Ano z tego powodu, iż oburza mnie taki tekst od początku do końca mający formę sprytnej manipulacji mającej podstępnie szerzyć w społeczeństwie wypaczone stereotypy. Oczywiście dopuszczam możliwość, że wydźwięk taki nie jest zamierzony przez autora, że po prostu „samo tak wyszło”. To jednak nie zmienia stanu rzeczy, gdyż nieświadomość oraz brak złej woli nie mogą być usprawiedliwieniem skoro, jak mówi mądrość ludowa; piekło nie złem, a dobrymi chęciami jest wybrukowane.

Zacznijmy od tytułu. „Wszyscy jesteśmy...” Formułując taki nagłówek, zwłaszcza w serwisie uważanym za jeden z bardziej inteligentnych i wyważonych w polskiej części sieci, należy zdawać sobie sprawę z tego, jak wielu ludzi bezkrytycznie przyjmuje treści publikowane w internecie. Pytam więc autora, czy aby na pewno wszyscy jesteśmy perypatetykami? Czyżby twierdził, że ci, którzy nie są, nie istnieją?

Zaraz po tytule czytamy, iż ludzie od wieków pielgrzymują do miejsc świętych i mistycznych, a podczas tego myślą wydajniej, bardziej kreatywnie. Ktoś nie znający znaczenia słowa perypatetyk, z kontekstu może domniemywać, że oznacza ono pielgrzyma lub kogoś, kto w marszu próbuje pracować umysłem. Tymczasem tak przecież nie jest. Dalej czytamy, że chodzenie jest super ze względów zdrowotnych i intelektualnych, ba nawet pomaga rozwiązywać problemy i wpadać na kreatywne pomysły. Mam nadzieję, że liczni czytelnicy, którym z powodu różnych schorzeń nie zaleca się długich spacerów, nie wezmą naszego konkursowego tematu zbyt serio, gdyż zamiast na listę geniuszy, filozofów lub świętych, trafią do szpitala, albo i gorzej. A że niestety znam kilka osób, które po uzyskaniu z wiarygodnego, według nich źródła informacji, iż coś jest zdrowe, aplikują to sobie bez zastanowienia, więc zawsze pisząc takie teksty należy uciekać od zdecydowanej jednoznaczności, gdyż co dobre nawet dla wielu, rzadko dobre dla wszystkich.

Perypatetyk ma różne znaczenia, ale jedno z głównych, najbliższe temu, które sugeruje kontekst naszego tekstu, oznacza (z łac. Peripateticus - przechadzający się) kogoś, kto jak Arystoteles, podczas wykładania swych myśli lubi się przechadzać. Przechadzać, a nie godzinami maszerować przez dziesiątki kilometrów, jak to się praktykuje w pielgrzymkach. I, podkreślmy to, wykładania, dyskutowania, ale nie kreatywnego samotnego myślenia czy wewnętrznego dogłębnego przeżywania. Historia zna wielu wynalazców, uczonych i filozofów, którzy mieli swoje samotnie, w których dokonywali tytanicznych i zadziwiających efektami wysiłków mózgu. Wieża, beczka, a nawet wanna, ale przestrzeń zdecydowanie ograniczona, najczęściej wręcz ciasna. Niełatwo będzie jednak autorowi omawianego tekstu wyszukać takowych, którzy by swoich błyskotliwych teorii lub skojarzeń doznali podczas wielogodzinnego marszu.

„W pielgrzymkach nie jest ważny cel (...) najważniejsze jest to, co dzieje się po drodze w naszej głowie”. Gdyby wierzący czytali uważnie, autor mógłby mieć poważne problemy. Z tej wypowiedzi jasno wynika, że nie jest ważne czy pielgrzymujemy do Mekki, Jasnej Góry czy sracza na Łysej Górze, ważne tylko, by endorfiny, o których dalej mowa, zapewniły nam dobry humor, a tlen w dużych dawkach docierający do mózgu, zapewnił, by „działo się w głowie”.

Chyba jedyną prawdziwą i niewypaczoną informacją w tym tekście jest właśnie ta, iż podczas marszu (zaznaczmy, że w zdrowej okolicy, a nie pełną spalin szosą) wydzielają się owe endorfiny, a organizm (nie tylko mózg) się dotlenia. Dlatego właśnie uwielbiam długie marsze, choć na pielgrzymkę z różnych powodów bym się nie wybrał. Zwłaszcza tą najpowszechniejszą, grupową. Choćby z tej przyczyny, że w tłumie, najczęściej rozśpiewanym, rozmodlonym lub rozgadanym, trudno usłyszeć własne myśli. Uwielbiam trasy prowadzące mnie wśród jak najbardziej nieskażonej przyrody w interesujące lub piękne miejsca. Nie ma to jednak niczego wspólnego z pielgrzymką.

A moja podróż życia? Jaki cel bym dla niej wybrał? To tak, jakby chcieć wybrać jedną, najważniejszą książkę w życiu. Jest ich tyle do wyboru, że nie potrafiłbym wybrać tylko jedną, by powiedzieć o niej: - To książka mego życia. Podobnie z celem mojej wymarzonej pieszej wędrówki. Jest tyle miejsc, które warto zobaczyć, nawet bez opuszczania naszego kraju, iż życia nie starczy, by je odwiedzić.

piątek, 24 sierpnia 2012

Zapisane w gwiazdach


Wielu wierzy, że przyszłość zapisana jest w gwiazdach. Czy w gwiazdach, tego nie wiem, ale może w Wordzie?

A Wy co o tym sądzicie?





środa, 22 sierpnia 2012

Pij mleko, będziesz kaleką



Zwykle nie korzystam z cudzych tekstów. Dokładnie, jak dotąd, zdarzyło mi się to jeden raz*. Teraz jednak znów postanowiłem w całości zacytować artykuł, który wart jest przeczytania i przemyślenia. Ponieważ naprawdę wartościowe rzeczy zdarzają się w sieci rzadko i giną w morzu amatorskiego bełkotu oraz płatnej propagandy, uważam za swój obowiązek ocalić je od zaginięcia i dać im szansę dotarcia chociaż do jeszcze kilku odbiorców. Zapraszam do lektury

Zawarte w mleku składniki powodują uszkodzenie wielu narządów wewnętrznych człowieka.

Pij mleko, będziesz wielki jak Kayah albo Bogusław Linda - przekonują reklamy. Guzik prawda. Krowie mleko to nie przepis na karierę dla dziecka, ale na jego kłopoty.

O zaletach mleka zapewniają polskie dzieci twórcy najgłośniejszej dziś społecznej reklamy, politycy i oczywiście koncerny mleczarskie, którym publiczna akcja jest wyjątkowo na rękę.

Dziewczynka z reklamy jest nieśmiała, szczerbata i pewnie od dawna siedzi w ostatniej ławce. Kiedy przyznaje się klasie, że chciałaby zostać piosenkarką, dzieci wybuchają śmiechem. Dziewczynka wypija szklankę mleka i po latach zostaje gwiazdą popu. Przesłanie jest jasne.

Moda na picie

Akcja ruszyła we wrześniu 2002 roku i trwa do dziś. Jej organizator - Międzynarodowe Stowarzyszenie Reklamy, za swój cel uznał "intensyfikację działań profilaktyki osteoporozy poprzez wykreowanie mody na picie mleka". Inaczej mówiąc - jak będziesz miał ciepły stosunek do mleka, nie będziesz w przyszłości chodził o kulach. Stowarzyszenie promuje mleko za darmo.

- Firmy reklamowe postrzegane są często jak krwiopijcy - przyznaje Paweł Kowalewski, wiceprezes Stowarzyszenia. - Postanowiliśmy to zmienić. Mleko, którego spożycie drastycznie w Polsce spada, wydało nam się odpowiednie.

W promocyjną machinę wciągnięto telewizję, rozgłośnie, gazety. I gwiazdy z pierwszych stron kolorowych czasopism. Nie tylko Kayah i Bogusława Lindę, ale też mistrza kierownicy Krzysztofa Hołowczyca i polską snowboardzistkę Jagnę Marczułajtis. Urodę Jagny można podziwiać w multipleksach, tuż przed pokazami "Starej baśni".

- Nie wahałam się ani chwili - zapewnia snowboardzistka. - To był wspaniały i oryginalny pomysł. Poza tym bardzo lubię mleko.

Nie tylko ona. Lubi je także mistrz świata w skokach narciarskich, Fin Veli-Matti Lindstroem, który w prasie i telewizji postanowił (choć już nie za darmo) promować... polskie świeże mleko. Moda na mleko przeniosła się z telewizji na ulicę. We wrześniu posłanka SLD Sylwia Pusz wraz z wolontariuszami w białych kitlach rozdała na poznańskich przystankach autobusowych cztery tysiące kartoników mleka, także czekoladowego.

W promocję napoju od polskiej krowy włączyła się nawet część lekarzy. Zagrzmieli, że dzieci piją mleka za mało i że to źle się skończy.

Na usługach koncernów

Ale nie wszyscy medycy tak myślą. Jednym z nich jest doktor Eugeniusz Zbigniew Siwik, autorytet w dziedzinie ginekologii i położnictwa, twórca pierwszej w Polsce Kliniki i Szkoły Porodu Naturalnego. Z zamiłowania dietetyk.

- Medycyna bierze dziś udział w jednym z największych oszustw ostatniego stulecia - twierdzi. - Jest na usługach koncernów, którym nie zależy na zdrowiu dzieci, tylko na pieniądzach. Lekarze nabrali wody w usta, bo tak jest bezpieczniej.

Siwik używa mocnych słów. Twierdzi, że zawarte w mleku składniki powodują uszkodzenie wielu narządów wewnętrznych człowieka, nieodwracalne zmiany w układzie naczyniowym, sercowym i kostnym.

- Mleko, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie wzmacnia kości, tylko je osłabia. Zawarte w nim białko wypłukuje wapń z organizmu. Mleko krowie to najlepszy przepis na wózek inwalidzki - grozi.

- Jeśli wierzymy, że mleko to źródło wapnia chroniącego przed osteoporozą (osłabieniem kości), musimy pamiętać, że osteoporoza jest najbardziej rozpowszechniona w regionach świata o wysokim spożyciu mleka, np. w Europie Północnej, Kanadzie i USA - zauważa również Annemarie Colbin, autorka książki "Osteoporoza".

Kilka lat temu zrzeszająca pięć tysięcy członków międzynarodowa organizacja Lekarze na Rzecz Medycyny Odpowiedzialnej wydała oświadczenie, w którym ostrzega przed piciem mleka. Lista przeciwwskazań jest długa.

Zasadniczym powodem sprzeciwu wobec białego eliksiru jest przekonanie, że człowiek, podobnie jak pozostałe ssaki, przystosowany jest do spożywania mleka tylko w okresie niemowlęcym.

- Człowiek nie krowa, czterech żołądków nie ma - twierdzi Mariusz Gawlik, lekarz ze Stargardu Szczecińskiego, przez lata pracujący na dziecięcym oddziale laryngologicznym. - Mały człowiek nie jest cielęciem, które potrzebuje innego składu witamin i minerałów niż wolno rozwijający się ludzki organizm. Z tego powodu picie mleka krowiego jest patologią. I przyczyną setek chorób.

Mleko krowie nie jest dobrze przyjmowane przez ludzki organizm. Tego argumentu nie odpierają nawet zagorzali jego zwolennicy.

- Nietolerancja laktozy to poważna i, niestety, częsta komplikacja. Sam też mleka nie toleruję - przyznaje nawet Waldemar Broś, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Spółdzielni Mleczarskich.

Lekarze z międzynarodowej organizacji LMO twierdzą, że 80 procent ludzkości mleka po prostu nie trawi. W Polsce, gdzie tradycja picia mleka jest długa, problemy z przyswajaniem cukru mlecznego, zwanego laktozą, ma połowa obywateli.

Z badań doktor Doroty Szostak-Węgierek z Instytutu Żywienia i Żywności w Warszawie wynika, że prawie 20 procent polskich dzieci ma niedobór enzymu trawiącego laktozę. - Objawy nietolerancji mleka mogą ujawniać się nawet po latach - twierdzi dietetyczka.

Proszę, nie pij

Nie chodzi jednak tylko o laktozę. W 2001 roku nowozelandzki badacz doktor Corrie McLachlan ogłosił wyniki badań, z których wynikało, że mleko, a właściwie zawarta w nim kazeina (rodzaj białka), jest przyczyną chorób serca. Wnioski naukowca umieszczono w międzynarodowym internetowym serwisie o wymownej nazwie "No milk page" (strona bez mleka). Do odwiedzenia serwisu, na którym znalazło się wiele publikacji, ostrzegających ludzi przed piciem mleka z różnych powodów, do dziś zachęca na swojej stronie internetowej zespół lekarzy III Kliniki Chorób Dziecięcych Akademii Medycznej w Białymstoku.

Złudzeń nie pozostawia także Frank Oski, profesor pediatrii z renomowanej John Hopkins School of Medicine, który w trosce o zdrowie dzieci napisał nawet książkę "Proszę, nie pij mleka".

Ale polskie dzieci piły mleko i piją nadal.

Katarzyna Woleńska jest nauczycielką. Ma 28 lat i koszmarne wspomnienia z dzieciństwa.

- W moim domu panował kult mleka - mówi. Śniadanie kończyło się dla Woleńskiej dość schematycznie. Wymioty, biegunki, wysypka. Rodzice podejrzewali uczulenie, więc wyrzucili z jej jadłospisu pomidory i truskawki, choć je uwielbiała. Alergię na mleko wykryto u niej, kiedy dostała się na studia. Za późno. Była już astmatyczką.

- Mleko jest jednym z najgroźniejszych alergenów pokarmowych. Ma aż pięć składników, które mogą być fatalnie tolerowane przez człowieka - przyznaje profesor Edward Tadeusz Zawisza, jeden z najwybitniejszych polskich alergologów.

- Ale groźne mogą być także zanieczyszczenia mleka, takie jak penicylina i białka pszenicy.

Zdobycz bakterii

- Polskie mleko jest już czyste i wciąż naturalne - zapewnia Waldemar Broś. - Z drugiej strony krowa nie jest maszyną, tylko żywych organizmem. Zdarza się, że zachoruje, pobrudzi się.

Broś nie chce wracać pamięcią do wczesnych lat 90., kiedy kontenery z polskim mlekiem w proszku służby celne innych krajów uznawały za radioaktywne. I późnych lat 90, kiedy inspektorzy Unii Europejskiej natknęli się w Polsce na rzekę brudnego mleka, z gronkowcem w tle. Dziś polskie mleko spełnia normy UE w ponad 80 procentach. Zgodnie z normami mleko klasy ekstra powinno zawierać nie więcej niż sto tysięcy bakterii. - Nawet jeśli jest ich więcej, to i tak znikają pod wpływem pasteryzacji - zapewnia Broś.

Ale Tomasz Nocuń, internista, ostrzega, że proces pasteryzacji zamienia mleko w zupę pełną martwych, toksycznych bakterii, które zatruwają organizm. I powodują kolejne alergie.

Alergolog, profesor Zawisza leczy ludzi uczulonych na mleko od dziesięcioleci. Liczba pacjentów z każdym rokiem powiększa się. Dla niektórych mleczna euforia kończy się śmiercią. Jak dla leczonego przez alergologa dyplomaty, którego na przyjęciu poczęstowano ciastkiem, w skład którego wchodziło mleko. Udusił się.

Nie leczona alergia na mleko nie zawsze kończy się zgonem, ale może kończyć się poważną chorobą. Z chorobami oczu włącznie. - Przewlekłe alergie pokarmowe, w tym także alergia na mleko, mogą pośrednio prowadzić do schorzeń ocznych, z zapaleniem rogówki oka włącznie - przyznaje doktor Anna Ambroziak ze Szpitala Okulistycznego w Warszawie.

Profesor Zawisza zauważa, że problem byłby łagodniejszy, gdyby Polska nie była krajem rolniczym, w którym mleko uznawane jest za podstawę pożywienia. Jesteśmy szóstym co do wielkości producentem mleka w Europie (7 mld litrów rocznie).

Mleka pije się mało w Afryce, prawie nie pije w Chinach i Japonii. - W samym tylko Kioto żyje czterysta osób, które ukończyły sto cztery lata życia. To ponad dwa razy więcej niż w całych Stanach Zjednoczonych - wyjaśnia Eugeniusz Zbigniew Siwik. - Ci ludzie są długowieczni, bo nie znają smaku mleka.

Zdrowie na sercu

Najwięcej piją mleka Amerykanie i Finowie. I tam notuje się najwięcej przypadków chorych na serce i cukrzycę. W Polsce mleko stało się towarem politycznym. Sloganem "Szklanka mleka dla każdego ucznia" rząd Leszka Millera postanowił zdobyć poparcie społeczne. I mleko zagościło w szkołach na dobre.

- Podawanie dzieciom w wieku szkolnym mleka skazuje je na choroby i cierpienia - zapewnia Eugeniusz Zbigniew Siwik. - Mamy jak w banku, że w przyszłości wiele z nich będzie zawałowcami.

A zbuntowany lekarz Tomasz Nocuń dodaje, że trudno mu uwierzyć w szlachetne intencje pomysłodawców akcji "Pij mleko". - Stworzono wielką reklamową machinę, która napędzać ma jedynie koniunkturę dla firm mleczarskich - twierdzi.

Producentom mleka sprzyjają także rządowe programy. Polscy producenci mogą starać się o dotację z Funduszu Promocji Mleczarstwa. Ta przychylność władz spowodowana jest, formalnie, troską o dobro dzieci i młodzieży. Takiej polityce, opartej na przekonaniu, że bez szklanki mleka dziennie polskie dziecko wyrośnie na półgłówka i inwalidę, sprzyjać mają badania. I tak Instytut Żywności i Żywienia odkrył, że jadłospis polskiego jedenastolatka zaspokaja połowę dziennego zapotrzebowania na wapń. Co oznacza, że większość jedenastolatków będzie w przyszłości chorować na osteoporozę. A tą zagrożonych jest dziś dziewięć milionów Polaków.

Naukowcy z organizacji Lekarze na rzecz Medycyny Odpowiedzialnej podnoszą, że istnieje zależność między insulinozależną cukrzycą (zwaną inaczej młodzieńczą) a alergią na mleko, a konkretnie zawarte w nim albuminy (czyli grupy białek rozpuszczalnych w wodzie). I znów - największy odsetek osób chorych na cukrzycę młodzieńczą notuje się w Finlandii, tam, gdzie dzieciom wmawia się mleko pod każdą postacią.

Adamowi Karbiszowi z Krakowa też wmawiano. Karbisz jest właścicielem firmy poligraficznej. Ma 34 lata i większość wakacji spędził na koloniach. - Podstawą jedzenia były placki ziemniaczane, mielony i mleko - przyznaje. - Wychowawcy byli sympatyczni i fanatyczni. Nie pozwalali odejść od stołu, jeśli szklanka z mlekiem nie była pusta. Przez wiele kolejnych lat chorowałem na przemian na anginę i zapalenie uszu.

Karbisz przestał jeździć na kolonie, bo zaprzyjaźniony z rodziną lekarz domyślił się przyczyny kłopotów zdrowotnych dziecka. - Był odważny w poglądach, to i miał poważne problemy z utrzymaniem pracy. Lekarz, który jest wrogiem mleka, staje się wrogiem ludu - twierdzi mężczyzna.

Ale lekarz Karbisza nie był wielkim odkrywcą. Pionier nauki o żywieniu doktor Max Bircher-Benner o szkodliwości mleka trąbił już pod koniec XIX wieku (dziś w Zurychu istnieje słynna klinika jego imienia). Twierdził, że mleko powinno być najwyżej dodatkiem do diety. Wyjątkiem są, według niego, łatwiej przyswajalne dla człowieka kwaśne produkty mleczne (jogurty, sery) i mleko pełne, prosto od krowy karmionej trawą.

Ewa Wachowicz, z zawodu technolog żywienia, kiedyś Miss Polonia, dziś producent programów telewizyjnych i matka małej Oli, kupuje mleko prawie wyłącznie od kobiety ze wsi.

- Tylko takie jest wartościowe - uważa. - W życiu nie podałabym dziecku produktu z napisem UHT. Skład mleka, podgrzewanego do tak wysokich temperatur budzi wątpliwości. Białko ścina się i nie wiemy do dziś, jaki może to mieć wpływ na zdrowie. Nie przypuszczam, by był pozytywny.

Zupa z bakterii

- Każdy chciałby mieć własną krowę pod blokiem i doić ją według potrzeb - mówi Waldemar Broś. - Ale to niemożliwe. Musimy dostosować się do wymogów cywilizacyjnych i podgrzewać mleko, by miało dłuższą wartość. Prawda, zabijamy też dobrą florę bakteryjną, ale to koszty cywilizacji.

Część naukowców uważa jednak, że mleko i tak trzeba pić, bo ma dużo cennych wartości.

- Jest wiele produktów, bogatszych w witaminy i minerały - zapewnia Barbara Bachurska, lekarz pediatra z Katowic. - Mitem jest także przekonanie, że mleko zawiera mnóstwo drogocennego wapnia. Znacznie więcej ma go plaster żółtego sera.

To wariaci

- Przestaliśmy słuchać natury - uważa Eugeniusz Zbigniew Siwik. - Stworzyliśmy przemysł, który powoli, ale skutecznie nas zabija. Siwik twierdzi, że w swoich poglądach, nawet w Polsce nie jest już osamotniony. - Ci, którym zależy na zdrowiu dzieci, będą mówić coraz głośniej. Będą mówić o podstępnej "białej śmierci", którą w imię niezrozumiałych racji wynosi się pod niebiosa - zapewnia.

- Zastanawiam się nad pewną kontrakcją. Nad tym, czy nie wytoczyć procesu Kayah i Lindzie, oskarżając ich o szerzenie kłamliwych i szkodliwych poglądów. A przynajmniej nad tym, czy nie spróbować postawić przed sądem tych, którzy namówili piękne i sławne osoby do tej tragicznej w skutkach reklamy?

Na przeciwników mleka patrzy się jak na złoczyńców albo wariatów. - Oni są chyba nienormalni? - zastanawia się Jagna Marczułajtis. - Przecież gdyby mleko było niezdrowe, to nie byłoby go w sklepach!

Wybaczamy dziwaczne poglądy joginom, taoistom i mieszkańcom Polinezji. Gdy do głosu dochodzą polscy lekarze, ich poglądy uznajemy za obrazoburcze. To wariaci. Mleko jest przecież rzeczą świętą. Niepodważalną jak rosół, schabowy i karp na wigilię. Wiedzą o tym dorośli i wiedzą dzieci. Zwłaszcza te, którym marzy się kariera i które do picia mleka zostały namówione przez wielkie gwiazdy. Ale jaka jest prawda?


* Pierwszym był Kryzys w Polsce

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Próba Amber Gold



Od kilku dni różne aspekty afery Amber Gold są jednym z głównych tematów w mediach masowego przekazu. Podobne rzeczy, od czasu do czasu, zdarzają się pewnie wszędzie. Trzeba jednak przyznać, że choć nasza rozmiarami nie umywa się nawet do amerykańskiej afery Bernarda Madoffa, to bardzo ciekawe będzie końcowe porównanie tych dwóch tak podobnych oszustw finansowych. Już teraz wstępna konfrontacja pokazuje, iż o ile amerykański system był wadliwy, skoro w porę nie wykrył działalności Madoffa, to nasz jest o niebo gorszy. Porównanie obnaża tragiczny stan polskiego państwa. Madoff bowiem nie posiadał na koncie pęczka wyroków za podobne czyny, co by mu uniemożliwiło jakąkolwiek działalność finansową. Marcin Plichta, jego odpowiednik, miał spaprane konto, co w każdym normalnym kraju zamknęłoby mu drogę do działalności w branży. Osiem wyroków za działalność w sektorze finansowym (za Wprost 24 - 10 Sie 2012). W dodatku wszystkie kolejne wyroki, choć za przestępstwa podobne, Marcin Plichta otrzymywał co najwyżej w zawieszeniu. To również jest chyba ewenementem na skalę światową. W takich Stanach Plichta już dawno zgniłby w więzieniu. Madoff nie miał też za pomocnika syna premiera. Dziwny kraj, dziwne obyczaje.


Ja jednak nie o tym, nie o samej aferze, jej bohaterach i ofiarach, choć ciekaw jestem wyroku, który być może otrzyma Plichta. Madoff dostał 150 lat odsiadki. Ciekawe, jak wypadnie riposta polskiego wymiaru sprawiedliwości w stosunku do naszego finansisty. Jak jednak znowu nie o tym. Ja o zwykłej przyzwoitości.

Do napisania niniejszego tekstu sprowokowała mnie wypowiedź przedstawiciela klasztoru dominikanów, którą oglądałem w telewizji, a którą można skrócić do stwierdzenia, iż nie zamierzają oddać nikomu ani grosza z pieniędzy (chyba milion złotych), które podarował im Plichta. Oburzyło mnie to tym bardziej, że wcześniej dyrektor gdańskiego ogrodu zoologicznego i Andrzej Wajda, którzy otrzymali podobne darowizny od najbardziej znanego w ostatnim tygodniu polskiego biznesmena, obiecali zwrot pieniędzy. Nie bardzo i nie do końca w to wierzę, no bo niby skąd zoo miałoby znaleźć na to środki? Pewnie w grę wchodzi tylko niewykorzystana część darowizny. W przypadku Wajdy, który od Plichty dostał wparcie na film o Wałęsie, pewnie też chodzi bardziej o PR, niż o co innego. Niemniej jednak... A Kościół? Czy to on przypadkiem nie powinien świecić przykładem moralnym? Kuriozalnym już elementem wypowiedzi przedstawiciela dominikanów było to, że będą się modlić za Plichtę i za pokrzywdzonych. W tej właśnie kolejności!

Kiedy chodziłem na lekcje religii, które jeszcze nie odbywały się w publicznych szkołach, po spowiedzi istniało coś takiego jak pokuta i zadośćuczynienie, oraz naprawa szkody, o ile to możliwe. Teraz mój niesmak budzi widok wiernych goniących prosto od konfesjonału do komunii. Tym bardziej, iż niejeden z nich żyje bez ślubu, czy w inny podobnie nienaprawialny sposób łamie przykazania, a wie o tym ten, który im opłatek podaje, nie tylko z racji spowiedzi, ale choćby tego, że co roku chodzi po kolędzie i zapisuje kto, gdzie i z kim oraz za ile. Gdzie jest coś takiego jak zwykła przyzwoitość? Jeśli już dominikanie te pieniążki od Plichty wzięli, to czemu, nie jako wybrańcy w służbie boskiej, od których powinno wymagać się jeszcze surowszego przestrzegania norm moralnych, ale jako po prostu porządni ludzie, nie obiecali ich zwrotu? Skoro poczucie zwykłej, ludzkiej przyzwoitości zanika nawet wśród kleru, to dokąd zmierza to społeczeństwo?

A może rację ma pewien znajomy biznesmen, który powiedział mi, iż wielu czyni darowizny na rzecz Kościoła, ale bierze pokwitowania na sumy znacznie wyższe? Obie strony są zadowolone. Jedna dostaje pieniążki, których inaczej nigdy by nie zobaczyła, a drudzy mają kwit na dziesięć razy więcej niż darowali.

Jak jest w tym wypadku, nie wiem. Nie ma to zresztą znaczenia. Jeśli Kościół publicznie odmawia zwrotu pieniędzy, o których wie, iż pochodzą z przestępstwa i z krzywdy ludzkiej, to dla mnie traci moralne prawo do pouczania innych.

Chcę tutaj dodać, iż do napisania tego felietoniku ostatecznie zdopingowała przekonała mnie osoba bardzo wierząca, która jednak jest ostatnio coraz bardziej sfrustrowania rozbieżnościami pomiędzy tym, co Kościół głosi, a tym, jak sam się prowadzi.


Wasz Andrew

piątek, 17 sierpnia 2012

Tarcza zamiast masła


fot. Jacek Turczyk
Prezydent Bronisław Komorowski uraczył nas prezentem godnym... No właśnie; kogo?

Uznał mianowicie, co z dumą ogłosił, iż Polska powinna wybudować sobie własną tarczę antyrakietową, niezależnie od tej made in USA. Mało mnie szlag nie trafił! Może Pan Prezydent nie zauważył, że mamy kryzys?

Czy punkt widzenia aż tak bardzo może zależeć od punktu siedzenia? Jak się okazuje, może. Z wysokości urzędu i dobrobytu Pana Prezydenta nie widać, iż bezrobocie mamy już większe niż w USA, a wśród młodych osiągnęło ono takie przerażające rozmiary, pomimo masowych wyjazdów za granicę trwających od wielu lat, iż niełatwo dokopać się do rzetelnych danych na ten temat.

Uważam za hańbę i obrazę resztek przyzwoitości, jaka została w polskiej klasie politycznej, by w celu odwrócenia uwagi wyborców od ważkich problemów kraju, z którymi nie wiadomo co zrobić, i od miałkości własnej działalności, proponować wojskowym zakup dalszych, bezużytecznych, za to kosztownych zabawek, by połechtać naszą narodową dumę i ułańską fantazję.

W kraju, w którym jak w żadnym innym odbiera się chorym leki onkologiczne nawet w trakcie kuracji, w którym odmawia się refundowania nawet leków na SM i dziesiątków innych refundowanych w większości krajów aspirujących do miana cywilizowanych, w tym kraju Prezydent rzuca takie propozycje.

Nie potrafię sobie wyobrazić czym skończyłaby się taka propozycja w Hiszpanii, Grecji, a nawet w obecnych Niemczech. Pewnie ich przywódcy nie potrafią sobie wyobrazić, by w czasie rozmów o obecnym kryzysie choćby bąknąć o takich pomysłach. Nas jednak stać.

Nie stać nas na porządne nagrody dla olimpijskich medalistów, obciachowe nawet w porównaniu do tych, które afrykańskie ojczyzny ufundowały swoim zawodnikom, ale stać nas na tarczę! Własną!

Nie stać nas na porządną opiekę zdrowotną, na powszechną opiekę stomatologiczną, na prawdziwie darmową edukację, ale na to nas stać! Powiedzcie to chorym, umierającym w poczuciu braku godności i ich rodzinom, którym się tłumaczy, że nie ma pieniędzy. Powiedzcie sportowcom, powiedzcie uzdolnionym, którzy nie mogą się rozwijać, dla dobra Polski zresztą, gdyż ojczyzny nie stać na prawdziwe wsparcie. Polski nie stać na nic, co mogłoby pomóc tym, którzy są poniżej średniej, ale stać na marmurowe elewacje urzędów, limuzyny i przywileje dla polityków, niekoniecznie najwyższego szczebla. Nie stać na mniej urągające przyzwoitości zapomogi dla chorych i najbiedniejszych, dla rodzin poległych w Afganistanie, ale stać na kolosalne odszkodowania dla rodzin kolesiów, którzy zginęli w Smoleńsku. Stać nawet na TARCZĘ!

Kiedyś w Europie głośny stał się slogan „Armaty zamiast masła”, którego autorem był bodajże Rudolf Hess. Pomijając tragedię jaka z tego wynikła, miało ono cel i gdyby sprawa się udała, a brakowało niewiele, Niemcy byłyby rzeczywiście „über alles, über alles in der Welt”. Nas nie stać nawet na ofensywnego ducha i zamiast armat w haśle mamy tarczę!

Od dość dawna każdy inteligentny w stopniu choćby minimalnym wie, iż podstawą sukcesu na wojnie jest manewr i inicjatywa. Każdy, kto chciał się chronić za tarczą przegrywa. Pancerz czołgów od zawsze przegrywa starcie z pociskiem. Czołg pozbawiony możliwości manewru jest skazany na zagładę. Przegrali wierzący w Linię Maginota. Nie oparła się nawet Linia Mannerheima*. Kto ma inicjatywę i możliwość manewru ten decyduje o sposobie ataku i obrony. Co nam z własnej tarczy antyrakietowej, jeśli każdy będzie o niej wiedział? Tarcza rodem z USA ma wartość tylko jako symbol i element wsparcia ze strony amerykańskiej potęgi. Bez tego wsparcia jest bezużyteczna. Potencjalny przeciwnik może nas po prostu rozjechać czołgami lub rozwalić artylerią. Dokładniej, biorąc pod uwagę w kim go upatrujemy, może nas po prostu zatupać.

Nie wiem, czy Prezydent nie zdaje sobie sprawy z bezcelowości takich wydatków jak owa tarcza, a jeśli nie zdaje, to dlaczego, czy też zdaje, ale dla osobistych korzyści jest gotów rzucać takie pomysły, którym pewne wąskie kręgi zainteresowanych głośno przyklasną, gdyż są dla nich prawdziwą gratką, ale które są zdecydowanie szkodliwe dla społeczeństwa. Dla mnie obie możliwości są równie godne napiętnowania.

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że internauci, a więc zasadniczo młodsza część społeczeństwa, nie widzi bagna w jakie daje się wpędzać. Większość z nich nie dożyje emerytury albo jej nie otrzyma, bo kto poza politykiem i urzędnikiem zdoła utrzymać się w pracy dłużej, niż średnia życia w danym kraju. Oni zdają się tego nie widzieć i jak pokazuje sonda Onetu dwie trzecie respondentów na portalu popiera pomysł Prezydenta!

Wydaje się, że dzisiejsza młodzież jest mądra, ale to pozory, Jest jeszcze głupsza niż starsze pokolenia w ich wieku. Otumaniona reklamami i pseudowiedzą z internetu nie ma nawet tego krytycyzmu wobec kitów wciskanych przez władzę, który komuna zaszczepiła ich rodzicom i dziadom. Jaki to kontrast choćby w porównaniu do pragmatycznych Czechów, którzy poważnie przymierzają się do całkowitej likwidacji swej armii!

Historia jest przewrotnie sprawiedliwa. Najbardziej na polską komunę psioczyli niebogaci i teraz oni najbardziej biorą w tyłek od polskiego kapitalizmu. Dzisiejsza młodzież, przynajmniej ta mająca większość w internecie, zachłystuje się wolnością polegającą na kupowaniu coraz to nowych gadżetów (gdzie tu ekologia), nowych ciuchów i wszystkiego, co nowe, a właśnie ona będzie pracować na emerytury poprzednich pokoleń w większości bez szans na doczekanie własnej. Jedni przekonają się, jaką to jesteśmy Zieloną Wyspą, gdy stracą pracę, inni gdy zachorują, czego zresztą nikomu nie życzę. Pewnie niewielu z nich będzie stać na refleksję, że w czasie, gdy oni marzyli o Tarczy, w innych krajach, jak choćby w Hiszpanii, młodzi przynajmniej próbowali walczyć o swoją przyszłość. Czy im się uda nie wiem i czarno to widzę, ale przynajmniej próbują. U nas najbardziej mnie boli łatwość z jaką społeczeństwo daje się złapać na hasła, zamiast patrzeć co tak naprawdę zrobiono dla niego, a co przeciw niemu. Niemiec czy Amerykanin, Hiszpan czy Anglik – wszyscy głosują i popierają tego, kto bardziej przekonująco obieca im pracę, płacę, opiekę zdrowotną, emeryturę czy inne korzyści. Mam wrażenie, że większość z nas, niestety, nadal idzie za tymi, którzy dmą w górnolotne hasła w ogóle nieprzystające do potrzeb i rzeczywistości. Chciałbym uwierzyć, że się omyliłem, ale to chyba niemożliwe


Wasz Andrew


* Linia Mannerheima – zespół fińskich umocnień obronnych z lat 1930-tych na Przesmyku Karelskim, osłaniających kraj przed atakiem ze strony Związku Radzieckiego. Uważana była za nie do pokonania, nawet w sprzyjających warunkach, zarówno przez wojskowych, jak i cywilnych ekspertów. Podczas wojny zimowej 1939–1940 (w czasie prawdziwej rosyjsko-fińskiej zimy!) tylko przez 3 miesiące powstrzymała ataki Armii Czerwonej.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Sprzedawca broni



Hugh Laurie (znany szerzej jako dr House)

Sprzedawca broni
(oryg. The Gun Seller)
tłumaczenie: Jacek Konieczny
W.A.B. 2009


Sięgając po anglosaską książkę reklamowaną jako bestseller, zwłaszcza z kręgu sensacji, kryminału i thrillera, zawsze mam obawy, że trafię na gniota, który sukces sprzedażowy zawdzięcza nie wysokiemu poziomowi, a infantylności, przez co bez trudu trafia do szerokich mas, czyli inaczej mówiąc plebsu. Zabrałem się więc do lektury Sprzedawcy broni trochę jak pies do jeża.

Główną postacią powieści jest Thomas Lang, były żołnierz i twardziel jakich mało, obecnie robiący jako bodyguard na prywatne zlecenia osób, które potrafią docenić jego specyficzne umiejętności i oczywiście odpowiednio zapłacić. Otrzymuje propozycję, którą jest tym razem zabójstwo. Choć odmawia, zostaje wplątany w aferę pełną szpiegów, biznesowych mafiozów, terrorystów i innych atrybutów dzisiejszych klimatów a la James Bond. Dzieje się dużo i szybko, zgodnie z filmowym i powieściowym kanonem 007.

Trzeba przyznać, że Hug Laurie ma niezłe pióro, podobnie jak jest niezłym aktorem. O ile nie obcuje się z nim zbyt długo. Dr House był świetny, przez kilka pierwszych odcinków; dopóki nie zauważyłem, iż każdy następny jest podobny, a co gorsze, aktor prezentuje wciąż te same miny i ruchy, jakby jego mimika i dynamika jego ciała ograniczała się do bardzo ograniczonego katalogu, z którego tylko i wyłącznie korzysta. Gdyby zrobiono jedynie kilka odsłon filmowego Doktora, pewnie miałbym o nim lepsze zdanie, a tak przestałem go już dawno w ogóle oglądać. Podobnie jest niestety z jego pisarstwem.

Pierwszy rozdział zadziwia zabawą słowem i skojarzeniami. Każdy akapit, każde zdanie niemalże, zawiera jakąś porcję humoru, w dodatku humoru bardzo różnorodnego. Choć autor jest w tym naprawdę niezły i łatwo przytoczyć mnóstwo prawdziwych perełek literackiego dowcipu, co w dodatku uatrakcyjnia osobę głównego bohatera, gdyż jest on zarazem narratorem, już po kilku rozdziałach zaczyna to być męczące, potem zaś wręcz denerwujące i nudne. Humor na siłę, w każdej wypowiedzi, w każdej myśli, a jakby się dało, to w każdym słowie. Na szczęście wkrótce akcja rusza z kopyta i szybko wciąga czytelnika. Przy okazji, gdyż jak się coś dzieje, to trzeba to opisać, nie ma miejsca na tyle tych do przesytu humorystycznych ozdobników, co poprawia styl. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, powiedziałbym nawet, iż nieco schematyczna, ale nie byłoby się specjalnie do czego przyczepić, gdyby nie dążenie do happy endu na siłę. Wobec dynamiki i rozmiaru zagrożeń, jakich nie poskąpił pisarz swojemu herosowi, szczęśliwe zakończenie odbiera powieści wiele z realizmu. Z drugiej strony rzecz biorąc, autor przyłożył się do zapewnienia klimatu autentyczności, czyli realiów broni i uzbrojenia, choć kilku wpadek nie uniknął. Poważnym zgrzytem jest też ogromny błąd w głównej tezie powieści, czyli ogromnej sile biznesu polegającego na produkcji broni i uzbrojenia oraz na handlu nimi, które wprost sterują światem. Nie wiem nawet, czy to błąd, czy świadome przekłamanie, ale to po prostu totalna bzdura. Na ogólnoświatowej liście firm o największych obrotach, z których wiele przewyższa PKB całych państw, wspomniana branża prawie nie występuje. Tak właśnie rodzą się miejskie legendy i pseudowiedza.

Gdyby Laurie zamiast powieści stworzył krótszą formę literacką, w której z racji jej ograniczeń nastawiłby się albo na humor, albo na akcję, być może powstałoby coś rewelacyjnego. A tak mamy twór na kształt barszczu, w którym starano się upchnąć zbyt wiele i zbyt różnorodnych grzybów. Mam wrażenie, jakby powstanie tej powieści zostało poprzedzone lekturą poradnika jak napisać bestseller. Mamy i przemoc, i miłość, i ciemne interesy, i walkę dobra ze złem, rycerza w srebrnej zbroi i twardziela w jednej osobie. Nie powiem, że nie da się tego przeczytać, wręcz przeciwnie. Można przeczytać z przyjemnością, a momentami nawet wielką przyjemnością. Można nawet sobie wypisać ze Sprzedawcy broni wiele uroczych cytatów, głębokich złotych myśli i innych perełek, ale na pewno nie warto tego czytać dwa razy. Kto chce, niech sobie tą powieść pożyczy, raczej się nie zawiedzie, ale do kupowania nie zachęcam. Świetna - w sam raz na jeden raz


Wasz Andrew

wtorek, 14 sierpnia 2012

Testament



Testament

(oryg. The Codex)
Douglas Preston
tłumaczenie: Marek Mastalerz
Prószyński i S-ka 2006


Trzej synowie ekscentrycznego multimilionera Maxwella Broadbenta wezwani listownie przez ojca przybywają jednocześnie do jego monumentalnego domu położonego w odludnej okolicy Santa Fe w stanie Nowy Meksyk. Zastają dom ogołocony ze skarbu jakim była kolekcja dzieł sztuki zgromadzona przez właściciela. Nie ma w nim również Maxwella. Co się stało z ich ojcem i jego wartymi blisko pół miliarda dolarów zbiorami? Po co wezwał swych synów? Tego nie zdradzę – przeczytajcie sami.

Jeśli lubicie rozrywkę w klimacie Przygód Indiana Jonesa, Testament* jest powieścią w sam raz dla Was. Zarazem w sam raz na jeden raz. I zarazem nie jest to określenie pejoratywne, a stwierdzenie faktu. Nie znajdziecie w tej książce wielkich głębi; rozterek moralnych, cierpienia duszy czy problemów społecznych, choć pewne ważkie tematy zostały weń dyskretnie i nie nachalnie wplecione. Znajdziecie za to solidną, niewymagającą myślenia rozrywkę na tyle sprawnie napisaną, iż wciąga pozwalając oderwać się od denerwujących i nierzadko dołujących realiów codzienności. Za pierwszym razem lektura jest zdecydowanie interesująca i daje dużo zadowolenia, jeśli oczekujemy tego, co ten właśnie kanon oferuje. Na drugie podejście i smakowanie Testament jednak moim zdanie nie zasługuje, więc polecam jako rzecz godną przeczytania, ale nie zachęcam do nabywania.

Oceniając powieść Prestona w ramach specyfiki gatunku, w którym została napisana, nie mam mu niczego do zarzucenia. Inna sprawa, że wolę nie tak odległe rodzajowo powieści, w których zawarto więcej prawdziwych ciekawostek i realnej wiedzy historycznej, że wspomnę choćby tylko naszego Nienackiego i jego cykl o Panu Samochodziku. To jednak nieco inna bajka, więc na tym zakończę


Wasz Andrew



* Wciąż zadziwia mnie maniera wielu tłumaczy, którzy zamiast jak najwierniej przekładać tytuł, wymyślają nowy. W tym wypadku polska wersja jest przynajmniej związana z treścią powieści, choć całkiem inaczej niż angielski tytuł w oryginale.

czwartek, 2 sierpnia 2012

PPP

czyli o Polsce, powstańcu i policji




No i znów obchodzimy kolejną rocznicę Powstania Warszawskiego. Kilka lat temu napisałem tekst na jego temat i zatytułowałem Powstanie okiem heretyka, a przypomniałem go kilka dni temu. Nie będę się więc znów rozwodził nad samym Powstaniem, a opowiem dziejach mojego felietonu. Mówią one bowiem wiele o tym, czy Polacy miłują wolność, czy też jak twierdzili różni mniej i bardziej znani krytycy naszych wad narodowych, obdarzeni swobodą sami uczynią sobie piekło i sami się zniewolą skuteczniej, niż potrafili to zrobić dawni zaborcy. Pokazuje jak autocenzura zastąpiła cenzurę i to z jeszcze lepszą skutecznością.

Powstanie okiem heretyka napisałem pierwotnie nie z zamiarem publikacji na blogu, ale w celu przesłania do redakcji jednego ze znanych ogólnopolskich serwisów. Tak też zrobiłem. Czas upływał, a tekst wciąż się nie ukazywał. Po miesiącu lub dwóch poprosiłem grzecznie o wyjaśnienie mi powodów, dla których felieton „nie poszedł”, gdyż ich znajomość pozwoli mi uniknąć popełniania podobnych błędów w przyszłości. Odpowiedź otrzymałem długą, uprzejmą i wyczerpującą. Skracając; wyjaśniono mi, iż tekst mój do oceny dostało kilku redaktorów (znane nazwiska, ale nie będę ich tutaj przytaczał). Połowa recenzentów stwierdziła, że hipoteza, o której napisałem w Powstaniu okiem heretyka, jest rodem z kosmosu, w związku z czym nie nadaje się do publikacji, choć sam tekst napisany całkiem nieźle. Druga połowa stwierdziła, iż jest odwrotnie, Sami w duchu dopuszczają możliwość, iż hipoteza jest prawdziwa, jednak tekst na słabym poziomie, więc nie nadaje się... No comment.

Na tym miałem zakończyć, ale okazało się, iż życie dopisało jeszcze jeden aktualny komentarz do powstańców i prawdziwego stosunku Państwa Polskiego do swych obywateli, a w szczególności do patriotów.

Jest wiele definicji państwa, ale w życiu zwykłego człowieka objawia się ono przez swe organy i instytucje, przez które dochodzi do kontaktów między państwem, a obywatelem. Oto przypadek, który jak na zamówienie znalazł swój finał, przynajmniej w prawnym wymiarze, akurat przed rocznicą powstania:

Waldemar Nowakowski nie był zwykłym człowiekiem. Był żołnierzem Powstania Warszawskiego. Ale nawet powstańcem nie był zwyczajnym. Po wojnie nie ograniczył się tylko do celebrowania rocznic, pisania książek czy innych zajęć zwyczajowo kultywowanych przez kombatantów. Nie spoczął na laurach i medalach, choć zebrał ich imponującą ilość. Stworzył prywatne muzeum broni powstania, choć nie tylko z tego okresu. Przez pół wieku, kosztem wielu wyrzeczeń i ogromnego wysiłku, stworzył zbiory, które były na tyle wartościowe, iż eksponaty z jego kolekcji były wypożyczane między innymi przez Muzeum Powstania Warszawskiego, z którym też współpracował jako specjalista od historycznej broni i uzbrojenia.

Przez sześćdziesiąt lat nikt mu nie rzucał kłód pod nogi. Ani wstrętna, zbrodnicza komuna, ani napaleni na tworzenie nowego ludzie Solidarności, ani nawet nawiedzona ekipa Kaczyńskiego. Aż nagle, w czasach prześwietnej demokracji pod rządami liberalnego Tuska, dzielna policja, która wyłapała już wszystkich pedofili, mafiosów, skorumpowanych polityków i narkotykowych dilerów, wtargnęła do wielkiego przestępcy (choć starca i inwalidy) Waldemara N. i skonfiskowała jego arsenał, a jego samego oskarżyła o posiadanie broni bez zezwolenia. Potraktowano go z respektem, bowiem do akcji nie wysłano byle dzielnicowych, ale ludzi z Wydziału ds. Zwalczania Terroru Kryminalnego i Zabójstw! Oczywiście Sąd umorzył postępowanie karne, ale nie znalazł już na tyle klasy, by zwrócić kolekcję właścicielowi. Po wyczerpaniu wszystkich instancji, co świadczy o uporze sądów, które do upadłego broniły pierwotnego rozstrzygnięcia, sprawa trafiła do Strassburga i tuż przed rocznicą Powstania nasz ekspert dostał prezent – Trybunał nakazał zwrócić mu kolekcję (sygnatura 55167/11, wyrok z 24 lipca 2012 r., Waldemar Nowakowski przeciwko Polsce) dołączając w uzasadnieniu miażdżącą krytykę naszego sądownictwa i mentalności, a pośrednio Państwa Polskiego.

Coraz częściej słyszymy o pomyłkach policji, która (dobrze, że na razie nie wozami pancernymi) wjeżdża nad ranem nie do tych drzwi co trzeba. Sądy nie lepsze. Akt oskarżenia bywa wielokrotnie wystarczającym do skazania dowodem, co dostarcza niekończących się tematów do programów typu Państwo w Państwie. I nikt za te wszystkie patologie nie odpowiada. Nikt nie raczy nawet powiedzieć przepraszam. Jak Śląski Komendant Policji, który zamiast na klęczkach błagać pokrzywdzonych o wybaczenie, jeszcze pozywa do sądu Redaktora Super Ekspessu, za nazwanie policjantów, którzy wpadli nie do tego mieszkania, co trzeba, debilami. Inna sprawa, że to stanowisko ma dobre tradycje, bo Mieczysław K., jeden z poprzedników obecnego komendanta, spędził prawie latka jako podejrzany w aferze mafii paliwowej.

Pomyłki zdarzają się wszędzie. Większość winowajców jednak ponosi konsekwencje swych pomyłek. Nie policja i nie sądy. Czują się tak bezkarni, że słowo przepraszam nie przechodzi im przez usta, a zamiast tego marnotrawią państwowe, czyli moje i wasze pieniądze, na ściganie po sądach tych, którzy wytykają im błędy. Zamiast ścigać mafiosów w swych własnych szeregach, szukają sukcesów ścigając podobnych Waldemarowi Nowakowskiemu "bandziorów". W statystyce takie rzeczy wyglądają poważnie – nie mają nazwiska, tylko kategorię przestępstwa i artykuł. Na przykład art. 263 § 2 - kto bez wymaganego zezwolenia posiada broń palną lub amunicję, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Oczywiście zawsze podaje się do lat 8, bo to jeszcze podnosi wagę sukcesu. O tym, że od 6 miesięcy, nikt nie wspomina.

Czy o taką Polskę walczył powstaniec Waldemar Nowakowski? Śmiem wątpić. Tym bardziej, że za granicą musiał szukać obrony przed ojczyzną, która chciała mu zabrać to, czego nie zabrało mu nawet okupacyjne, sowieckie państwo zwane PRLem.


Wasz Andrew