wtorek, 18 marca 2014

Blog przeniesiony

WSZYSTKIE POSTY JUŻ ZOSTAŁY PRZENIESIONY NA NOWY BLOG, WIĘC KOMENTARZE PROSZĘ TAM WYSTAWIAĆ. NIE ZOSTANĄ JUŻ PRZENIESIONE.

Pozdrawiam i zapraszam w nowe miejsce :)

poniedziałek, 17 marca 2014

Pożegnanie przeprowadzkowe

Drodzy sympatycy i wszyscy czytelnicy,

dziś wspólnie z Ambrose uruchamiamy nowy blog Klub A+A. Doszedłem do wniosku, że co dwie głowy, to nie jedna, a dwa punkty widzenia, to zawsze więcej niż jeden. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, z czasem przeniesiemy również i stare posty do nowego miejsca. W związku z powyższym nowe teksty będą się ukazywać tylko na nowym blogu. Zapraszam wszystkich i trzymajcie kciuki za to przedsięwzięcie. Czekamy na komentarze

piątek, 14 marca 2014

Wieczny urok izometrii

czyli walcz o wolność i demokrację zabijając w zamian za zielone



Kiedyś, dawno, dawno temu, gdy marzeniem gracza była Amiga albo pecet z procesorem 486 lub chociaż 386, grałem bardzo dużo i we wszelkie możliwe gatunki gier. Można powiedzieć, że szukałem tego, co mnie kręci. Był to czas świeżych pomysłów, epokowych produkcji, które do dziś wyznaczają kierunki rozwoju gier komputerowych. Był to też czas gier niedoścignionych. Od tego okresu grafika poszła niesamowicie do przodu i wydawałoby się, że tak stare gry, na rynku, gdzie czas życia nowych produkcji liczy się w miesiącach, powinny zostać na zawsze zapomniane. Tak jednak nie jest.

Grywalność to termin określający satysfakcję, jaką gracz uzyskuje z gry. Na ten parametr wpływają wszystkie elementy gry, od grafiki i dźwięku poczynając, poprzez fabułę, logiczny schemat powiązań elementów występujących w grze, zasady rozgrywki, liniowość rozgrywki i wiele innych, aż po wierność realiom. Praktycznie każdy element jest ważny i mam wrażenie, że o ile fantastyczna grafika czy inne podobne technologiczne wodotryski dają wiele w momencie premiery gry oraz, co chyba kluczowe dla producentów, wpływają znacząco na jej sprzedaż, to o grywalności ostatecznie decyduje element najsłabszy i jego waga w porównaniu do pozostałych atrybutów. To sprawia, że wypasione produkcje, w początkowym okresie niewyrobionym graczom nakręcanym przez płatną klakę, zwaną często krytyką, wydają się grami wszechczasów. Potem jednak, po roku, dwóch czy trzech, te wielkie nadzieje gasną. I okazuje się, że dziś, w XXI wieku, w czołówce najwyżej ocenianych, najczęściej granych, najbardziej znanych, są gry rodem z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. To prehistoria programów komputerowych – programy operacyjne z tego czasu już dawno wyszły z użycia, więc tworzy się emulatory umożliwiające granie w te najstarsze gry. Na szczęście nie wszystkie tego wymagają.

Jako że moim ulubionym gatunkiem jest strategia, dziś przedstawię Wam kolejnego dinozaura, który nie tylko, że nie wymarł, ale wciąż ewoluuje. Strategie zasadniczo dzielą się na RTS-y* i turówki**. Te pierwsze mają większą grywalność w początkowym okresie użytkowania, te drugie zaś pokazują pazur po latach, gdy zakupiopne w tym samym czasie RTS-y już dawno pokryją się kurzem. Pisałem już o History Line 1914-1918, której miłośnicy płaczą, gdyż nie doczekała się nigdy kontynuacji, oraz o trójcy Steel Panthers (Steel Panthers World at War, Steel Panthers World War II i Steel Panthers Main Battle Tank), która co pewien czas otrzymuje nowsze wersje. Wspomniane gry są wykonane w bardzo użytecznej w strategii konwencji, czyli w widoku z góry. Dziś nadszedł czas na wybitnego przedstawiciela innego sposobu obrazowania – rzutu izometrycznego.



  
Seria Jagged Alliance, bo o niej właśnie mowa, w swej pierwszej odsłonie pojawiła się w 1994 roku, równocześnie z kultowym UFO Enemy Unknown, o którym kiedy indziej. Od razu stała się obiektem uwielbienia maniaków strategii, a raczej taktyków, gdyż dowodzimy w niej oddziałem złożonym z niewielkiej liczby (najczęściej, w zależności od wersji, kilku/kilkunastu) najemników. Prawdziwą karierę, trwającą do dziś, zrobiła druga osłona cyklu (Jagged Alliance 2). Jej wielkimi zaletami, które są konsekwentnie rozwijane w kolejnych częściach, były wyraziste, oryginalne postacie, duży wybór broni strzeleckiej i realistyczne odwzorowanie pola walki. Sylwetki najemników, choć niewielkie, są bardzo sympatycznie animowane. Biją na głowę nawet późniejsze wielkie produkcje, jak choćby Fallout: Brotherhood of Steel z 2004 roku, gdzie czołganie się przypomina konwulsyjne drgawki. Poniżej krótki filmik ukazujący dynamikę poruszania się postaci w Jagged Alliance 2.




Filmik nakręcony z gry w wersji modowej Renegade Republic PL JA2 v. 1.13. Mody bowiem są tym, co nadaje wciąż nowe oblicza starej, klasycznej wersji.

W pierwotnym JA2 należało przy pomocy grupy najemników, w imię demokracji i wolności, zdobyć wyspę kontrolowaną przez złą dyktatorkę. Ciekawą rzeczą było konstruowanie od podstaw, zgodnie z własnymi preferencjami, głównego najemnika będącego naszym alter ego w grze. W modyfikacjach, których jest całkiem sporo, fabuła z reguły jest pokrewna, choć nie zawsze. W niektórych można też zwiększyć ilość samodzielnie konstruowanych postaci. Najczęściej akcja osadzona jest w czasach nam współczesnych, lecz jest też na przykład wersja umiejscowiona w Wietnamie czy w czasach II Wojny Światowej. Wyraźny jest element RPG*** - postacie doskonalą swe umiejętności w miarę zdobywania doświadczenia.





Wszystko to interesujące, ale tym, co najbardziej kręci tygrysy, jest uzbrojenie i jego używanie. Największą zaletą serii jest to, iż cały czas trwa na forum poświęconym grze dyskusja i moderzy, niech Pan da im siły, twórcy kolejnych, coraz bardziej rozbudowanych wersji, wsłuchują się w propozycje graczy, a liczba dostępnych typów broni strzeleckiej sięga w nowych modach już trzech tysięcy. Do tego oczywiście odpowiednia różnorodność amunicji, lekka broń wsparcia, moździerze, wyrzutnie przeciwpancerne, granaty, koktajle mołotowa. Dla każdego coś miłego.





By oddać atmosferę Jagged Alliance opiszę fragment jednego starcia. Każdy zainteresowany będzie wiedział w czym rzecz. Kiedyś moi najemnicy zdobywali budynek w kształcie litery „U”. Przed atakiem snajper z cichym zabójcą weszli na dach i wykończywszy strażników szybko rozłożyli się, by kontrolować ogniem dziedziniec wewnętrzny, a w chwilę później do ataku ruszyli pozostali. Na przedzie szła zawodniczka wyspecjalizowana w skradaniu się. Nagle otworzyły się drzwi w budynku i wypadła banda złych. Zrobiło się zamieszanie. Nawet noże weszły do akcji. Większość obrońców udało się zabić, ale w zamieszaniu prowadząca dostała serię przez klatę. Dzięki osłonom balistycznym nie zginęła, ale jednak padła obezwładniona brocząc obficie krwią. Nagle skądś pojawił się wrogi komandos, wpadł między zajętych walką moich i wyglądało na to, że dobije moją liderkę, na której przeżyciu bardzo mi zależało. Jedynym wyjściem było, by snajper z dachu strzelił przez własnego kolegę, który zasłaniał mu wrażego komandosa. Padł strzał. Pocisk przeszedł przez ramię najemnika, który znalazł się w złym miejscu i o złym czasie, na szczęście go nie zabijając, i trafił prosto w głowę wrednego komandosa. Liderka i najemnik poszli do szpitala, ale nie do kostnicy. I o to chodziło.





Oczywiście, gra nie oddaje rzeczywistości. W realu rany nie goją się tak jak w grze czy na filmie. Ale wiele smaczków w Jagged Alliance można odnaleźć. Jeśli na przykład spróbujecie, jak widać to na większości filmów, biegać czy chodzić po polu walki, zaraz zakończycie karierę. Nie będziecie długo czekać na strzał z okna czy z innego ukrycia. Skulona, skradająca się sylwetka najemnika albo ewentualnie czołganie, to jedyny sensowny obrazek.





Nie trzeba mówić: nie jest to gra dla wszystkich. Tym jednak, którzy interesują się uzbrojeniem strzeleckim, klimatami taktycznymi i walką małych formacji, polecam zwrócenie uwagi na tę produkcję. Tym bardziej, iż oryginalne wersje będące podstawą do instalowania modów można kupić za grosze, albo nawet zdobyć za darmo, i póki co szykuje się, iż nowych wersji nie zabraknie.


Zainteresowanych zapraszam też na stronę poświęconą grze i na sprzężone z nią forum.


Poniżej garść screenów (kliknij by powiększyć)



Wasz Andrew
















* Real Time Strategy – strategia czasu rzeczywistego
** gry rozgrywane w systemie turowym
*** Gra fabularna, z ang. Role-Playing Game)

czwartek, 13 marca 2014

O książkach



…umysł zaś potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia, jeśli, oczywiście, ma zachować swoją ostrość.

Tyrion Lannister

Gra o tron George R. R. Martin

środa, 12 marca 2014

Jak ja nienawidzę zimy!



James Thompson

Anioły śniegu

tytuł oryginału: Snow Angels
tłumaczenie: Maciej Nowak - Kreyer
seria/cykl wydawniczy: Inspektor Vaara tom 1
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2012

Po Anioły śniegu sięgnąłem z powodu plakatu, który ujrzałem na korytarzu naszej biblioteki. Nie zajrzałem nawet do sieci, by się dowiedzieć czegoś o autorze albo o powieści, tak mnie zaintrygował tytuł i okładka. Takie przeczucie. Uczyniłem to dopiero po zakończeniu lektury.

James Thompson, Amerykanin, od czasów studenckich związany ze Skandynawią, obecnie zamieszkały w Helsinkach i ożeniony z Finką, człowiek, który z niejednego pieca chleb jadał, zdobył pisarską popularność jako autor serii kryminałów, których głównym bohaterem jest inspektor fińskiej policji Kari Vaara. Odwrotnie niż u autora, jego bohater jest rodowitym Finem, a żona Amerykanką. No dobrze, tego wszystkiego dowiedziałem się później, więc teraz wrócę do książki.

W małym fińskim miasteczku Kittilä, według naszej nomenklatury we wsi zabitej dechami, będącej jednak ekskluzywnym ośrodkiem sportów zimowych, tuż przed Bożym Narodzeniem zostaje brutalnie zamordowana gwiazdeczka filmowa Sufii Elmi. Od początku sprawę komplikuje fakt, iż to jednak osoba medialna, Murzynka, a w dodatku obrażenia, jakich doznała, mogą sugerować zarówno rasowe, jak i seksualne podłoże mordu.

Co będzie dalej, oczywiście nie zdradzę. Cała frajda przeżyć to samemu. Niektórzy twierdzą, iż fabuła jest banalna, zwłaszcza zaś sam wątek wspomnianego morderstwa. Ja jednak myślę, że dużo bardziej rażą wydumane pomysły niektórych pisarzy tak odległe od życia jak niektóre filmy porno od rzeczywistości. Zbrodnia zwykle jest banalna i historia pokazuje, iż bardzo często im banalniejsza, tym trudniejszą jest zagadką dla organów ścigania. Świetnie też jest ukazane, iż w środowisku bogaczy, czyli tak zwanych elit, zbrodnia stawia przed śledczymi całą piramidę trudności. Przy okazji śledztwa w jednej sprawie wychodzi na jaw cała zgnilizna klas uprzywilejowanych; narkotyki, prostytucja, pedofilia i wszystkie inne możliwe patologie. Śledczy zaczynają się gubić w tym gąszczu rzeczy do ukrycia i grozi im, iż w nim ugrzęzną. Autor wręcz stawia tezę, że niejednokrotnie najbardziej odpowiedzialna jest osoba całkowicie niewinna w świetle prawa, ale taka, która przez swój upadek moralny i wpływ deprawujący otoczenie stawia innych w sytuacji, która nieuchronnie popycha ich ku zbrodni. Ukłon dla Zimbardo.

Spotkałem się z zarzutami, iż język, jakim Anioły śniegu są napisane, przynajmniej w polskiej wersji, jest beznadziejny. Na szczęście nie są liczne, a ja ich absolutnie nie podzielam. Owszem, jest kilka błędów, które rzucają się w oczy, ale to wszystko. Mam nawet wrażenie, iż tłumacz wyjątkowo stanął na wysokości zadania, gdyż dopasował styl do klimatu Finlandii za kołem polarnym, w zimie… Mróz, depresja, alkohol… Prości ludzie, ludzie twardzi, najczęściej ksenofobiczni i słabo wykształceni… To raczej nie są okoliczności kojarzące się z bogactwem słownictwa, rozbudowanymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami i barokowym stylem.

Rzecz całą czyta się świetnie. Nie jestem zwolennikiem ukazywania szczególnie brutalnych okaleczeń, nadmiernie wyrafinowanego okrucieństwa. Najczęściej są to zwykłe chwyty marketingowe mające zwiększyć sprzedaż książki – w życiu najczęściej okrucieństwo jest raczej bezmyślne niż wyrafinowane, a brutalność głupia częściej niż wynikająca z jakichkolwiek przemyśleń. W Aniołach śniegu udało się jednak autorowi logicznie uzasadnić takie, a nie inne modus operandi i chwała mu za to.

Książkę czyta się szybko, mamy i zwroty akcji, i wiele smaczków, i klimaty z piekła rodem, choć jest to piekło mroźne. Właśnie – dlaczego nasze piekło jest ogniste? Sto razy wolę za gorąco niż za zimno. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to zdecydowanie książka dla miłośników gatunku. Nawet nie ze względu na same zbrodnie, sekcje i inne elementy medycyny sądowej, ale ze względu na świetne oddanie klimatu, który rodzi się w głowach ludzi dotkniętych związkiem z takim zdarzeniem, a policjantów w szczególności. Żandarm i policjant (glina, a nie urzędas za biurkiem) patrzą na świat inaczej niż reszta ludzkości. To osobny gatunek. I choć nie jest to żadne odkrycie, również w literaturze, to należy docenić i podkreślić, że Jamesowi Thompsonowi udało się to tak celnie oddać. Trzeba też wspomnieć o będącym zdecydowaną rzadkością udanym ukazaniu tragedii, jaką morderstwo czy inne podobne przestępstwo jest nie tylko dla bliskich ofiar, ale i rodziny sprawcy. Naprawdę ważna rzecz i świetnie ujęta. Bez uproszczeń, bez populizmu, w sposób naturalny i prosty.

Jak już niejednokrotnie wspominałem, uwielbiam skandynawską szkołę kryminału społecznego. Nasz naturalizowany Fin okazał się mocnym zawodnikiem w tej dyscyplinie i plasuje się w czołówce literackiej stawki. Z jego powieści można się dowiedzieć więcej o realiach życia w północnej Finlandii niż z przewodników turystycznych czy reportaży, zwłaszcza sponsorowanych. Oczywiście większość tych ciekawostek nie jest potrzebna tym, którzy zamierzają pojechać tam na wycieczkę czy wczasy, ale gdyby ktoś rozmyślał o przeniesieniu się do Republiki Finlandii… Autor nie tylko ukazuje nam cechy tego społeczeństwa, takie jak powszechna, choć skrywana, ksenofobia, depresyjność, samobójstwa i alkoholizm, ale co jeszcze ważniejsze tłumaczy nam przyczyny takiego, a nie innego stanu rzeczy. Wbrew negatywnemu na pierwszy rzut oka wydźwiękowi takiego obrazu, dla mnie byłby to jednak kraj bardzo pociągający, choć nie tak jak choćby Szwecja czy Norwegia, ale ta zima!... Klimat ichniego mrozu i długotrwałej ciemności niezwykle obrazowo oddany w powieści sprawia, że raz na zawsze wybijam sobie ten kraj z głowy. Czytając, wręcz mogę sobie wyobrazić, co czeka każdego, kto tam zamieszka i uzmysławiam sobie, iż nienawidzę zimy. Zwłaszcza takiej zimy!

Szkoda, że to kryminał, do tego pełną gębą, gdyż są w nim perełki, które naprawdę wielu mogą zainteresować, a niestety jest to książka nie do przejścia dla ludzi, którzy nie cierpią czytać o zwłokach, płynach ustrojowych i innych takich. Choćby stereotypy, które w Finlandii są całkowicie różne od naszych czy niemieckich. Największymi złodziejami dla Finów nie są ani Cyganie, ani Polacy, tylko… Doczytajcie sami. Takich rzeczy znajdziecie naprawdę wiele. Na dodatek jest zdrowa dawka prostej, fińskiej filozofii, a nawet trudne problemy z zakresu psychologii społecznej. Wielki szacunek należy się autorowi, który ma odwagę ukazać, iż wiara, zwłaszcza ortodoksyjna i prawdziwa, może być słabością, może być złem samym w sobie. Dziecko chowane pod moralnym kloszem, gdy w końcu wkroczy w zwykły świat poza wspólnotą religijną, a z reguły wejdzie weń raczej wcześniej niż później, jest bezbronne wobec wyrafinowanego, podstępnego zła. Na dodatek zła często przybranego w aureolę.

Oczywiście zalety tej powieści, takie jak ciekawostki o Finlandii i Finach czy sama zagadka kryminalna, są zarazem, w pewnym sensie, jej wadą. Jest z racji tego chyba lekturą jednorazową, gdyż raz poznane, po raz drugi już na pewno nie zaciekawią.

Jak już się zorientowaliście, polecam Anioły śniegu wszystkim bez wyjątku miłośnikom kryminałów. Pozostałym zaś powiem – spróbujcie. Lektura ma wielkie walory poznawcze, jak na gatunek typowo rozrywkowy, a może przy okazji Ci z Was, którym się to dotąd nie przytrafiło, polubią kryminały i ich skandynawski kanon. 


Wasz Andrew

wtorek, 11 marca 2014

Zwyciężaj albo giń czyli GRA O TRON


George R. R. Martin

Gra o tron

tytuł oryginału: A Game of Thrones
tłumaczenie: Paweł Kruk
seria/cykl wydawniczy: saga Pieśń Lodu i Ognia* (ang. A Song of Ice and Fire) tom 1
Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2012

Od czego zacząć? Od filmu (serialu) czy książki, na której został oparty? Kilka razy zmieniałem decyzję przed przystąpieniem do pisania tego testu, aż na koniec postanowiłem; skoro ma to być zapis moich wrażeń z odbioru tych produkcji, wybrać tak, jak wybrał dla mnie przypadek, zwany też losem, przeznaczeniem, albo Wolą Bożą.



Jakiś czas temu kolega namówił mnie na obejrzenie, jak to się teraz mówi, pierwszego sezonu serialu Gra o tron**(Game of Thrones) produkcji HBO, który został wręcz obsypany różnymi nagrodami Początkowo podszedłem do tematu sceptycznie. Pachniało mi to jakąś produkcją fantasy klasy B. Po pierwszym odcinku stwierdziłem, że pewne elementy są interesujące. Zaciekawiony obejrzałem odcinek drugi, trzeci, i tak dalej, aż nagle skonstatowałem, iż właśnie przeleciał odcinek dziesiąty, a ja chcę więcej. Co mnie tak wciągnęło? To pytanie zostawię na koniec. Teraz przejdźmy do książki, którą zapragnąłem poznać po obejrzeniu serialu.

Nie wiemy, czy rzecz dzieje się w przyszłości, przeszłości, czy w alternatywnej historii Ziemi, czy też w ogóle innej rzeczywistości . Osią świata jest kontynent Westeros rozciągnięty od upalnego południa aż do mroźnej północy, a rzecz cała rozgrywa w konwencji rodem ze średniowiecza - pełnej zbroi, mieczy i opowieści o niedawno wymarłych smokach.

Większa część Westeros, podzielona na Siedem Królestw, oddzielona jest od Północy Murem, który ma chronić ludzi, bo to oni głównie zaludniają ziemię, przed Dzikimi i Złem. A może przed Złem i Dzikimi. Przed wiekami Aegon I Zdobywca podporządkował sobie wszystkie Siedem Królestw i jego ród zwany dynastią Targaryenów władał całością niemal trzy wieki. Piętnście lat temu, czyli przed początkiem opowieści, Dom Targaryenów został obalony przez Roberta Baratheona w następstwie Wojny Uzurpatora. Robert Baratheon został nowym królem Westeros. Niestety, niespodziewanie kończy swój żywot. Zaczyna się Gra o tron; jeden by rządzić siedmioma.

Fabuły oczywiście nie będę zdradzał nawet w przybliżeniu. Brzmi to banalnie, ale jest rzeczywiście wielowątkowa. Każdy ród marzący o władzy ma swą własną receptę na jej zdobycie. Każdy jest inny; ma nie tylko specyficzne piętno genetyczne, historię i podstawy, na których opiera swą potęgę, ale i, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, własną kulturę korporacyjną, a więc pojęcie o tym, jakie są prawdziwe cele istnienia i jakie środki do ich osiągnięcia są godne, a jakie nie.

George R.R. Martin pokazał się w tej powieści jako mistrz kreacji. Stworzył spójną, przekonującą rzeczywistość o niepowtarzalnym klimacie. Zwykle fantasy jest dla mnie synonimem bezpłciowego kiczu, ale tym razem mamy do czynienia z powieścią prawdziwą. Choć Westeros jest fikcyjne, rządzi się mechanizmami jak najbardziej rzeczywistymi. Żądze ludzkie jako motor historii ukazane w nieskończonej ilości swych odmian. Polityka jako ciągły splot mnóstwa przenikających się drobnych i wielkich intryg. Do tego ludzie, którzy ten świat zaludniają i swymi pragnieniami nadają mu dynamikę. Postacie odmalowane prześwietnie, wręcz fenomenalnie, z niespotykaną śmiałością. Od lalek marzących tylko o księciu w złotej zbroi głupich tak, że wolą podróżować w karecie bez okien, by nie patrzeć na „nudną rzeczywistość” i równie pustych, okrutnych młodzieńców, po szare eminencje; pająki snujące swe sieci ponad układami, władzą, granicami i frontami. Mamy odważnych i tchórzy oraz wszystkie pośrednie stadia między nimi. Widzimy wpływ, jakby powiedział Zimbardo, Systemów i Sytuacji na ludzi, na to jak się zmieniają, jak dobrzy zaczynają czynić zło, a źli mogą być ocenieni pozytywnie. I wreszcie mamy przedstawienie, choć i tak dość nieśmiało w porównaniu do rzeczywistości zarysowane, sił społecznych, wśród których żądze, również seksualne i ich sublimacje, grają znaczącą rolę. Aż ciśnie się na usta porównanie do innych znanych dzieł. Sienkiewicz ze swoją Trylogią i jej wizją polityki wygląda przy Grze o tron wręcz infantylnie, żeby nie powiedzieć dosadniej. Świat Tolkiena wydaje się przy wykreowanym przez Martina jak wykastrowany eunuch przy przepełnionej chucią parze młodych. Nawet Diuna wydaje się w sferze polityki dużo, dużo mniej wyrafinowana. W kwestii różnorodności i śmiałości charakterów ludzkich również trudno znaleźć coś, co mogłoby książkę Martina przewyższyć. Jak z ludźmi, tak i z krainami. To nie jeden zdumiewający świat, jak w Diunie, to nie jedno starcie, jak w Trylogii, to nie czarno-białe podziały na dobro i zło, jak u Tolkiena, ale wojna wszystkich ze wszystkimi, trudne wybory i trudne odpowiedzi; co naprawdę jest dobre, a co złe, a jeszcze częściej – co jest mniejszym złem. Niesamowite klimaty, nie tylko dla każdej z krain, ale i dla każdej społeczności. Momentami liryczna, kiedy trzeba epicka, pełna ważnych prawd i trudnych pytań. Wciągająca porcja prześwietnej rozrywki, przy której zapomina się o tym świecie, a jednocześnie dzieło, nie boję się użyć tego słowa, z głębokimi wartościami.

Świetnym zabiegiem okazało się przenoszenie narratora. Tytułem każdego rozdziału jest imię jednej z postaci i w nim narrator, w trzeciej osobie co prawda, ale zdecydowanie przywiązany jest do tego bohatera. Zna jego myśli, patrzy na świat jego oczami, do ocen stosuje jego kryteria, moralność i umysłowość. Zabieg niesamowicie się udał. Niezwykle pouczające jest spojrzeć na świat to oczami przysłowiowej blondynki, to oczytanego kaleki, to jeszcze kogoś innego. I uświadomić sobie, że w pewnym sensie, te wszystkie rzeczywistości, inne dla każdego z nas, są równouprawnione.

Kiedy czytałem Grę o tron aż się zastanowiłem, czy nie byłaby ona dobrą lekturą obowiązkową dla naszych polityków, którzy myślą, że polityka zagraniczna różni się czymś od walki o nasze własne, krajowe stołki. Może by w końcu zrozumieli, że tak jak w mafii urzędniczej, tak i w polityce międzynarodowej, nie ma sojuszu, którego by nie można złamać, nie ma świństwa, którego nie można by się spodziewać po przeciwniku, a bezpieczeństwa nie zagwarantuje żaden układ na papierze. Jeśli kogoś nie stać na własną siłę, musi jej szukać w układach, w prawdziwych wzajemnych korzyściach, które sprawią, że wszyscy będą mieć interes w tym, co jest nam potrzebne, a słabeusze, którzy potrząsają szabelką, głośno krzyczą albo zbytnio się rządzą, prędzej czy później trafią na szafot.

Nasunęło mi się też porównanie Gry o tron do Krzyżowców Guillou. Te dwie lektury w tandemie przydałyby się zwykłym ludziom. Przez zderzenie światów wspomnianych serii powieściowych łatwo zobaczyć różnicę realiów państw rządzonych przez ludzi i przez prawo. W świecie rządzonym przez ludzi dobrze mają tylko najsilniejsi i najmożniejsi. Trafi się „dobry” władca – wszyscy mają dobrze, ale gdy trafi się zły… A gdy możni się biorą za łby, zawsze najgorzej mają zwykli obywatele, którzy dla decydentów są niczym. W państwie prawa, do którego dążyli bohaterowie Krzyżowców, silne państwo i prawo jest obroną małych przed wielkimi, biednych przed bogatymi. U nas zaś coraz powszechniejsze lekceważenie prawa i państwa podniesione do rangi symbolu, dzielenie na naszych i innych, a nie na prawych i nieprawych, wskazuje, iż większość, która najczęściej ponosi największe koszty, nie zdaje sobie sprawy, iż to, kto jest nasz, a kto nie, w każdej chwili może się zmienić niezależnie od tego, jak bardzo się zaprzedamy by do tych naszych należeć. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest twarde silne prawo i państwo gwarantujące jego egzekwowanie. Ale tej świadomości absolutnie w naszym narodzie nie ma.

Sorry, zjechałem z tematu, ale w trakcie lektury powieści aż mnie rzucało na myśl, że w książce w sumie teoretycznie dość lekkiej, bez aspiracji do wielkiej filozofii, więcej jest prawdy o tym, jakie bywa życie, niż można przez dziesięciolecia usłyszeć ze słów tych, którzy uchodzą za autorytety i duchowych przywódców narodu, że o politykach nie wspomnę.

Oczywiście, jest w tej baśni sporo bólu, ran i śmierci, przemocy i okrucieństwa, oraz trochę seksu, ale życie takie właśnie jest. Szkoda tylko, że nie jest odwrotnie – trochę bólu i sporo seksu. Ale to właśnie byłby science fiction.

Podsumowując, mogę tylko polecić Grę o tron absolutnie i bezwarunkowo, wszystkim z wyjątkiem najmłodszych. Nawet tym, którzy, podobnie jak ja, niezbyt przepadają za fantasy. Wystarczy sobie uzmysłowić, że autor nie miał innego wyjścia. Gdyby napisał tak realistyczną powieść historyczną zaraz by się spotkał z nagonką ze wszystkich stron. Każdy naród by mu zarzucał, że jego przedstawiciele nie byli tacy, tylko inni, itd. A tak mamy najprawdziwsze, najrealniejsze samo życie, tyle że w uroczym, średniowiecznym entourage'u. Mamy powieść budzącą w każdym chyba czytelniku głębokie uczucia, od nienawiści do jednych bohaterów, po głęboką sympatię wobec innych. Mamy naukę świadomości, iż wszyscy ludzie, nawet kluczowe postacie, nawet my sami i ci, których kochamy, są śmiertelni. I mamy pięknie się zapowiadające, moje ulubione smoki. Opsss… Nic nie powiedziałem.



A cóż z serialem? Zasadniczo rzecz biorąc jest dosyć wierny w porównaniu do książkowego oryginału. Oczywiście głębsze przemyślenia bohaterów przepadły, ale klimat udało się odtworzyć idealnie. Mocną stroną są dobrze dobrani aktorzy i ich gra, sceny batalistyczne na wysokim poziomie, piękne zamki i krajobrazy zapierające dech w piersiach. I znowu dwie refleksje. Dlaczego w naszych produkcjach, w końcu prestiżowych, typu Ogniem i mieczem, brak jest dynamiki batalistycznej? Sztandary zwisają jak szmaty, umocnienia ledwie wystają nad ziemię, szermierze za wszelką cenę starają się nie trafić przeciwnika, a jeźdźcy sprawiają momentami wrażenie, jakby mieli kłopot z utrzymaniem broni w ręce albo wręcz siebie w siodle. Gra o tron pod tym względem to inny świat, o klasę wyżej, dla polskiej kinematografii niestety. U nas takie stwierdzenia, jak moje, są niepopularne, bo mało kto ma odwagę krytykować dzieło, które jest chronione przez przymiotnik „patriotyczne”, ale przy serialu HBO Potop czy Ogniem i mieczem wypadają jak poszatkowane książki przerobione na kiczowate filmidła przy dojrzałej produkcji opartej na wybitnej literaturze. Wielcy krytycy pewnie się nie zgodzą z moim zdaniem, ale niestety sukcesy eksportowe Martina i kompletny ich brak w przypadku ekranizacji Sienkiewicza przemawiają inaczej.



Inna refleksja, która mi się nasunęła w podsumowaniu serialu i książki, to temat okrucieństwa i golizny. W książce absolutnie nie rażą, są tak naturalne jak oddychanie. Akurat tyle, ile trzeba; ani za dużo, ani za mało. A w filmie? Powszechne są głosy, iż jest ich za wiele, gdy w rzeczywistości ich udział w całości jest podobny, jak w wersji do czytania. Ba – sam nawet miałem chwilami uczucie, że tej nagości jest może za dużo. Czy jednak nie jest to objawem, jak chorym i zakłamanym społeczeństwem jesteśmy? Film, który pokazuje, i to w naprawę w wygładzonej wersji w stosunku do rzeczywistości, jak wyglądały „dawne dobre czasy” wydaje nam się pełen przemocy, a skrawek nagiego ciała budzi w nas większy sprzeciw niż powszechne nawet w programach emitowanych w „młodzieżowym” czasie antenowym sceny przemocy seksualnej, rasizmu, nienawiści i prawdziwego okrucieństwa. Co innego w dodatku przemoc w realiach i konwencji średniowiecza, a co innego w dniu dzisiejszym, w państwie w środku Europy. To ostatnie dotyczy zresztą nie tylko Polski.



Jednym słowem, książka jest wspaniała, a i film naprawdę warto obejrzeć, choć koncentruje się na akcji i nie wnika, z oczywistych względów, w głębię materii, którą przekazuje książka. Najważniejsze, że nie kłócą się ze sobą, w przeciwieństwie choćby do kilkakrotnie już dzisiaj wspominanego Potopu i ekranowego wcielenia pięknej, przynajmniej w wersji literackiej, Billewiczówny. Jeszcze raz zachęcam do obejrzenia serialu, a jeszcze bardziej do lektury powieści


Wasz Andrew



* saga Pieśń Lodu i Ognia* (ang. A Song of Ice and Fire)

1. A Game of Thrones (1996) - Gra o tron (1998)
2. A Clash of Kings (1999) - Starcie królów (2000)
3. A Storm of Swords (2000) - Nawałnica mieczy. Stal i śnieg (2002) + Nawałnica mieczy. Krew i złoto (2002)
4. A Feast for Crows (2005) - Uczta dla wron. Cienie śmierci (2006) + Uczta dla wron. Sieć spisków (2006)
5. A Dance with Dragons (2011) - Taniec ze smokami. Część I (2011) + Taniec ze smokami. Część II (2012)
6. The Winds of Winter
7. A Dream of Spring

** Seria 1 odcinków serialu Gra o tron

1. Winter is Coming (Nadchodzi zima) 2011
2. The Kingsroad (Królewski szlak) 2011
3. Lord Snow (Lord Snow) 2011
4. Cripples, Bastards, and Broken Things (Kalecy, bękarci i im podobni) 2011
5. The Wolf and the Lion (Wilk i lew) 2011
6. A Golden Crown (Złota korona) 2011
7. You Win or You Die (Wygrywasz albo giniesz) 2011
8. The Pointy End (Ostry koniec) 2011
9. Baelor (Baelor) 2011
10. Fire and Blood (Ogień i krew) 2011

piątek, 7 marca 2014

O Komunie i chrześcijaństwie



Komunizm to chrześcijaństwo w najczystszej formie z czasów zanim wypaczył je katolicyzm.

Étienne Cabet

przytoczone przez Waldemara Łysiaka w Satynowym magiku

czwartek, 6 marca 2014

O infantylnych obserwatorach



… człowiek bowiem musi się wiele nauczyć, aby nie tylko patrzeć, lecz i widzieć.

Satynowy Magik Waldemar Łysiak

środa, 5 marca 2014

wtorek, 4 marca 2014

Zabójstwo żyrafy

czyli mity o tolerancji





Dziewiątego lutego 2014 w zoo w Kopenhadze podjęto decyzję o zastrzeleniu młodej żyrafy, która ze względu na zły genotyp nie mogła uczestniczyć w programie hodowli żyraf i wprowadzania ich do środowiska naturalnego prowadzonego przez tę instytucję. Zwierzę zastrzelono na oczach dzieci w ramach swoistego pokazu i poćwiartowano, objaśniając co się dzieje, jak się co nazywa, po czym częścią mięsa nakarmiono lwy.

Oczywiście w mediach podniósł się rwetes. Józef Skotnicki, dyrektor krakowskiego zoo, publicznie nazwał postępowanie Duńczyków wynaturzeniem. Inni szli jeszcze dalej. Dyrektorowi zoo w Kopenhadze grozi się nawet śmiercią. Jak nietrudno się domyślić nasze media włączyły się do nagonki jak najbardziej aktywnie, choć do gróźb się nie posunęły. Czekałem, czy odezwie się choć jeden głos odrębny. Podobno to właśnie jest miernikiem demokracji. Mija miesiąc. I co? I nic.

Codziennie w całej Europie, również w Polsce, wiejskie dzieci przyglądają się śmierci. Ich rodzice i krewni szlachtują świnie i inne zwierzęta, patroszą i porcjują. Ochłapy rzucają psom, a sami zjadają resztę. W czym gorsze są te dzieci od tych z zoo w Kopenhadze? A może należałoby spytać odwrotnie – w czym są gorsze te dzieci z miast, że nie wolno im, w imię terroru poprawności politycznej, zapoznać się z jedynym wspólnym dla wszystkich, jedynym nieuniknionym elementem życia – śmiercią?

Te miejskie dzieci, spędzające większość przeddorosłego życia w szkole, w wirtualnym świecie sieci i komputerów oraz w drodze między nimi, dla których śmierć jest tylko zmianą jednej kombinacji pikseli na ekranie telewizora lub monitora w inną, miały jedyną być może szansę, by w sposób naukowy, bezpieczny, w towarzystwie rówieśników i opiekunów, przekonać się, że życie nie jest pluszowe, że każde mięso, które jemy, kiedyś było zwierzątkiem, które dla kogoś mogło być czymś innym niż dla nas, czymś sympatycznym i kochanym. Była to być może jedyna okazja, by w tych komfortowych, jak na takie doświadczenie, warunkach, dowiedzieć się, że śmierć to koniec życia, po którym pozostają tylko płyny, kości, mięso i inne tkanki. Ale nie ma żadnej możliwości odsejwowania, nie ma powrotu, nie da się tego cofnąć. Nie zobaczymy żadnych aniołków, duszy ulatującej do nieba, niezależnie od tego, czy istnieją, czy też nie. Jest tylko śmierć i czeka każdego. I tę prawdę każdy musi poznać. Czyż nie lepiej, by ten pierwszy, hartujący raz, był „łatwiejszy”. By życie oddało zwierzę, by było to zrobione w konwencji naukowej, a nie by ten pierwszy raz był połączony z przeżywaniem śmierci kogoś bliskiego, albo ofiary wypadku, którego będziemy świadkiem, lub zgonu innej osoby ludzkiej, do której tak czy inaczej będziemy mieli osobisty stosunek, choćby przez to, że będziemy obserwatorami jej śmierci?

Kiedyś śmierć, i człowieka, i zwierzęcia, jak pisał Stasiuk, była stałym elementem życia. Nowa kultura; masmedia, kult zdrowia i młodości, marketing, wyparły ją. Stała się czymś wstydliwym, czymś, z czym młody człowiek nie może się zapoznać, póki nie jest za późno. To pomijany, ale paląco ważny brak naszej świadomości społecznej. Mam wrażenie, że dziecko, które pozna zapach, kolor, a nawet dotyk śmierci, prędzej niż jego „cywilizowany” rówieśnik zrozumie, że kolega z nożem w brzuchu nie wstanie niczym Bruce Willis i że wypadek na motocyklu w realu to nie to samo co film lub gra komputerowa. Z tego względu nie jestem pewny, czy ten pokaz w zoo nie był strzałem w dziesiątkę. Dziwi mnie natomiast ten bunt całej Europy. Podobno co nie jest zakazane, jest dozwolone. Skoro więc nikt nie zmusza cię, by to oglądać, by posyłać tam dzieci, jeśli nie chcesz, to czemu zabraniasz tym, którzy chcą?

Dla Józefa Skotnickiego i całej czeredy Polskich dziennikarzy, oraz wielu ich kolegów z całej Europy, zabicie żyrafy i nakarmienie nią lwów jest wynaturzeniem. Nie dociera do nich, że stosując zasady demokracji, czyli racji większości, w skali globalnej, sami są wynaturzeniem. Żrą wołowinę, czyli mięsko pięknych, tak szanowanych w Indiach krów, nie stronią od koniny i mięska kucyków, a co gorsza jedzą niekoszernie i masowo napychają się wieprzowiną, czyli mięsem nieczystym – czy ktokolwiek godny szacunku będzie jadł takie rzeczy?

Zabili na oczach dzieci! I ci sami ludzie wieszają wszędzie symbol brutalnego zamordowania człowieka! Co niedzielę gonią dzieciaki, a te, które nie mogą chodzić, bo są za małe, noszą, by oglądały rzeźby i obrazy na których przedstawiono mękę i pozbawianie życia człowieka. Im dosadniej, tym lepiej. Filmy o tym morderstwie też są mile widziane. W ogóle filmy o gwałtach i zabójstwach są do wyboru o każdej porze i na każdym programie w telewizji publicznej i prywatnej. A na żywo to coś gorszego? A może właśnie na żywo da coś do myślenia, gdyż jak dotąd wszystkie dane wskazują, iż na ekranie ma to skutek wręcz przeciwny?

Cała ta sytuacja, cała ta poprawność polityczna w związku z żyrafą, skojarzyła mi się z wypowiedzią bardzo sympatycznego Skandynawa z programu Europa da się lubić. Powiedział, że gdy u nich ktoś na osiedlu pomaluje garaż na inny kolor niż reszta, nikt nie będzie go zmuszał do dostosowania się. Przecież mu wolno. Ale najpierw mu napomkną, tak przy okazji. Gdy nie poskutkuje, ich dzieci napomkną jego dzieciom w szkole. A najwyżej wszyscy przestaną się do niego, a potem i do nich odzywać. W końcu przemaluje. Jak się Wam podoba taka tolerancja? Mnie nie bardzo. Ale jeszcze mniej podoba mi się ta ogólnoeuropejska – zakrzyczeć każdego, który jest w mniejszości (no bo większości strach się przeciwstawić). Najlepiej jeszcze poniżyć, żeby przypadkiem nie doszło do, nie daj Boże, rzeczowej rozmowy i wymiany argumentów.

I te ostatnie elementy – groźby pozbawienia życia. Jak chore musi być społeczeństwo, by grozić człowiekowi pozbawieniem życia za to, że zabił zwierzę, w końcu w sposób humanitarny, w dodatku ani zwierzę święte, ani jakieś szczególnie symboliczne.

Nie chodzi bowiem tu o żyrafę, ani o nic innego, tylko o obrazę poprawności politycznej, odwagę, by zrobić coś, co się może komuś nie podobać, choć jest jak najbardziej dozwolone. Rzucić wyzwanie kołtunskiej większości. Może nie tej liczbowej, bo nikt tego nie liczył, ale tej słyszalnej, temu rykowi tłumu.

To chyba tyle o „tolerancji”. A co do demokracji…


demokracja – system rządów (reżim polityczny, ustrój polityczny) i forma sprawowania władzy, w których źródło władzy stanowi wola większości obywateli… (za wiki)


Z samej definicji średniej arytmetycznej wynika, iż głos większości nigdy się mądrością nie wzniesie ponad przeciętność, a w krajach, z których najmądrzejsi wybywają, wręcz musi być poniżej średniej. I jak tak sobie na tę Europę, a zwłaszcza Polskę, patrzę, to coraz bardziej mam wrażenie, że demokracja na dłuższą metę to bardzo ryzykowny eksperyment. Może dobry dla Stanów i innych bogatych krajów, do których ciągną najaktywniejsi, poszukujący wolności, najmądrzejsi, najlepiej wykształceni, ale nie dla Polski, z której ucieka tyle ludzi i mózgów, że staje się to tematem tabu...



Wasz Andrew

poniedziałek, 3 marca 2014

O prawdzie



…w naszym niezwykle złożonym świecie nie ma czegoś takiego jak prawda absolutna. Istnieje raczej wiele różnych prawd, niekiedy niespójnych czy wręcz całkiem sprzecznych. Prawda jest w najlepszym razie trudno definiowalna, w najgorszym – zwyczajnie nie istnieje. Każdy z fotografowanych przeze mnie tematów odsłaniał różne oblicza świata, które uznałem za warte komentarza. Nawet jeśli moje zdjęcia nie ukazują „prawdy” jako takiej, to z pewnością stanowią próbę wyrażenia mojego spojrzenia na rzeczywistość. Mogę jedynie mieć nadzieję, że stanowią one inspirację, zachętę do przemyśleń i wartościowy materiał dla innych.

piątek, 28 lutego 2014

O chrześcijanach



Mówię o tym dualizmie Pisma Świętego chrześcijan, który sprawia, że chrześcijanie też są idiotami, chociaż na swój sposób. „Nowy Testament” głosi wszechmiłosierdzie, totalne wybaczenie, właściwie bezwarunkowe, gdy „Stary Testament” lansuje coś dokładnie przeciwnego – zero miłosierdzia, totalną karalność, całkowitą zemstę, niewybaczalność bezwarunkową, bezwzględną. I to przeciwieństwo, zupełnie ekstremalne, jakoś chrześcijanom nie wadzi.

Wlademar Łysiak Satynowy Magik

czwartek, 27 lutego 2014

O prośbach do Boga



– O co modliłeś się, gdy byłeś małym dzieckiem? (…)
– O rower. (…)
– Błąd. Nikt ci nie powiedział, że to nie funkcjonuje w ten sposób?... Bóg nie jest od załatwiania rowerów, tylko od wybaczania. Trzeba było ukraść rower i prosić Boga o wybaczenie.

Satynowy magik Waldemar Łysiak

poniedziałek, 24 lutego 2014

Satynowy magik


Satynowy magik

Waldemar Łysiak

wydawnictwo: Nobilis, Warszawa 2011

Satynowy magik” był moim pierwszym spotkaniem z twórczością Waldemara Łysiaka, znanego i uznanego polskiego pisarza i publicysty, z wykształcenia architekta, z zamiłowania napoleonisty i bibliofila. Nie można czytać wszystkiego, co modne i znane, więc muszę od razu przyznać, że ta książka nie była moim wyborem, a po prostu nie miałem innego wyjścia, gdy stała się lekturą lutego w naszym oddziale DKK*. Nie żebym miał coś do autora, ale po prostu mam inne priorytety i z reguły z własnego wyboru sięgam po odmienne działy literatury.

Rzecz cała dzieje się w ostatnich latach przed wybuchem II Wojny Światowej. Młody Polak przybywa do fikcyjnego kurortu niemieckiego Germanshaven, który poszczycić się może nie tylko atrakcjami prozdrowotnymi, ale i elitarnym uniwersytetem. Na studia może pozwolić sobie tylko dzięki wsparciu finansowemu bogatego wuja, który jednak ma wobec niego sekretne, nieujawnione plany. Wśród braci studenckiej wyróżnia się Satin Retea – bardzo majętny, choć niepewnego pochodzenia i postać wielce tajemnicza. Inteligentny, przebiegły, prowokator i… więcej nie będę zdradzał. Fabuła, choć bardzo skromna, wiele by jednak straciła na przedwczesnym ujawnieniu, podobnie jak rozszyfrowanie Satina, które pozostawiam czytelnikom.

Satynowy magik” jest powieścią dygresyjną, w dodatku w wielu wymiarach. Fabuła to tylko podstawa do ukazania poglądów autora, bowiem subiektywne zaangażowanie pisarza jest wyraźnie widoczne, zwłaszcza w przemyśleniach na temat moralności, dobra i zła, seksu, płci i historii. Choć kuszenie przez złego i konsekwencje wchodzenia w układy ze złem oraz sprzedawania duszy za doraźne korzyści są zaakcentowane jako temat wiodący, książka aż roi się od wycieczek na pola sztuki, historii, polityki i krytyki katolicyzmu. Gęsto w niej od celnych sformułowań wprost nadających się na błyskotliwe cytaty i od przytoczonych cytatów z dorobku innych bardziej i mniej znanych osób. Znajdziemy też wiele ciekawostek z różnych dziedzin historii. Pod tym względem „Satynowy magik” przypomina mi mój ulubiony choć niestety zapoznany i zapomniany „Lamus ciekawostek” ubrany w powieściową formę. Do tego pisarz pokazuje się nam jako prawdziwy erudyta w pełnym i najlepszym znaczeniu tego słowa. Już samo to sprawia, iż książkę czyta się świetnie, choć nie da się jej czytać szybko. Zmusza do refleksji, zastanowienia i, nie ma co ukrywać, sprawdzania, czy autor się nie poślizgnął. Jednym słowem, powinno być świetnie, a jednak...

Zrobiliśmy w klubie głosowanie i znacząca większość cenzurek w starej skali ocen (2 do 5) krążyła wokół czwórki. Była tylko jedna naciągana trójka – koleżanka biegła w języku włoskim stwierdziła, iż we wstawkach obcojęzycznych rodem ze słonecznej Italii aż roi się od byków. Pozostali zarzucali autorowi między innymi wtórność w stosunku do wcześniejszych powieści. Ja tego ostatniego problemu nie miałem – w końcu była to moja pierwsza lektura spod pióra Łysiaka. Zawiódł mnie jednak pewien rodzaj mizoginizmu, który wyraźnie wyziera z kart książki i który na kilometr pachnie jakimiś kompleksami. Oczywiście może to być zabieg celowy; prowokacja obliczona na wywołanie sprzeciwu czytelnika, ale inne aspekty każą w to wątpić. Kuszenie przez zło ukazane w „Satynowym magiku”, przerabianie dobrych ludzi na złych, tylko z pozoru wydaje się perfidne. Temat chyba najważniejszy z tych, jakie stoją przed ludzkością, ale ewidentnie spłycony. W porównaniu do wyników eksperymentów psychologii społecznej „wyrafinowanie” Satynowego magika wygląda niczym cios widłami zadany przez pijanego chłopa przy opóźnionym o tydzień skutku działania kompetentnego truciciela. Podobnie jest z przemyśleniami politycznymi i innymi, które w jednych aspektach wydają się głębokie, a w innych wręcz infantylne. Owszem, jest to książka zmuszająca do myślenia, ale na pewno nie daje jasnego przekazu, pod którym mógłbym się podpisać.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak stwierdzić, iż jest to pozycja warta przeczytania, mogąca dać wiele czytelnikowi poszukującemu rozrywki, pokazu wielkiej erudycji albo impulsów do nowych refleksji, ale zarazem absolutnie nieprzeznaczona dla niewyrobionego albo niezbyt dociekliwego odbiorcy. W przypadku osób nie potrafiących budować własnych koncepcji niezależnie od stanowiska autorytetów, osób, które potrafią tylko popierać albo odrzucać, też „Satynowy magik” dobrym wyborem chyba nie będzie. Jedni razem z rzetelnymi prawdami połkną sporo bardzo szkodliwych stereotypów, a inni odrzucą ważkie prawdy tylko dlatego, że w innym miejscu trafią na coś, z czym się nie zgadzają lub co obrazi ich uczucia. Jednak wszyscy, którzy myślą samodzielnie, znajdą sporo zadowolenia w tej lekturze, niezależnie od stopnia jej zgodności z ich własnymi przekonaniami.

No i jeszcze jedno – cieszę się, że dzięki tej książce poznałem Alesandro Magnasco vel il Lissandrino i zainteresowałem się jego twórczością. Już choćby dlatego nie żałuję, iż ją przeczytałem. Co za klimaty!


Wasz Andrew


* Dyskusyjny Klub Książki

piątek, 21 lutego 2014

O terrorystach



…nienawidzę tych sukinsyńskich zamachowców jak każdy, ale jednocześnie zaczynam się zastanawiać, jaką cenę przychodzi nam płacić za zwalczanie przemocy podobnymi metodami.

Trujący ogród Val McDermid

czwartek, 20 lutego 2014

O wadze psycholgii



Psychologia staje się istotna tylko wtedy, gdy dostarcza diagnozy ważnej dla potrzeb państwa.

Max Simoneit, dyrektor naukowy Wydziału Psychologii Wehrmachtu, 1938 r.


 – przytoczone w motto powieści Val McDermid Ostatnie kuszenie

wtorek, 18 lutego 2014

O wypaczonej percepcji

Jak propaganda kapitalistyczna, która okazała się dużo bardziej skuteczna od komunistycznej, zmienia spojrzenie na rzeczywistość większości ludzi, niech świadczy choćby poniższy cytat. Większość ludzi uważa, że za komuny budowano klitki i zapomina, że w blokach były i większe mieszkania, a nawet dość sporo całkiem dużych. Ponadto nie chce widzieć, że dzisiejsze „apartamenty” są nieraz mniejsze niż te komunistyczne „klitki”, a „apartamentowce” są upakowane dużo ciaśniej niż „bloki” na PRL-owskich osiedlach. Dziś niejednokrotnie dosłownie można pluć na blok naprzeciwko. Przepraszam - na apartamentowiec. No i umyka nam jedno - prawie każdy uczciwy człowiek pracy miał realną szansę na mieszkanie w tym komunistycznym budownictwie, a ceny tych apartamentów...

Dla lepszego wydźwięku z cytatem słownym zestawiam cytat graficzny - kliknij aby powiększyć.



Całe mieszkanie z ciemną kuchnią miało ledwo czterdzieści metrów kwadratowych, a sprawiało wrażenie jeszcze mniejszego. Tak zostało zaprojektowane w latach sześćdziesiątych.

Niewierni Vincent V. Severski

poniedziałek, 17 lutego 2014

O podstawach gier wywiadowczych



Tajnym służbom przeciwnika nie możesz dostarczać zupełnie nowych informacji, bo w nie nie uwierzą. To muszą być informacje, które już znają.”

Артур Христианович Артузов (Фраучи)


przytoczone w powieści Niewierni Vincenta V. Severskiego

czwartek, 13 lutego 2014

O naszych czasach



Świat się przewrócił do góry nogami, znikł Związek Radziecki, Murzyn jest prezydentem Ameryki, a Ulster wciąż należy do Anglików. Symboliczne, nie? Kurna, Obama też jest przecież Irlandczykiem.


Niewierni Vincent V. Severski

środa, 12 lutego 2014

Zanim zasnę



S. J. Watson

Zanim zasnę

tytuł oryginału: Before I Go to Sleep
tłumaczenie: Ewa Penksyk- Kluczkowska
wydawnictwo: Sonia Draga Sp. z o.o. Katowice 2012

Ostatnio miałem szczęście do debiutów, w dodatku polskich, gdyż lektura „Wyroku” Mariusza Zielke i „Nielegalnych” Vincenta V. Severskiego sprawiła mi wielką przyjemność. Sięgając po pierwszą powieść, która wyszła spod pióra S.J. Watsona, nieznanego do niedawna w literackim świecie Brytyjczyka, miałem nadzieję, że nie zawiodę się i znów nadszedł czas na dobrą rozrywkę. Na entuzjastyczne recenzje, które książka dotąd zebrała, nie reagowałem, gdyż ze smutnego doświadczenia wiem, że częściej niż wielką literacką przygodę zapowiadają rzecz przygotowaną pod maksymalną sprzedaż, a więc pod gusta przeciętnego czytelnika i wspartą potężną akcją marketingową. Przyznam od razu, iż przeczytawszy o autorze, że jest fizykiem z wykształcenia, a zajmuje się diagnostyką i leczeniem dzieci upośledzonych słuchowo, miałem przeczucie, iż czeka mnie albo coś wyjątkowo dennego, albo wręcz odkrywczego, gdyż jak zauważyłem, umysły ścisłe, z reguły, albo w ogóle nie potrafią pisać interesująco, albo tworzą dzieła wręcz wyjątkowe.

Jak zaczynamy przygodę z prozą Watsona? Christine Lucas budzi się rano w łóżku z nieznanym sobie mężczyzną, w nieznanym sobie domu. W dodatku w nieznanym sobie ciele. Jakby trochę znanym, tylko dużo starszym. Od człowieka, z którym spędziła ostatnią noc, z której niczego nie pamięta, dowiaduje się, iż nie ma dwudziestu lat, jak jej się w pierwszej chwili wydaje, ale czterdzieści siedem. Nie może w to uwierzyć, lecz lustro nie kłamie. Nie ma już dwudziestki. Mężczyzna, którego nie zna, tłumaczy jej, że jest jej mężem. Że opiekuje się nią odkąd przed osiemnastu laty, w następstwie wypadku, miała uraz głowy. Uraz, który sprawił, iż nie tylko doznała amnezji, ale co noc, gdy zaśnie, zapomina wszystko, co działo się w ciągu dnia.

Christine musi opierać się na tym, co przekazuje jej, co dzień od nowa, jej mąż. Ale ma też lekarza, z którym spotyka się potajemnie i pamiętnik, w którym zapisuje wydarzenia dnia, by przeczytać o nich nazajutrz. I zauważa, iż coś się nie zgadza.

Czy potraficie sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji? Nie wiecie nic. Co rano budzicie się nie wiedząc niczego. O sobie, o innych, o przeszłości. Któremu ze źródeł informacji o dniu wczorajszym zaufać, gdy zaczynają sobie przeczyć? Kto mówi prawdę i po co ktoś miałby kłamać?

Sytuacja prawdziwie przerażająca i gwarantuję, że już nigdy nie będziecie patrzeć na sprawy mózgu i pamięci tak, jak przed tą lekturą. Nawet jeśli macie na ten temat dużą wiedzę. Co innego znać się na oparzeniach, a co innego znaleźć się w skórze oparzonego. A to właśnie funduje nam Watson w swej genialnej, nie boję się użyć tego słowa, powieści.

Clou fabuły oczywiście Wam nie zdradzę. Akcja, która początkowo toczy się w średnim tempie, stopniowo przyspiesza, a kolejne okruchy informacji zdobywane przez bohaterkę wywołują pytania coraz poważniejsze, coraz dramatyczniejsze. Od tej książki naprawdę nie można się oderwać, a zakończenie jest nie tylko zaskakujące, ale i przewrotne.

Zanim zasnę” jest niewątpliwie jedną z najbardziej oryginalnych powieści, jakie zdarzyło mi się czytać W czasach, gdy zdaje się, iż wszystko już było, tchnie nie tylko świeżością, ale wręcz tym, czego nie da się określić, a co musiało towarzyszyć w dawnych czasach podróżnikom, którzy odkrywali nowe ziemie. Pomimo bowiem komputerów, satelitów i telefonów komórkowych sprawiających, iż Ziemia wydaje się mała, mózg ludzki nadal pozostaje prawdziwą terra incognita. I choć co dzień nauka rysuje na jego mapie nowe odkryte wyspy, biała plama pokrywająca jej absolutną większość wciąż jednych fascynuje, a innych przeraża. A właśnie w te niezbadane rejony zabiera nas powieść Watsona. Przekonująco, przewrotnie i podstępnie. Nie można się od niej oderwać do tego stopnia, że refleksje przychodzą dopiero później.

Od jakieś czasu mam zwyczaj jako zakładek w swych lekturach używać kartek z notesu, na których zapisuję to, co mi się szczególnie podoba oraz to, co wręcz przeciwnie, przeszkadza mi w czytaniu i obniża ocenę książki. Tym razem zakładka pozostała czysta. Tak mnie wciągnęło, iż niczego nie zanotowałem.

Czy człowiek naprawdę ma wolną wolę, skoro jakaś niewykrywalna nawet zmiana w mózgu może go pozbawić wszystkiego? Nie tylko samodzielności, nie tylko wspomnień z dawnych dni, ale nawet świadomości tego, kim jest? Czy jest młody, czy stary, czy wierzy w Boga, czy miał dzieci? Oczywiście w powieści mamy przykład drastyczny, ale kto nie jest ślepy, ten widzi to i na co dzień. Gdy spotykamy osobę dawno nie widzianą, często od razu, albo po jakimś czasie, stwierdzamy, iż zmienił się nie do poznania. Nie tylko zewnętrznie. Zmienił go czas. Wydarzenia, inni ludzie, a także jego zmieniający się w czasie mózg i chemia jego ciała. To dzieje się z każdym z nas, bez przerwy, i nic na to nie możemy poradzić. Większość nawet sobie tego nie uświadamia, gdyż w krótkim czasie, w zwykłych warunkach, zmiany są niezauważalne, choć się kumulują. Jak więc jest z tym, kim naprawdę jesteśmy; z naszą wolną wolą i byciem sobą? Te i inne pytania nachodzą nas jednak dopiero po zakończeniu lektury. To też oznaka prawdziwego mistrzostwa. Już się zastanawiam, czy Watson napisze coś jeszcze, i czy zdoła utrzymać ten poziom, czy też pozostanie, podobnie jak Harper Lee, autorem jednej tylko powieści, ale za to prawdziwie natchnionej i niepowtarzalnej.

Gorąco zachęcam do lektury


Wasz Andrew