wtorek, 31 lipca 2012

Fenomen K-5

czyli jak wybrać aparat fotograficzny


Zdjęcie reklamowe protoplasty K-5.

Każdy z mniej lub bardziej zaawansowanych fotoamatorów staje, od czasu upowszechnienia fotografii cyfrowej, przynajmniej kilka razy w życiu przed dylematem: co kupić. Kiedyś, w dobie fotografii analogowej, aparaty się tak nie starzały. Dobrze dobrana do potrzeb użytkownika lustrzanka czy dalmierzowiec niejednokrotnie służyły dożywotnio nie tylko nabywcy, ale i jego potomkom. Niestety, aparaty cyfrowe nieporównanie szybciej lądują na śmietniku. Z jednej strony powstają wciąż nowe modele o zdecydowanie lepszych parametrach, głównie w zakresie zależnym od elektroniki, czyli z lepszymi matrycami, AF*, stabilizacją i ekranami, a z drugiej, w przeciwieństwie do aparatów analogowych, żywotność elektroniki jest ograniczona, a naprawa awarii kluczowych elementów starego aparatu najczęściej okazuje się nieopłacalna lub w ogóle niemożliwa, chyba że na zasadzie kanibalizacji bliźniaczej jednostki, która też jednak będzie już miała swój wiek. Jak więc wybrać aparat, by ten spory niejednokrotnie wydatek przyniósł nam możliwie długo trwającą radość?

We wstępie wspomniałem, iż to pytanie nurtuje głównie amatorów. Dlaczego? Profesjonaliści wiedzą dokładnie, czego potrzebują i nie mają takich dylematów. Ponadto zwykle na początku swej zawodowej drogi dokonali wyboru i są przywiązani do wybranej marki i systemu. I bynajmniej nie wiążą ich sentymenty. Im większy format, tym zmiana systemu kosztowniejsza. Jeśli ktoś zainwestował w obiektywy i inny sprzęt równowartość luksusowego samochodu lub nawet domu, to będzie szukał nowego body, gdy przyjdzie czas, w tym samym systemie. Przywiązanie mocniejsze niż niejeden węzeł małżeński.

Amatorzy mają łatwiej. Nawet posiadacze lustrzanki obrośniętej w akcesoria mogą się przesiąść na sprzęt konkurencji, gdyż rynek wtórny sprzętu amatorskiego jest dość dobrze rozwinięty. Łatwo kupić i łatwo sprzedać; wystarczy zajrzeć do znanych serwisów aukcyjnych. Również większość forów internetowych poświęconych poszczególnym markom posiada swe giełdy używanego sprzętu. Jest w czym wybierać, tylko co wybrać?

Na temat wyboru sprzętu napisano już niezliczoną ilość poradników. By nie powtarzać podkreślę tylko, iż musimy sami się zastanowić, co i gdzie zamierzamy fotografować. Od tego zależeć będzie kategoria sprzętu, którego szukamy. Jeśli będziemy fotografować pejzaże, nie będziemy potrzebować długich ogniskowych, co z kolei niezbędne jest dla miłośników dzikiej przyrody. Jeśli chcemy uwieczniać sekrety świata mrówek, potrzebny nam sprzęt do makro. Ważne jest też, co chcemy robić z naszymi zdjęciami. Do publikacji w internecie lub domowym albumie wystarczy kompakt, jednak do poważniejszych zastosowań przyda nam się coś o lepszych parametrach. Sprostają temu w pewnym zakresie tylko nieliczne kompakty, ale zasadniczo należy zwrócić się wtedy w kierunku lustrzanek lub bezlusterkowców. To wszystko można wyczytać w sieci, prasie czy książkach. W czym więc problem?

Zauważyłem, iż nawet bardzo zaawansowani amatorzy, pomimo znalezienia odpowiedzi na powyższe pytania, dokonują wyborów irracjonalnych. Nic dziwnego, skoro wszyscy mistrzowie sprzedaży bezpośredniej twierdzą, iż sprzedaż z zasady jest irracjonalna. Z drugiej jednak strony, skoro ktoś ma wieloletnie doświadczenie i włożył dużo wysiłku w określenie swych wymagań, w zracjonalizowanie swej przyszłej decyzji, to dlaczego sama decyzja o zakupie bywa często intuicyjna?

Gdy mamy już sprecyzowane wymagania zaczynamy się zastanawiać, co wybrać spośród dziesiątek, a nawet setek modeli aparatów, które je potencjalnie spełniają. Oczywiste, że chcemy kupić coś możliwie najlepszego, za możliwie najmniejszą cenę. Zaczyna się szukanie w rankingach, testach sprzętu, pytanie na forach. I tu jest pies pogrzebany. Pułapkę jaką zastawia na nas agresywny marketing prześledźmy na przykładzie bardzo ciekawej konstrukcji, jaką jest lustrzanka cyfrowa Pentax K-5.





Pentax to firma z tradycjami, znana każdemu miłośnikowi fotografii, choć w naszym kraju niezbyt popularna. To taki sprzęt dla outsiderów w świecie zdominowanym przez Canona i Nikona. Pod koniec roku 2010 miało miejsce oficjalne wejście na rynek półprofesjonalnego Pentaxa K-5, który był bezpośrednim następcą K-7, chwalonego za niezwykle udany, uszczelniony korpus sprzedawany w zestawie z również uszczelnionymi obiektywami. K-5 otrzymał jednak całkowicie nowe wnętrze i we wszystkich liczących się testach zbierał niezwykle pochlebne recenzje za matrycę, bezkonkurencyjne tryby ISO pozwalające na zdjęcia w kiepskim świetle, ergonomię, wizjer, itd. Jednym słowem rewelacja, gdyby nie cena, która wynosiła na początku podajże 1460 Euro, czyli nawet po dzisiejszym kursie nieco ponad 6 tysięcy złotych. I ta uwaga jest podnoszona praktycznie we wszystkich opiniach, gdyż testy są robione wtedy, gdy jest największe zainteresowanie aparatem, czyli w momencie jego wejścia na rynek. W dodatku początkowe serie K-5 były dotknięte kilkoma wadami, o których również możemy w tych ocenach przeczytać. Jak więc wyglądają dzieje K-5 na rynku?

Pierwsze partie zakupili głównie napaleńcy skuszeni świetnymi parametrami, uszczelnianym korpusem nie do przecenienia w trudnych warunkach atmosferycznych, rewelacyjnymi wysokimi ISO oraz miłośnicy marki, dla których nic poza Pentaxem nie wchodziło w rachubę. Były to więc decyzje irracjonalne, za które stosunkowo wielu z nich zostało ukaranych wadliwymi egzemplarzami, które trzeba było odsyłać do serwisu. Jak ciężko się rozstać ze świeżym nabytkiem każdy wie i każdy może wyobrazić sobie taką gorycz. Najciekawsze jednak jest to, co działo się później, a właściwie dzieje się do dzisiaj.

Pentax K-5, może po części w związku z małą popularnością marki w Polsce, zjechał istotnie z ceny. Dzisiaj z uszczelnianym obiektywem 18-55 mm można go kupić za około 3400 zł. Mamy więc rewelacyjny sprzęt, w tej klasie bezkonkurencyjny, w dodatku z późnych serii produkcyjnych, nie obarczonych wspomnianymi grzechami młodości. Ponadto za te pieniądze mamy sprzęt półprofesjonalny, a więc o większej niż przy maszynach z niższej półki żywotności kluczowych elementów, jak choćby migawki.

Jaki wniosek z historii K-5 i naszych dotychczasowych rozważań? Jeśli już wiemy, do czego nam aparat będzie potrzebny, a to, podkreślam raz jeszcze, jest warunkiem niezbędnym racjonalnego wyboru, nie kupujmy nigdy nowości! Zawsze przepłacimy. Pierwsze partie bywają bardzo często obarczone różnymi felerami, które są usuwane dopiero w późniejszych seriach produkcyjnych. Ta bolączka dotyczy nie tylko sprzętu fotograficznego. Poczekajmy, aż model, który wstępnie nam się spodobał, znajdzie się w późniejszej, jeśli nie wręcz końcowej fazie swego życia jako produkt na rynku pierwotnym. Wtedy już będą znane wszystkie jego ciemne strony, które nie zawsze ujawniają się w pojedynczych egzemplarzach przekazywanych do testów. Te wady, które da się usunąć, będą już usunięte, a cena niejednokrotnie znacząco niższa niż na początku. Ponadto możemy mieć wtedy już jakieś informacje nie tylko o konkurencyjnych modelach, ale o następcy wybranego modelu. Tak jest na przykład obecnie z bardzo udanym w swej klasie aparatem Panasonic FZ-150. Już wiemy, że jego następca, FZ-200, zapowiada się bardzo ciekawie, i ci, którzy zgodnie z przedstawionymi wyżej zasadami wstrzymywali się z zakupem, może w ogóle go nie nabędą, gdyż następca będzie jeszcze bardziej udany. Nie jest bowiem tajemnicą, że od czasu do czasu na rynku pojawiają się aparaty „za dobre”, często świadomie zbyt szybko wycofywane z produkcji, by nie blokować sprzedaży swych mniej udanych następców, a zwane później, po latach, kultowymi**. Są one uwielbiane przez swych użytkowników, a później, gdy zostaną wycofane ze sprzedaży, gdy mijający czas użytkowania przychylnie je oceni, są poszukiwanymi perełkami na rynku wtórnym. Kupując racjonalnie mamy większe szanse kupić nie tylko aparat, który nam przypadnie do gustu, ale zarazem taki, który potem, po latach, będziemy jeszcze mogli w miarę rozsądnie odsprzedać jako „kultowy i poszukiwany”.


Wasz Andrew

fotografie: Pentax

* auto focus – system automatycznego nastawiania ostrości
** Można wymienić choćby takie konstrukcje jak Canon PowerShot Pro1, Olympus 2100UZ, Fuji S100FS, Nikon D90 czy Pentax K-10. 




poniedziałek, 30 lipca 2012

Diable ziele



Diable ziele
Andrzej Sikora
Wydawnictwo Radwan 2011


Diable ziele miało być moim pierwszym kontaktem z twórczością Andrzeja Sikory. Nie mając pojęcia czego się spodziewać, sięgnąłem po autoprezentację pisarza zamieszczoną na okładce powieści:

Pochodzę z rodziny inteligenckiej, która w czasach PRL-u zubożała, ponieważ nie współpracowała z „przewodnią siłą narodu”. W wieku siedemnastu lat, nie chcąc być ciężarem dla dziadków emerytów, którzy mnie utrzymywali, zacząłem pracować, ucząc się i studiując. Początkowo byłem robotnikiem, później konstruktorem. W tamtych czasach, było trudno o awans nie należąc do partii, ale mimo to zostałem głównym mechanikiem w niewielkiej fabryce i na koniec wicedyrektorem. Po stanie wojennym podjąłem pierwsze próby literackie, jednak bez powodzenia (z tego samego powodu, z którego spauperyzowali się moi przodkowie). Następne próby podjąłem parę lat temu i w 2010 roku wydałem powieść pt. „Drugie życie”.

"Diable ziele” jest moją drugą powieścią.

W prywatnym życiu rzeźbię, chętnie uprawiam turystykę, mam wielu przyjaciół.

Nie wzbudziła ona we mnie dobrych przeczuć, a dlaczego, to jeszcze wyłuszczę w dalszej części. Nieco już negatywnie nastawiony, rozpocząłem lekturę.

Diable ziele określiłbym jako powieść obyczajową. Motywem wiodącym są perypetie Karola, którego dzieje śledzimy od trzynastego roku życia, gdy w następstwie własnej głupoty, czyli nieumiejętnej zabawy ze znalezionym niewypałem (a raczej niewybuchem, ale autor zdaje się nie odróżnia tych pojęć) został kaleką. Straciwszy dłoń i wzrok, zmuszony jest odtąd żyć w nowym dla siebie świecie bez obrazów. Młodość Karola, okres dorastania i początek dorosłego życia przypada na ostatnie lata komuny, potem przemian ustrojowych i wejścia Polski na powrót na kapitalistyczną ścieżkę rozwoju. Trzeba przyznać, że choć proza Sikory nie prezentuje szczególnych warunków artystycznych, to książkę czyta się łatwo. Czytałoby się również przyjemnie, gdyby nie zawartość.

Pokazując wielce krytycznie realia PRL Sikora momentami wręcz przesadza. Niektóre fragmenty ociekają wręcz jadem i nienawiścią wobec minionego ustroju i przedstawicieli jego władz. Poglądy można mieć różne, ale taka jednostronność i nachalność w ich przedstawianiu nie stawia pisarza w zbyt dobrym świetle. Co prawda końcówka powieści ukazująca ustawianie się dorosłego już Karola w naszej kochanej, wolnej ojczyźnie pokazuje, że nic się nie zmieniło. Że dalej uczciwy człowiek, fachowiec, bez protekcji do niczego nie dojdzie, a najlepiej mają się oszuści i karierowicze. Pokazuje, że nic się nie zmieniło poza tym, że partyjnych bonzów zastąpili inni, tylko pożądający jeszcze większych bogactw. Sęk w tym, że to wszystko jest ukazane tak delikatnie w porównaniu do miażdżącej krytki PRL-u, iż dla większości czytelników jest jak przypuszczam prawie niezauważalne, co potwierdzają wszystkie recenzje tej powieści, które miałem możność przeczytać. Wielka szkoda, że to zaślepienie zepsuło książkę, w której są głębie, które mogłyby być niezwykle interesujące, gdyby polityczne zaangażowanie nie zepchnęło ich na dalszy plan. Żal, bo mogła być to naprawdę dobra, ciekawa powieść o uczuciach i pragnieniach. O szczęściu i jego przeciwieństwie, o życiu po prostu, a przy okazji o ciekawych, skomplikowanych i trudnych czasach.

Czemu tak się stało? Czemu świetny materiał został zepsuty przez zaangażowanie przypominające to, z którym poprzednie pokolenie tworzyło dzieła socrealizmu? Odpowiedź jest właśnie w notce autora o sobie samym. Przebija w niej żal do komuny za to, że jego rodzina utraciła w wyniku powojennej zmiany ustroju pozycję, która zapewniłaby pisarzowi lepszy start w życiu. Uprzywilejowany start. Wytykając, że za komuny, jako bezpartyjnemu, trudniej było mu awansować niż spolegliwym wobec władzy konkurentom zapomina, że upadek komuny niczego tutaj nie zmienił. Zmieniała się tylko władza, której należy się podlizywać, symbole i frazesy, którymi należy się posługiwać. Potwierdzenie tej mojej oceny dzisiejszej rzeczywistości dał zresztą w końcówce powieści, choć jak wspomniałem, w zbyt delikatny sposób w porównaniu do miażdżącej krytyki poprzedniej epoki.

Przyczyn tej przesady upatruję w tym, iż jak pisarz sam przyznaje we wspomnianej notce, pierwsze jego utwory nie zostały opublikowane, gdyż „władza” nie była nimi zainteresowana. Spłodził więc powieść zgodną z duchem czasu. Wielka szkoda, gdyż jeśliby się od tego powstrzymał, stworzyłby rzecz naprawdę wartościową. Może miałby większe trudności z jej opublikowaniem, ale nie groziłoby jej zapomnienie wśród tysięcy innych podobnych, a taki niestety los ją czeka według mojej oceny.

I jeszcze jedno. Autor podkreśla swe inteligenckie przedwojenne pochodzenie i upadek statusu nie tylko materialnego tej grupy społecznej po wojnie. Pokazuje ciemnotę wsi PRL-owskiej, prostacwto i chamstwo przedstawicieli ówczesnej władzy stojące w opozycji do kultury niedobitków dawnej inteligencji. Nie znajduje ani jednego słowa w obronie tego ustroju. Ja pochodzę z dawnej arystokracji i inteligencji (zależy, czy patrzeć po kądzieli, czy mieczu), i gdyby nie wojna i PRL pewnie nie musiałbym się pracą zhańbić. Widzę jednak pozytywne rzeczy, które przyniosła komuna. Wystarczy, że spojrzę na pamiątkowe zdjęcia z zakończenia roku szkolnego w jednej z bogatszych wsi przedwojennych, gdzie widać, iż nawet na taką okazję większość dzieci nie było stać na żadne obuwie. Pamiętam o elektryfikacji wsi i walce z analfabetyzmem, o czym Sikora zdaje się w ogóle nie pamiętać. Jeśli tak wspomina wieś z epoki komuny, to ciekaw jestem, jak opisałby wieś przedwojenną. Nie wieś pojedynczych, bogatych osób, ale całej masy ludzi, którzy miesięczną najniższą pensję z dużego miasta traktowaliby jako cud i którzy takich pieniędzy nie zarabiali przez cały rok*.

Reasumując – nie polecam tej książki ani młodym, bo nie da im obiektywnego porównania komuny do czasów przed, ani po niej. Nie polecam też tym, którzy komunę pamiętają i nie lubią dwulicowości, którzy nie lubią oceniania świata w czerni i bieli, bez szarości i półtonów, o kolorach nie wspominając. Mógłbym polecić ją tym, którzy jeszcze nie otrząsnęli się z radosnego zachłyśnięcia nową Polską, którzy nie zauważyli, że nie budujemy kapitalizmu podobnego do szwedzkiego czy choćby niemieckiego, ale coś podobnego do konceptów rodem z republik bananowych. Do tych jednak swych tekstów nie adresuję, gdyż do nich i tak nie dotrze nic, co by się nie zgadzało z ich wizją rzeczywistości. W rezultacie nie polecam Diablego ziela nikomu, choć z żalem, gdyż to przykład straconej szansy na stworzenie czegoś wartościowego i ponadczasowego


Wasz Andrew


* Zainteresowanym realiami przedwojennej wsi polskiej polecam na początek prześwietny artykuł Włodzimierza Kalickiego

wtorek, 24 lipca 2012

POWSTANIE OKIEM HERETYKA



Prawdziwi bohaterowie i zarazem prawdziwe ofiary Powstania 




Do napisania niniejszego tekstu skłoniła mnie między innymi lektura tekstów napotkanych w serwisie Racjonalista, a traktujących o Powstaniu Warszawskim [1]. Przypomniała mi moje refleksje na ten temat i sprawiła, że postanowiłem przelać je na papier.


POWSTANIE OKIEM HERETYKA [2]

Czy Powstanie Warszawskie było klęską, czy też pod pewnymi aspektami było zwycięstwem? Czy miało szanse na sukces militarny, czy też od początku było skazane na zagładę? Dlaczego w ogóle wybuchło? Te, i dziesiątki innych pytań, pojawiają się ilekroć zbliża się jego rocznica, a czasami i w innych momentach. Teraz nic takiego się nie dzieje, ale może to dobry czas, by podejść do tego od całkiem innej strony. Zanim jednak do tego przejdziemy zastanówmy się nad kilkoma sprawami, które pozornie nie mają z tematem nic wspólnego, ale później mogą okazać się potrzebne.

1. Stara zasada kryminalistyki: najbardziej podejrzany jest ten, kto ze zbrodni ma największą korzyść.

Oczywiście jest wiele przypadków, gdy okazuje się inaczej, ale gdy nie wiadomo o co chodzi, to warto brać ten tok rozważań pod uwagę.

2. Światem rządzi matematyka.

Nie mam tu na myśli tego tylko, co większości społeczeństwa kojarzy się z matematyką i fizyką, czyli ruchów planet i tym podobnych rzeczy, które pamiętamy ze szkoły. Matematyka włada wszystkim. Rządzi gospodarką, zachowaniami społecznymi, a nawet jest przydatna w analizie takich wzniosłych uczuć jak miłość. Nie bez kozery powstają wciąż nowe działy matematyki, a coraz większe tryumfy święcą chociażby teoria gier czy statystyka [3].

3. Identyczny modus operandi [4] z dużym prawdopodobieństwem wskazuje na tego samego sprawcę.

Jak od każdej zasady; są liczne wyjątki, ale to przydatne narzędzie śledczego lub historyka, zwłaszcza jeśli uzupełnia się z innym danymi.

Teraz możemy wrócić do naszego Powstania. Jaki był jego cel? Na co liczono wydając rozkaz rozpoczęcia walk? Pomińmy punkt widzenia szeregowego powstańca. Ten chciał po prostu bić hitlerowców, chciał wolności dla Polski i zemsty za okrucieństwa wojny. To sprawa jasna i nie ma o czym dyskutować. Jakie jednak nadzieje przyświecały ludziom, którzy zdecydowali, że Powstanie ma się rozpocząć, ludziom, którzy ze względu na sprawowaną władzę powinni widzieć dalej niż nastoletni chłopak z karabinem w ręku?

Część publicystów, a nawet historyków, mówi, że chodziło o wyzwolenie Warszawy z rąk okupanta niemieckiego. Czy tak mogło być? Fakt, że nasi wodzowie, którzy zdecydowali o wybuchu powstania (Komorowski, Pełczyński, Okulicki, Chruściel [5] i Jankowski) geniuszami wojny ani polityki nie byli, ale chorzy na umyśle, ani niedorozwinięci, to raczej też nie. Nikt, kto miał chociaż jakie takie pojęcie o ówczesnej sytuacji militarnej, nie mógł liczyć na to, że Warszawa zrzuci niemiecki but bez pomocy z zewnątrz. Że na taką pomoc ze strony aliantów nie było co liczyć, to wiedział każdy, kto siedział wówczas odpowiednio wysoko w AK, albo po prostu umiał czytać, słuchać i logicznie myślał. Alianci nie mieli samolotów, które by były w stanie realnie wspomóc powstańców dostawami sprzętu, że o wsparciu w sile żywej nie wspomnę. Przecież każdy z wcześniej wymienionych wiedział, jaka była wielkość zrzutów alianckich na terenie okupowanej Polski, a Londyn wiedział też, jakie są realne możliwości zachodnich aliantów. Znali mniej więcej potęgę [6] Niemców, którym jeszcze wówczas daleko było do klęski, i siłę dywizji pancernych wycofujących się przez Warszawę w celu ustanowienia nowej rubieży obronnej. Do tego, jeszcze w przeddzień Powstania, ogołocono Warszawę z broni i amunicji realizując plan „Burza” . Ten kierunek rozumowania należy więc między bajki włożyć.

Druga teza, na pierwszy rzut oka bardzo mocna, mówi, że celem Powstania było wyzwolenie Warszawy „za pięć dwunasta”, czyli tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. W praktyce, według tej teorii chodziło o to, by zdobyć i utrzymać taką część miasta (i mosty lub choć jeden most), aby Armia Czerwona, wkraczając do stolicy, wchodziła na teren niepodległej Polski podlegającej politycznie rządowi w Londynie, a co najmniej niezależnej od Moskwy i Lublina.

Przedstawiony tok myślenia jest bardzo atrakcyjny do dzisiaj, głównie ze względu na prostotę, ale również ze względów politycznych. Dla przeciwników spadkobierców ideologicznych Rządu Emigracyjnego jest wygodna, bo można wykazywać, iż decydenci z Londynu, za cenę morza krwi Warszawiaków, chcieli wyzwolić stolicę od Niemców zanim dokonają tego Sowieci. Dla ich oponentów również jest to okazja do wygrywania nuty patriotyzmu przez podkreślanie bohaterstwa powstańców, którzy walczyli z przeważającymi siłami okupanta, a zarazem chcieli ustrzec Polskę przed następną okupacją, tym razem radziecką.

Czy taka teoria daje się dzisiaj obronić?

Są dwie możliwości: albo nasz kraj ma szczęście mieć zawsze we władzach samych idiotów, albo też poziom głupoty (czy też mądrości) naszych polityków kształtuje się podobnie jak gdzie indziej. Jeśli założymy, że tak, że nasz naród jako jedyny w świecie uwielbia wybierać na wszystkie wysokie stanowiska bezmózgich kretynów, byle o gębach ociekających frazesami typu Bóg, Honor, Ojczyzna, to wtedy omawiana przyczyna i zarazem cel wybuchu powstania może być prawdziwa. Ja jednak uważam, że nasz kraj pod tym względem nie jest wyjątkowy. Jest to moje subiektywne przekonanie, ale wspiera mnie tutaj zasada 2, czyli „światem rządzi matematyka”.

W każdym kraju rodzi się procentowo tyle samo idiotów, co geniuszy, a i tak najwięcej jest średniaków, ani specjalnie mądrych, ani też głupich ponad miarę. Zdarzają się oczywiście fluktuacje, ale w długim okresie czasu wszystko się wyrównuje. Społeczeństwo jest mieszaniną wielu warstw wiekowych, więc nawet jeśli jedno pokolenie jakoś się wybitnie skundliło, to jednocześnie w tym samym społeczeństwie funkcjonuje drugie i trzecie, które to wyrównuje. W każdym pokoleniu taka sama jest sytuacja z poszczególnymi rocznikami, itd. Nawet jeśli cała wierchuszka władzy dobrała się z matołów, to tym bardziej dół będzie kompetentny i sprawa się wyrówna. Jest wiele przykładów w historii na to, że działania wodza czy polityka miernego formatu, prowadzone przy pomocy fachowych doradców i sprawnego aparatu państwowego, są w sumie oceniane pozytywnie pomimo jawnej małości VIPów. Brak olśniewających sukcesów nie jest jeszcze żadną klęską, a powolne, systematyczne „róbmy swoje”, nieraz daje świetne efekty [7].

Jeśli więc uznamy, że Polska i Polacy nie są narodem wybitnie predysponowanym do głupoty, to wniosek z tego jest jeden. Nie mogło być tak, by wszyscy zamieszani w rozpoczęcie powstania byli ślepi, głusi i do tego nie w pełni władz umysłowych. Dlaczego więc nikt z nich nie zauważył, że powstanie jest bezsensowne, że nie da się ochronić Warszawy przed przyłączeniem jej do sfery wpływów sowieckich? Przecież każdy, kto choć trochę wybiegał myślą naprzód, wiedział, że Rosjanie po prostu poczekają na upadek powstania i dopiero wtedy wyzwolą Warszawę, gdy zostanie spacyfikowana przez faszystów. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekiwał od komunistów, że wspomogą powstanie, którego głównym celem było uchronienie Warszawy i Polski od komunizmu? Ponadto decydenci z Londynu wiedzieli przecież o ustaleniach dokonanych przez mocarstwa w Teheranie. W ich świetle, choćby powstanie trwało do końca wojny (jak to sobie wyobrazić!?), to i tak Polska przypadłaby Sowietom, bo powojenny podział łupów już dawno został dokonany. Jak bezsensowne jest twierdzenie, że powstanie miało być ochroną przed Moskwą, pokazuje przebieg powstania na tle dynamiki działań sowieckich i niemieckich. Kiedy wybuchło, ofensywa radziecka już zamierała. Tempo działań wykrwawionych Rosjan spadało i Armia Czerwona musiała się zatrzymać, by złapać oddech. Nawet gdyby Stalin miał wolę pomóc Warszawie, a przecież jej nie miał, to i tak od razu by jej pomóc nie mógł. Weźmy teraz pod lupę działania Niemców. Im też powstanie było na rękę. Stanowiło dla nich tarczę przed Sowietami. Wiedzieli, że póki Warszawa walczy, póty Stalin nie przejdzie przez Wisłę i wykorzystywali ten czas na umocnienie się na nowej rubieży obronnej. Choć przed wybuchem powstania przemaszerowało przez stolicę kilka niemieckich dywizji pancernych, choć Niemcy o planowanym powstaniu dowiedzieli się z niejakim wyprzedzeniem [8], to przez znaczną część walk w Warszawie ze strony niemieckiej brały w niej udział tylko jednostki z terenu stolicy [9]. Powstanie na serio zaczęto tłumić dopiero po przygotowaniu nowej linii obrony, po ustabilizowaniu frontu. Widzimy więc, że jeśli nie zgodzimy się, iż wszyscy przywódcy byli niespełna rozumu, to musi upaść teoria o potrzebie ochrony przed komunizmem, jako o głównej przyczynie i celu wybuchu powstania. Nie mogli powstańcy liczyć na to, że Stalin, wytrawny i chytry polityk, który ograł Hitlera i Zachód, pomoże Warszawie, która powstała nie tylko przeciwko Niemcom, ale i przeciwko niemu.

Skoro nie taka była przyczyna, nie taki cel powstania, to może był jeszcze jakiś inny? Może był to zryw spontaniczny umęczonego narodu, który chciał godnie umrzeć w walce z bronią w ręku? Ta teza od razu musi być odrzucona, gdyż wiemy dokładnie, kto podjął decyzję o wybuchu powstania. Poza tym taka przyczyna miała sens w wypadku np. Treblinki czy getta, gdzie śmierć była pewna i ludzie mieli wybór tylko pomiędzy śmiercią w upodleniu, a śmiercią w chwale. W przypadku Warszawy, jak choćby w wypadku Krakowa, śmierć wcale nie była pewna. Ani Warszawa, ani Kraków, nie były przeznaczone na zagładę. To powstanie spowodowało rzeź w stolicy i decyzję Niemców, by wymazać to miasto z mapy Europy. Czy Kraków pozostał mniej polski dlatego, że nie było w nim powstania? Śmiem twierdzić, że odwrotnie. W Warszawie, w następstwie powstania, wyrżnięto w pień kwiat inteligencji i młodzieży, wytępiono najbardziej wartościowe jednostki, prawdziwych patriotów, bo ci po kątach się nie chowali. Na ich miejsce napłynął po wyzwoleniu różny element, wśród którego siłą rzeczy najbardziej wybijały się osoby sympatyzujące z nowym rządem, afiszujące się z komunistycznymi sympatiami lub wręcz zaprzedane Moskwie. W Krakowie, dla porównania, pozostało znacznie więcej osób wiernych dawnym wartościom, opornych wobec komunizmu, i było to widoczne, gdy się porównywało te dwa miasta w latach powojennych. Ale to tylko taka dygresja. Sprawa jest oczywista. Chęć umierania z godnością, spontaniczny zryw – to nie miało miejsca w Warszawie. Owszem, szeregowi żołnierze powstania mogli tak to odczuwać, ale to nie oni podjęli decyzję, która do dziś budzi spory historyków.

Czy jest jeszcze inna możliwość? Może decydenci powstania byli bez sumienia? Może wiedząc o tym, że Rosjanie zza Wisły będą bezczynnie przyglądać się rzezi w stolicy, świadomie poświęcili Warszawę, by dać narodowi symbol na nadchodzące lata sowieckiej zależności, by stworzyć miasto-męczennika? Osobiście uważam to za bezsensowne, chyba że znów założymy, że Londyn i dowództwo AK składało się z samych kretynów. Polska miała dość symboli patriotycznych i wzorców antymoskiewskiej postawy do naśladowania w dotychczasowej historii, by trzeba było stworzyć następny.

Jeśli odrzuciliśmy wszystkie opisane hipotezy, to o co tak naprawdę chodziło z tym powstaniem? Zanim do tego przejdę, zjedźmy z tematu II Wojny Światowej i sięgnijmy do bardziej odległych czasów.

Divide et impera jak mawiali Rzymianie, choć nie oni pierwsi zastosowali tą zasadę. Po prostu łacina łatwo wpada w ucho i tak już zostało. Zasada aktualna od zawsze, z łatwością zaimplementowała się w Rosji, gdzie doprowadzono ją do perfekcji, jeśli nie do perwersji, a carska Ochrana [10] była w tej dziedzinie wręcz wirtuozem. W utartej, obiegowej świadomości Polaków, Rosja symbolizuje od zawsze raczej brutalną siłę i przewagę liczebną, niż subtelnego animatora polityki i mistrza tajnych służb. Tymczasem rzadko kto zdaje sobie sprawę z tego, że historia tego imperium to nie tylko niekończący się ciąg wojen i podbojów, ale również działań tajnych służb. Dzielenie i rządzenie, w wykonaniu naszych sąsiadów z Moskwy, to nie tylko skłócanie istniejących frakcji w Rosji i w innych krajach, na których spoczęło oko cara, ale ciągłe prowokacje. Rosjanie doszli do takiego mistrzostwa, że w szczególnych przypadkach potrafili poprzez prowokatorów sami, od podstaw, zorganizować przeciwko sobie „ruch oporu”, by potem spacyfikować niewygodną dla siebie (lub zbyt zamożną) grupę społeczną albo etniczną [11]. Doszło do tego, że liczebność Ochrany, która przecież nie była jedyną tajną służbą w Rosji, przewyższała liczebnie siły jakie brały udział w walce po stronie polskiej w powstaniu styczniowym czy listopadowym, ba – przewyższały nawet siły korpusów, które wysyłano w celu stłumienia polskich powstań [12]. Po zmianie ustroju w Rosji i rozwiązaniu Ochrany jej następcy, tajne służby ZSRR, nie tylko nie zapomniały dawnych technik, ale wzniosły się na jeszcze wyższe poziomy finezji. Doszło do tego, że środowisko białych Rosjan było tak zinfiltrowane przez czerwonych, że skutecznie podzielili oni wrogą komunistom emigrację na zwalczające się stronnictwa [13]. W okresie międzywojennym w tej tajnej walce ZSRR również odniosła szereg sukcesów. Jak pokazują odtajnione już dokumenty [14] w czasie wojny czerwoni wodzili za nos Watykan, Niemców i Aliantów a po wojnie tajne służby ZSRR do szaleństwa doprowadzały kontrwywiady USA i państw Europy Zachodniej.

Co to ma wspólnego z Powstaniem Warszawskim? Powoli. Spójrzmy najpierw na inne nasze powstania. O każdym z nich możemy dość szczegółowo powiedzieć, dlaczego miało miejsce, jaki był jego przebieg i przyczyny klęski, o ile taka miała miejsce. Mnie jednak zastanawia schemat, który aż rzuca się w oczy, a o którym nikt nie mówi. Popatrzmy: powstania śląskie, powstania wielkopolskie, powstanie styczniowe, powstanie listopadowe, no i powstanie warszawskie. Powstania śląskie i wielkopolskie zakończone sukcesem [15]. Powstanie styczniowe, listopadowe i warszawskie zakończone klęską militarną, polityczną i represjami. Wszystkie powstania skierowane przeciwko Rosji – klęska. Pozostałe – zwycięskie. Przypadek?

W historii i w polityce obowiązuje zasada, że jeśli coś zdarza się dwa razy, to nie jest to przypadek. Nie mam żadnych dowodów na to, że powstanie styczniowe, listopadowe lub warszawskie były wynikiem prowokacji sterowanej z Moskwy. Zadziwia mnie jednak ta odmienność nieudaczności zrywów wolnościowych skierowanych przeciwko Rosji na tle pozostałych polskich powstań. Spośród wszystkich polskich powstań powstanie warszawskie wypada najbardziej niekorzystnie. Zarówno powstanie styczniowe, listopadowe, jak i warszawskie, zakończyły się antypolskimi represjami większymi niż przed wybuchem walk i spowodowały śmierć najbardziej patriotycznych, najuczciwszych i najodważniejszych jednostek stanowiących najcenniejsze jednostki ówczesnego społeczeństwa. Na tle pozostałych dwóch powstań antymoskiewskich powstanie warszawskie wypada jednak szczególnie podejrzanie. O ile powstania antyrosyjskie (styczniowe i listopadowe) miały jeszcze jakieś szanse powodzenia, a przede wszystkim miały jakiś cel, to powstanie warszawskie nie miało ani realnego celu ani też najmniejszych szans na powodzenie. Czy Warszawa w 1944 broniłaby się tydzień dłużej, czy nawet miesiąc, to i tak nie zmieniłoby to powojennego podziału łupów, bo ten już dawno został dokonany.

Wróćmy teraz do początków powstania. Kto podjął decyzję o jego wybuchu? Zasadniczo Dowódca Armii Krajowej generał dywizji Tadeusz Komorowski, w związku z meldunkiem od pułkownika Antoniego Chruściela o rozpoczęciu walk oddziałów sowieckich na Pradze. Choć był to meldunek niesprawdzony i fałszywy, to nie odniósłby pewnie takiego skutku, gdyby nie był oczekiwany. Dlaczegóż to ktokolwiek miałby przypuszczać, że wykrwawiona Armia Czerwona, której tempo natarcia już od dawna systematycznie malało, która cierpiała na wszelkie możliwe braki, łącznie z brakiem w stanach osobowych jednostek, która w tej ofensywie przebyła 400km znaczonych morderczymi bojami, teraz z marszu uderzy na największe polskie miasto?

My, pokolenie powojenne, skaleczone przez seriale w stylu Czterej pancerni i pies, gdzie T-34 rozwalają Tygrysy jak kartonowe pudła, z rzadka sobie uzmysławiamy z jak wielką potęgą mocowali się sowieci. Nawet statystyki pokazujące proporcje i wielkość strat na froncie wschodnim nie są w stanie wyleczyć nas z przekłamań tkwiących głęboko w naszej podświadomości. Dopiero lektura historii takich jednostek jak którykolwiek ze Schwer Panzer Abteilung pokazuje, dlaczego Amerykanie wiali na sam widok Tygrysa, a sowieci zawsze dostawali łupnia, chyba że mieli wielokrotną przewagę w ludziach i sprzęcie, a przy tym jeszcze dużo szczęścia. Sformułowanie „Armia Czerwona odniosła kolejne zwycięstwo” niejednokrotnie znaczyło naprawdę, że Niemcy się wycofali, bo brakło im już amunicji, bo żołnierze mdleli z przemęczenia od zabijania kolejnych fal radzieckich мужиkob. Takich skrzywień umysłowych nie mieli jednak AK-owcy w okupowanej Warszawie. Wiedzieli dokładnie jak wyglądała kampania wrześniowa, jak Niemcy gnali Sowietów, Francuzów i kogo się tylko dało.

Skoro odrzucamy tezę o wyjątkowej głupocie Polaków jako o przyczynie powstania, skoro stwierdzamy, że jest u nas dokładnie tak samo jak w każdym innym narodzie, bo tak mówi nam statystyka, która nie potwierdza istnienia „narodów wybranych” ani w pozytywnym, ani w negatywnym znaczeniu, to czy nie nasuwa się odpowiedź, że wybuch powstania wywołał ten, komu to było najbardziej na rękę? Nie Niemcy, bo oni tylko wykorzystali taktyczne korzyści, jaki stworzyło im powstanie, ale ten, kto na tym zyskał we wszystkich możliwych aspektach. Kto niemieckimi rękami wymordował potencjalnie najbardziej buntowniczy element społeczeństwa stolicy, kto zabezpieczył się przed wybuchem powstania po wyzwoleniu? Pamiętajmy, że w Armii Czerwonej były polskie jednostki. Gdyby powstanie wybuchło w już wyzwolonej Warszawie, kłopot dla Rosjan byłby dużo większy. Na tyłach wojsk walczących z Niemcami mieliby zbuntowane milionowe miasto i potencjalnie zbuntowaną, uzbrojoną i zahartowaną w bojach armię WP. Na pewno i z tym poradziliby sobie, ale byłoby to politycznie mniej eleganckie, niż załatwienie problemu niemieckimi rękami. Pamiętajmy o zasadzie: zbrodni dokonuje zwykle ten, kto ma z niej największą korzyść.

Skoro, logicznie rzecz biorąc, przyjęcie prowokacji jako przyczyny wybuchu powstania warszawskiego wiele by tłumaczyło, to dlaczego nikt dotąd na to nie wpadł, dlaczego w corocznych, rocznicowych debatach o przyczynach powstania nie szuka się nowych rozwiązań tej zagadkowej sprawy, choć co roku się stwierdza, że to wszystko, co jest w podręcznikach, kupy się nie trzyma? Dlaczego co roku mieli się to samo, zamiast poszukać nowych hipotez, skoro stare do niczego zadowalającego nie prowadzą? Ano dlatego, że w naszym kraju pewnych rzeczy nie wolno robić. Choć nie wiem w czym miałoby uwłaczać to godności powstańców, gdyby się okazało, że to powstanie, a może i inne, było wynikiem knowań prowokatorów z Moskwy? Czy to zmniejszyłoby ich bohaterstwo? Czy to by świadczyło o mniejszym ich patriotyzmie? A co do wodzów powstania, to czy lepiej posądzać ich o głupotę tak wielką, że skłaniającą do wydania na śmierć tysięcy najbardziej wartościowych rodaków, uznawać ich za niezdolnych do realnej oceny sytuacji, czy też może lepiej uznać, że ktoś ich wymanewrował, tak jak wielu przed nimi i wielu po nich?

Reasumując. Dziwi mnie, że choć w sprawie powstania do dziś ciągną się niekończące się dyskusje dlaczego, po co i jakim cudem, to nikt nie mówi o możliwości prowokacji. Prowokacji, która padła na podatny grunt, bo Warszawiacy chcieli walczyć, ale to właśnie jest cechą dobrej prowokacji, prowokacji udanej, że pada na podatny grunt. Cechą idealnej prowokacji jest to, że nigdy nie znajdą się dowody tego, iż faktycznie miała miejsce. Dziwi mnie, że Rosjanie, którzy wodzili za nos tajne służby i polityków alianckich oraz robili co chcieli z Watykanem, mieszali wśród swojej emigracji na Zachodzie, tylko u nas nigdy nic takiego nie robili. Sowieci więcej technologii ukradli na zachodzie niż sami wymyślili. U nas tak jakby nigdy nie było ich tajnych służb. Ciekawe dlaczego? Może to dlatego, że nas tak bardzo kochają?

Pamiętajmy, że dobry prowokator mówi i robi to, co jego ofiary chcą usłyszeć i co chcą zobaczyć. Stalin był mistrzem zakulisowych machinacji. Dziś wiemy już na pewno, że to on skierował Hitlera przeciwko Polsce, choć mówi się zwykle, że to Hitler postanowił napaść na nasz kraj [16]. Ilekroć mówimy o Stalinie, musimy pamiętać, że jego obsesją, odziedziczoną po Leninie, było wprowadzenie komunizmu nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Wrogiem Stalina nie był Hitler, Niemcy ani Polacy, ale demokracja i antykomuniści. Skoro powstanie najwięcej zysków przyniosło Stalinowi, to dlaczego nie rozważamy nawet myśli, że maczał on palce w jego wybuchu? Nie twierdzę, że mam rację, że na pewno tak było. Twierdzę tylko, że warto nad tym pomyśleć. Trudno bowiem sprawdzić, czy dana hipoteza jest prawdziwa, skoro nikt nawet nie ma odwagi jej postawić. Nie oglądajmy się na zawodowych, zwłaszcza utytułowanych, historyków. Wszak tytuły doktorskie i profesorskie zdobyli za czasów „minionej kadencji”. To oni udowadniali, że Armia Czerwona nas wyzwoliła i raczej nie pisali doktoratów na temat Katynia. Teraz ci sami ludzie, którym nie odebrano tytułów za sławienie komunizmu [17], udowadniają nam, że PRL to była okupacja gorsza od hitlerowskiej, a człowieka i świat stworzył Bóg w ciągu dni siedmiu, bez żadnej ewolucji ani innych podobnych bzdur. Zacierając ślady swej poprzedniej działalności nie mają czasu na rzetelne, otwarte myślenie o przyczynach i skutkach, o tym jak to naprawdę było. Myślmy sami, bądźmy krytyczni, a może w końcu coś się odmieni, również w sprawie powstania. Gdyby Kopernik oglądał się na autorytety, Ziemia nadal stałaby w centrum wszechświata...

Myślmy...


Wasz Andrew


PRZYPISY



[1] W poszukiwaniu racji Powstania Warszawskiego - Piotr Jarco, Powstanie Warszawskie - Andrzej S. Przepieździecki, Powstanie oczami kibica - Zbysław Śmigielski. Pisanie rozpocząłem bezpośrednio po zakończeniu lektury wspomnianych tekstów, więc siłą rzeczy pewne sformułowania mogą być bardzo podobne, za co mam nadzieję wymienieni autorzy nie będą mieli do mnie pretensji.

[2] heretyk z gr. Hairetikós - zdolny do wyboru, od haireísthai - brać dla siebie, głosiciel zbyt śmiałych poglądów, nieuznawanych przez opinię powszechną, religiozn. osoba głosząca poglądy religijne sprzeczne z dogmatami religii panującej
[3] Dla tych, którym matematyka jest programowo obca, jeden przykład: laureat Nagrody Nobla Thomas Schelling jest znanym autorytetem w takich dziedzinach jak efekt cieplarniany (gra o wielkiej liczbie uczestników), kontrola zbrojeń i strategia odstraszania (gra dla niewielu graczy), stworzył podwaliny pod amerykańską (MAD) i rosyjską strategię atomową, zajmował się reformami rynku ubezpieczeń, ustawodawstwem ekologicznym, pracował nad rozwiązaniem problemu dotyczącego obrony miasta przed hipotetycznym atakiem jądrowym. Nie każdemu kojarzy się to z matematyką.
[4] (łac.) sposób postępowania
[5] Dowódca okręgu warszawskiego, czyli faktyczny dowódca Powstania, pułkownik Antoni Chruściel „Monter". Jego postawie jako dowódcy nie można niczego odmówić, ale o jego zdolnościach i umiejętnościach dowódczych czy politycznych nie można niczego pewnego powiedzieć. Złożony przez niego fałszywy meldunek o walkach oddziałów sowieckich na Pradze stał się podstawą decyzji generała Komorowskiego „Bora” o rozpoczęciu powstania.
[6] Potęga wojsk niemieckich była tak wielka, że nawet lądowanie w Normandii nie miałoby szans powodzenia, gdyby alianci wojowali tak, jak Polacy. Wbrew temu, co się do dzisiaj pokazuje w filmach, nie było żadnej miażdżącej przewagi sprzymierzonych. Desant aliantów zostałby zgnieciony w mgnieniu oka przez znajdujące się w pobliżu niemieckie dywizje pancerne, gdyby wywiad i kontrwywiad koalicji antyhitlerowskiej nie wykonał tytanicznej wręcz pracy w celu dezinformowania przeciwnika. W miarę odtajniania coraz to nowych dokumentów z amerykańskich i brytyjskich archiwów, coraz większą też rolę musimy przypisać oficerom niemieckim różnego szczebla, którzy w krytycznym momencie, już po lądowaniu, przez długi czas blokowali informacje o dokonanym desancie, zniekształcali je i bagatelizowali. Robili to z różnych, niejednokrotnie niezbyt szczytnych pobudek, ale dziś już wiadomo na pewno, że bez ich pomocy lądowanie zakończyłoby się klęską, która spowodowałaby pewnie upadek Churchilla i trzęsienie ziemi na Kapitolu.
[7] Patrz np. historia Szwecji. Mało kto w Europie jest w stanie wymienić z pamięci choćby jednego premiera tego kraju (z wyjątkiem Palmego oczywiście), co nie przeszkadza Szwecji i Szwedom mieć się całkiem dobrze.
[8] Ludwig Hahn, szef Dystryktu Warszawskiego, od godziny 14.00 dnia 1 sierpnia ogłosił pogotowie bojowe dla oddziałów policji i SS. Dziennik działań bojowych 9 Armii stwierdza zaś 29 lipca, że wybuch walk oczekiwany jest o godzinie 23.00
[9] Walkę początkowo prowadziły nie regularne oddziały frontowe, lecz oddziały SS-Schutzstaffeln, żandarmerii i pomocnicze w rodzaju brygady Kamińskiego, Dirlewangera itp., wprowadzane kolejno, w miarę rozwoju sytuacji. Po 20 września, po ustabilizowaniu się frontu, do Warszawy skierowano dwa pułki piechoty, batalion czołgów, trzy bataliony saperów i specjalistów od zniszczeń.
[10] Отделение по охранению порядка и общественной безопасности - Oddział ochrony porządku i bezpieczeństwa państwowego - tajna policja polityczna w Rosji carskiej, powstała po zabójstwie cara Aleksandra II, na mocy ukazu Aleksandra III z 14 sierpnia 1881 roku
[11] Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki prowokacji Ochrany, jak przypuszczają historycy, było sfabrykowanie tzw. Protokołów Mędrców Syjonu, czyli rzekomych planów opanowania świata przez Żydów. Protokoły zaczęły w pewnym momencie żyć własnym życiem i stały się orężem walki politycznej w wielu krajach, m.in. Niemczech hitlerowskich. Do dzisiaj są też wydawane w niektórych krajach arabskich i traktowane jak prawda historyczna.
[12] Siły powstańców w powstaniu styczniowym ocenia się łącznie na około 200.000 ludzi, przy czym w jednym czasie w walkach nie brało udziału więcej jak 30 tys. Polaków. W Bitwie pod Olszynką Grochowska walczyło około 40 tys. powstańców. Korpus feldmarszałka Iwana Dybicza, który zmobilizowano do stłumienia powstania listopadowego, liczył 115 tys. Żołnierzy. Dla porównania w 1915 sama Ochrana, choć zespół kadrowych funkcjonariuszy był nieliczny, liczyła ok. 300 tys. agentów!
[13] Ten fakt daje podstawy do stawiania dalszych pytań. Emigracja rosyjska na zachodzie była niesamowicie podzielona i skłócona. Wiemy, że była to robota prowokatorów sterowanych z Moskwy. Identyczna była sytuacja w polskiej emigracji, ale nic nie wiemy o przyczynach tej sytuacji. Zadowalamy się zrzucaniem wszystkiego na naszą wrodzoną kłótliwość. Tylko czy słusznie? Czy przyczyna tego nie była przypadkiem nieco inna. A może te tezy, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania, to hasła lansowane przez prowokatorów, by skuteczniej przygotować grunt pod działania Moskwy?
[14] Mark Aarons i John Loftus, Akcja Ocalenie – Watykańska przystań nazistów (Ratlines. How the Vaticans Nazi networks betrayed western intelligence to the Soviets).
[15] Wprawdzie pierwsze powstanie śląskie (16 sierpnia do 26 sierpnia 1919) zakończyło się klęską militarną, ale wybuchło samorzutnie w związku z aresztowaniem śląskich przywódców POW i niezadowoleniem ludności polskiej z terroru i represji niemieckich, których przejawem była m.in. masakra w Mysłowicach. O ile nie odniosło ono sukcesu, to o całkowitej klęsce też nie można mówić, gdyż zmuszono władze niemieckie do ogłoszenia amnestii. Taka sytuacja nie miała miejsca po żadnym innym przegranym powstaniu. Ponadto, i to jest chyba najważniejsze, można to powstanie traktować jako samorzutny, sprowokowany przez sytuację, oddolny falstart przed „właściwymi” powstaniami. Traktując powstania śląskie jako całość, możemy śmiało stwierdzić, że odniosły one sukces, choć nie osiągnięto wszystkich stawianych im celów.
[16] 19 sierpnia 1939 roku na tajnym posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP(b) Stalin wyjaśnił, że jeśli zawrze sojusz z Hitlerem, to tym samym skieruje go do walki przeciwko Polsce, a wtedy do walki przystąpią Anglia i Francja, co w dłuższej perspektywie doprowadzi do wyniszczającej wojny między nimi i stworzy warunki do sowietyzacji całej Europy. Jednocześnie podkreślił, że przyjęcie ofert porozumienia o wzajemnej pomocy z Francją i Anglią przez ZSRR zapobiegnie wojnie, ale w dalszej przyszłości może być dla Moskwy niebezpieczne.
[17] Przykładem dobrym, bo znanym, może być sylwetka Macieja Giertycha, który jakkolwiek nie jest historykiem, to świetnie pokazuje nagłą zmianę poglądów, jaka jest udziałem znacznej części kadry naukowej. Przynajmniej tej części, którą najbardziej widać w mediach. M. Giertych w 1981 poparł wprowadzenie stanu wojennego tłumacząc, że jest to jedyny sposób na uniknięcie inwazji radzieckiej i w związku z tym rozsyłał listy nakłaniające do poparcia decyzji gen. Wojciecha Jaruzelskiego! W latach 1986-1989 był członkiem Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa gen. Wojciechu Jaruzelskim. Przestrzegał w niej przed rozluźnieniem polskich więzów z ZSRR. Krytykował wówczas główny KOR-owski odłam opozycji solidarnościowej (z Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem) jako "służący niepolskim interesom". Wiosną 1989 roku brał udział w obradach "Okrągłego Stołu" jako doradca W. Jaruzelskiego. Teraz, podobnie jak jego syn, pozuje na ultraprawicę.



wtorek, 17 lipca 2012

Aż gniew twój przeminie

czyli nazwisko zobowiązuje


Aż gniew twój przeminie
(oryg. Till dess din vrede upphör)
Asa Larsson
tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson
Wydawnictwo Literackie 2012

Po powieść Aż gniew twój przeminie sięgnąłem bez wielkich nadziei, ale i bez złych przeczuć. Miałem nadzieję na coś solidnego spod znaku szwedzkiej szkoły kryminału społecznego, lecz z drugiej strony, ze względu na nazwisko autorki identyczne z nazwiskiem wirtuoza tego gatunku, Stiega Larssona, dopuszczałem możliwość przewrotnego zawodu.

Ze skutej lodem rzeki wyłowiono ciało osiemnastoletniej Wilmy Persson. Dziewczyna i jej chłopak zaginęli kilka miesięcy wcześniej. Wyszli z domu ze sprzętem do nurkowania i zniknęli bez śladu. Policjanci są przekonani, że utonęli w wyniku wypadku.
Tymczasem prokuratorce z pobliskiej Kiruny, Rebece Martinsson, śni się Wilma. Mówi jej, że została zamordowana. Gdy oględziny ciała dziewczyny potwierdzają taką możliwość, komisarz Anna Maria Mella w porozumieniu z prokuratorką rozpoczyna śledztwo.
W miarę postępu dochodzenia mieszkańcy wsi wpadają w popłoch. Komuś zależy, żeby policja odstąpiła od sprawy. W niewyjaśnionych okolicznościach umiera świadek, który może coś wiedzieć o zaginionych...
W tajemniczy sposób w śledztwie pomaga Wilma. Rebeka jest coraz bliżej mordercy i znowu musi się mieć na baczności...

Tyle notka wydawcy zamieszczona na okładce. Wyjątkowo w sam raz; ani za mało, ani za dużo. Dowiadujemy się tylko tego, czego dowie się czytelnik z pierwszych stron powieści. Inna sprawa, że już nieco dalej dowiemy się dużo więcej. Dowiemy się prawie wszystkiego. Prawie to słowo kluczowe.

Asa Larsson, podobnie jak już wspomniany jej najbardziej znany kolega po nazwisku i piórze, stworzyła swój własny styl, niepodobny do żadnego wcześniejszego. Od razu na początku ujawnia czytelnikowi tak wiele, a zataja tyle, co nic. Robi to jednak z niezrównanym wyczuciem i te brakujące okruchy informacji są wystarczające, by do samego końca trzymać czytelnika w niepewności. Mocnym atutem pisarki jest jej warsztat literacki – słownictwo, opisy oraz dialogi zmienne i idealnie dobrane do tempa akcji, środowiska i bohaterów. Rzecz czyta się z prawdziwą przyjemnością. Lektura powoduje ze strony czytelnika intensywne zaangażowanie, ale bez pośpiechu na amerykańską modłę, co pozwala naprawdę delektować się tą kryminalną perełką.

Nie jestem miłośnikiem horrorów. Tym bardziej nie lubię, gdy w kryminale, gatunku bardziej racjonalnego, pojawiają się nadprzyrodzone siły, duchy i inne nieracjonalne elementy. Asa Larson jest zaś autorką, która swym znakiem firmowym uczyniła duchy zmarłych potrafiące od czasu do czasu objawić się w naszym, naukowo zdefiniowanym świecie. Potrafi to jednak zrobić z takim wyczuciem, że nie odczułem żadnego dyskomfortu, co naprawdę jest klasą samą w sobie.

Pisarka nie byłaby prawdziwym szwedzkim twórcą kryminałów, gdyby zabrakło w jej powieści materiału do przemyśleń. Tym razem wiodące tematy to grzechy ojców, które niczym chmury burzowe ciążą nad następnymi pokoleniami. Patologia w rodzinie będąca, z czym się absolutnie zgadzam, przyczyną większości problemów z młodzieżą i przez to przyczyną większości przestępstw. Jest ta powieść jednym z najlepszych studiów pewnej formy wypaczonych więzów rodzinnych w szerokim zakresie podobnych do dawnej mafii.

Okazało się, że nomen omen Larsson, więc mamy oto coś klasy niewiele ustępującej niedoścignionemu Millennium, a pod pewnymi względami może nawet lepszemu. Zdecydowanie i absolutnie polecam


Wasz Andrew

czwartek, 12 lipca 2012

Kurwa fuck



Kilka dni temu przypadkiem włączyłem fragment programu You Can Dance, w którym pokazywano jak jakiś Afroamerykanin uczy kandydatów sekretów tańca. Co drugie słowo wypowiadane przez maestro do adeptów sztuki poruszania ciałem brzmiało fuck.

Jak to jest, że w kraju, w którym za kurwę rzuconą na ulicy można od strażaka miejskiego lub innego mundurowego dostać mandat, niektórzy mogą rzucać mięsem nie tylko w miejscu publicznym, ale wręcz megapublicznym, gdyż takim właśnie jest ekran telewizora? Czyżby nasza rodzima kurwa była gorsza od ichniego fuck?

Gdybym nazwał takiego jegomościa czarnuchem, to byłbym posądzony o rasizm. Czyż jednak zachowanie takiego człowieka nie prosi się o zakwalifikowanie go właśnie do tego stereotypu, który określamy owym słowem piętnowanym przez polityczną poprawność? Nawet nasz swojski Dyzma, lub jeśli ktoś woli postacie z życia, Wałęsa lub Lepper, udoskonalali swoje słownictwo w miarę sukcesów ich kariery. Dlaczego więc ci czarnoskórzy, którzy pokazują się w You Can Dance jako mistrzowie tańca i ludzie sukcesu, mają słownictwo godne ostatniego męta z najbardziej czarnego slumsu w USA?

I pytanie koronne. Mamy różne organy kontroli nad telewizją, mamy wielu, którzy gotowi są karać za przekleństwa w miejscu publicznym zwykłego, szarego obywatela, któremu swojska kurwa wyrwała się być może nie bez ważnego powodu. Może się potknął, może przypomniał sobie, że zapomniał gaz w domu zakręcić. Dlaczego nikt nie reaguje na bluzgi w You Can Dance pokazywane jako nieodzowny atrybut człowieka sukcesu? Dlaczego nikt takich jegomości nie ukarze?

Pytanie to przesłałem do Janusza Weissa w Radio Zet i ciekaw jestem, jaki będzie ciąg dalszy. I czy będzie.


Wasz Andrew

poniedziałek, 9 lipca 2012

Szumowska

Kino to szkoła przetrwania



Agnieszka Wiśniewska, Małgorzata Szumowska
Seria z różą tom 1
Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2012

Życiorysy wielkich ludzi czytam nieczęsto, choć niejednokrotnie są fascynujące i pouczające. Głównym powodem jest to, iż zwykle są pisane tendencyjnie; brak im autentyczności. Jeszcze rzadziej sięgam po wywiady ze znanymi osobami, zwłaszcza krajowymi. Dlaczego nie muszę chyba tłumaczyć. Polacy są mistrzami brązownictwa, co wykrzyczał już Boy-Żeleński. Kiedy więc otrzymałem książkę Agnieszki Wiśniewskiej Szumowska - Kino to szkoła przetrwania powędrowała ona prawie na sam dół stosika tomików czekających na przeczytanie, tym bardziej, że nazwisko Małgorzaty Szumowskiej nic mi nie mówiło. W końcu przyszedł czas i na Szumowską.

Po rozpoczęciu lektury i stwierdzeniu, iż jest to wywiad rzeka, dowiedziałem się zarazem, iż Małgorzata Szumowska jest bardzo interesującym reżyserem, scenarzystą i producentem filmowym. Na szczęście moje początkowe obawy, iż jest to typowe dla polskich wywiadów z celebrytami lizanie tyłka, zostały rozwiane już na samym początku.

Kino, a zwłaszcza polskie, interesuje mnie dużo mniej od literatury, zwłaszcza od czasu, gdy miałem wątpliwą przyjemność przekonać się osobiście, iż wielu ludzi kreowanych w mediach na inteligentnych to zwykli debile. Mimo tego rozmowy Agnieszki z Małgorzatą na wszelkie możliwe tematy, od świata filmu po wiarę i aborcję, okazały się fascynujące. Szumowska okazała się bardzo interesującą osobowością, ale jeszcze ciekawsze są jej spostrzeżenia. Małgorzata Szumowska objawiła się jako niezwykle wrażliwy obserwator otaczającego ją świata i ludzi, który potrafi pięknie spuentować swe wnioski. Celne uwagi na temat różnic pomiędzy narodami zjednoczonej Europy i niezależne sądy dotyczące niezwykle różnorodnych aspektów naszej przeszłej i obecnej rzeczywistości są perełkami na tle miałkiej, uśrednionej i politycznie poprawnej polskiej publicystyki. Nie są zarazem agresywne, ksenofobiczne i wulgarne. Nie we wszystkim się z Szumowską zgadzam, ale doceniam niezwykły autentyzm jej wypowiedzi. Są subiektywne, to prawda, ale czy to wada? Tysiąc razy wolę jawne zaangażowanie niż fałszywy obiektywizm. Z każdego zdania Szumowskiej widać, iż w chwili, gdy padało, autorka była przekonana o jego prawdziwości. Książkę połknąłem więc w tempie właściwym dla najlepszej powieści i żałuję jedynie, iż nie była grubsza.

Jak już się łatwo domyślić, polecam tę publikację każdemu, niezależnie od zainteresowań. Każdy znajdzie w niej coś interesującego, a niektórzy pewnie uznają ją za ciekawą od początku do końca, podobnie jak ja


Wasz Andrew

niedziela, 8 lipca 2012

Zwodniczy punkt

czyli pozory mylą



Zwodniczy punkt
Dan Brown
(oryg. Deception Point)
tłumaczenie: Maria Frąc, Cezary Frąc
Albatros / Sonia Draga 2011

Najnowszy satelita NASA wykrywa niezwykły obiekt w lodowcach Arktyki, meteoryt ze śladami życia pozaziemskiego. Biały Dom przygotowuje się do poinformowania o odkryciu światowej opinii publicznej. Stanowiłoby ono sensację na miarę lądowania człowieka na Księżycu i zapewniło urzędującemu prezydentowi USA reelekcję. W celu zbadania meteorytu i stwierdzenia jego autentyczności na Arktykę udaje się grupa naukowców. Do grupy na osobiste polecenie prezydenta dołącza Rachel Sexton, analityk wywiadu, by przygotować opis znaleziska dla Białego Domu. Towarzyszy jej Michael Tolland, światowej klasy oceanograf. Wkrótce okazuje się, że rzekome odkrycie to precyzyjnie przygotowana mistyfikacja. Człowiek, który za nią stoi, zrobi wszystko, by prawda nie ujrzała światła dziennego. Rachel i Michael muszą uciekać, tropieni przez bezlitosnych komandosów-zabójców. Próbują ostrzec prezydenta i ustalić, kto kryje się za misterną intrygą, zwodniczym punktem na kreślonej przez nich mapie spisku...

Po przeczytaniu takiej notatki wydawcy zamieszczonej na okładce książki miałem nadzieję na coś w stylu starego dobrego techno-thrillera klasy Polowania na Czerwony Październik. Nadzieję podpartą bardzo pozytywnymi wrażeniami z lektury innych powieści autora**. Śmiało przystąpiłem więc do zapoznania się ze Zwodniczym punktem.

Już od pierwszych stronic poznałem, że pod względem stylu mamy to, co nieodmiennie kojarzy się z Danem Brownem; szybka, wciągająca akcja, wyraziste, jakby pod film stworzone postacie głównych bohaterów, no i oczywiście miłość między nimi rodząca się w czasie walki o życie, prawdę i sprawiedliwość. Coś pominąłem? Może ciekawostki historyczne, naukowe i polityczne? No właśnie; tutaj dochodzimy do jednej z największych wtop w dziejach mych kontaktów z powieściami wszelkiej maści, a trochę ich w końcu przeczytałem.

Dana Browna miałem za człowieka inteligentnego, obdarzonego nie tylko dobrym piórem, ale i umiejętnością wyszukiwania ciekawych informacji oraz wplatania ich w swe powieści. Jakże się myliłem!

Różne są rodzaje inteligencji i jej braku. Szczególnie mnie irytuje ułomność umysłu polegająca na tym, iż człowiek nie potrafi sam siebie krytycznie ocenić; nie potrafi określić co wie, a czego nie. Z reguły idzie to, co jest logicznym następstwem tej wady, z przekonaniem o posiadaniu inteligencji i wiedzy. Ludzie tacy nie potrafią rozgraniczyć tego, co wiedzą na pewno, tego, co niepewne i tego, czego absolutnie nie wiedzą. Dan Brown, jak widać z licznych podziękowań zamieszczonych we wstępie do Zwodniczego punktu, miał przy tworzeniu tej powieści licznych pomagierów utytułowanych i obleczonych w szaty autorytetów. Jak więc to możliwe, że w książce są błędy merytoryczne wołające o pomstę do nieba?

Jeden ze starych profesorów, z którymi miałem do czynienia, zwykł żartować, iż szczytem specjalizacji jest wiedzieć wszystko o niczym. Odkładając jednak na bok krotochwile ze smutkiem należy stwierdzić, iż Zwodniczy punkt, w którego napisaniu pomagali i ludzie z NASA, i z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, oraz wielu innych naukowców, jest dowodem na postępującą rozbieżność między posiadanymi tytułami naukowymi a podstawową wiedzą wykraczającą poza wąską dziedzinę danego specjalisty. Niedługo dojdzie do tego, że profesor mechaniki kwantowej nie będzie wiedział, jak brzmi Prawo Archimedesa. Nasza powieść jest tego koronnym przykładem. Nikt nie zauważył błędów, które ośmieszają i autora, i jego współpracowników. Ośmieszają również krytyków oceniających tę powieść, którzy podkreślają, ile się z niej dowiedzieli o nauce, technice, oceanach i meteorytach. Może lepiej zafundować sobie jeszcze raz program gimnazjum, ze szczególnym uwzględnieniem nauk ścisłych i czytania ze zrozumieniem, a potem po prostu uważać zamiast pisać SMS-y i ściągi?

Nie będę przedłużać opisu tej hańby, po której pisarz z poczuciem honoru, jeśli nie strzeliłby sobie w łeb, to przynajmniej nie publikowałby już więcej pod tym samym nazwiskiem, ani nie zezwolił na kolejne wydania podobnego „bestsellera”. Wymienię tylko dwie wpadki, które szczególnie mnie ubodły, a których jak dotąd, z tego co widzę po recenzjach, do których miałem dostęp, nikt nie zauważył.

W końcowej fazie powieści, gdy bohaterowie znajdują się na statku Michaela Tollanda, Brown daje swym czytelnikom wykład na temat działania batyskafu. Jest to pewnie jeden z elementów owej wiedzy wychwalanej jako wielce wartościowa strona tej nieszczęsnej książki. Sęk w tym, że opisana konstrukcja to prawie klasyczna łódź podwodna i ma tyle wspólnego z batyskafem, co samolot z balonem. Hańba!

Jeszcze gorsza jest wpadka dotycząca głównego artefaktu, wokół którego kręci się cała fabuła. „Masywna kula” o średnicy trzech metrów, „o gęstości o wiele większej niż jakiekolwiek skały”*. Kamień ważący ponad osiem ton. Kto uważał w dawnej podstawówce albo dzisiejszym gimnazjum, ten wie, iż wzór na objętość kuli ma postać: V=4/3 π r³, czyli w przybliżeniu v=4,19 r³, co przy r=1,5m daje nam objętość nieco ponad 14 m³. Skoro kula waży 8 ton, więc jej gęstość jest blisko o połowę mniejsza od wody, a wielokrotnie mniejsza od większości masywnych skał. Mówiąc najprościej, taki „niezwykle masywny kamień” pływałby w wodzie niczym kapok! Opisy transportu tego kamienia, wyciąganego z głębiny na powierzchnię przez grupę zmachanych osiłków, podobnie jak jego wcześniejsze peregrynacje, budzą zażenowanie i zgrozę! Nic nie jest takim, jakim się wydaje! Ludzie inteligentni nimi nie są, tytuły naukowe nie gwarantują najbardziej podstawowej wiedzy, a informacje zawarte w Zwodniczym punkcie, podobnie jak postrzeganie świata poprzez reklamy, są tylko złudzeniem.

Błędy merytoryczne z zakresu kryminalistyki dyskwalifikują kryminał. Jestem przekonany, że oceniając Zwodniczy punkt należy podobną wagę przyłożyć do popełnionych przez autora gaf. Jakby tego było mało, zakończenie jest przewidywalne i tak naciągane, iż najbardziej pasują do niego słowa znane z refrenu jednego z polskich seriali, czyli „zabili go i uciekł”. I bynajmniej nie zdradzam tu niczego przed czasem, gdyż każdy się domyśla już od początku powieści, kto zwycięży.

Wielka szkoda, że tak popisowo to spieprzono. Pomysł był niezły, a z takim warsztatem literackim, jaki ma Brown, mogło z niego wyjść coś na kształt jednego z lepszych techno-thrillerów. Mogło być pięknie, a wyszło, jak wyszło. Jedyne co można powiedzieć na obronę pisarza, to że późniejsze jego powieści są dużo lepsze**, co jest wielką różnicą choćby w porównaniu do Toma Clancy, który zaczynał świetnie, a teraz produkuje sztampę. Niestety nie może to wpływać na poprawę oceny tej konkretnej powieści


Wasz Andrew


* str. 88, 89 i dalsze
** Mam na myśli konkretnie Kod Leonarda da Vinci