czwartek, 28 lutego 2013

Chirurdzy





Kilku chirurgów spotkało się na przerwie obiadowej. Rozmawiają o tym, kogo najbardziej lubią operować.

    - Ja to bardzo lubię operować księgowych. Wszystko w środku jest ponumerowane.
    - Jeszcze łatwiejsi w obsłudze są bibliotekarze. Wszystko mają ułożone w porządku alfabetycznym - twierdzi drugi chirurg.
    - Ja to lubię informatyków. Wszystkie narządy oznaczone są odpowiednimi kolorami.
    - A ja uważam, że najłatwiejsi do zoperowania są politycy. Nie mają serca, nie mają kręgosłupa, nie mają jaj, a głowę i dupę można bez problemów zamienić miejscami.

środa, 27 lutego 2013

Dwa walce



Jak odróżnić walca angielskiego od wiedeńskiego?

Angielski jeździ lewą stroną.

obrazek górny: akwarela Hofball in Wien by Wilhelm Gause
obrazek dolny: Walec drogowy Skoda NV 15E produkcji CSRS  na ekspozycji Wydziału Historii Drogownictwa w Szczucinie.


wtorek, 26 lutego 2013

Sympatyczny degenerat



Frost i sroga zima

(oryg. Winter Frost)

R.D. Wingfield

przełożyła Agnieszka Lipińska - Nakoniecznik
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA wydanie I 2009

Rodney David Wingfield zapewnił sobie poczesne miejsce w dorobku literatury kryminalnej rodem z Wysp, choć niestety niczego więcej już nie napisze. Urodzony w 1928 i zmarły w 2007 roku scenarzysta radiowy i telewizyjny oraz autor tekstów satyrycznych (pisywał m. in. dla Kennetha Williamsa, twórcy znanego cyklu angielskich komedii Carry on) pozostawił nam w spadku, poza słuchowiskami radiowymi i innymi pracami, sześciopowieściowy cykl o perypetiach inspektora brytyjskiej policji kryminalnej Jacka Frosta. W momencie, kiedy sięgałem po powieść Frost i sroga zima, przedostatnią w cyklu, o tym wszystkim nic nie wiedziałem, nazwisko autora było mi obce i Bogiem a prawdą sam nie wiem, co mnie do tej lektury podkusiło.

Książka solidnej objętości nie rzuca na kolana okładką – jej szata graficzna mnie nie przekonuje. Gdy tylko zacząłem czytać, w duchu aż jęknąłem; znów pedofile. Włączam radio – pedofile, włączam TV – pedofile. Wszędzie pedofile: w powieściach, w szkołach, nawet w Kościele. Problem ważny, ale ile można o jednym i tym samym, tak jakby innych tematów nie było? Już po kilku chwilach lektury miałem wrażenie, iż mam w ręku klon kryminału made in Sweden, w dodatku niezbyt udany, gdyż usiłujący zamiast ważkich problemów społecznych wykorzystać to, co najbardziej bulwersujące, ale wcale nie najpowszechniejsze, ani nie najważniejsze, czyli krzywdę dzieci. Na szczęście w trakcie lektury okazało się, iż tym razem całkowicie się omyliłem.

W niewielkim miasteczku Denton w Wielkiej Brytanii, ale też nie tak do końca małym, skoro ma własną jednostkę policji, wydział kryminalny i patologa z prawdziwego zdarzenia, inspektor Frost zmaga się z kilkoma śledztwami. Szkielet wykopany w ogrodzie jednego z domów jednorodzinnych, porwania kilkuletnich dziewczynek zakończone zabójstwami, seryjny włamywacz, seryjne zabójstwa prostytutek… Dużo jak na taką małą mieścinę, ale przy okazji, przez skojarzenie z Polską, obciążenie pracą służ policyjnych raczej średnie. Jak nasz bohater pociągnie te postępowania, nie będę Wam zdradzał. Niełatwy do przewidzenia ciąg dalszy każdego z wątków jest niewątpliwym atutem tej opowieści, choć czytelnik może tego próbować tylko na wyczucie – pisarz nie ujawnia mu elementów niezbędnych do uporządkowania układanek, dopóki nie zrobi tego sam Frost, a wtedy jest już za późno.

Podobał mi się klimat powieści; nieco mroczny, wiejący chłodem, współgrający z zimą i śmiercią. Osoba głównego bohatera niezwykle wyrazista, spójna i przekonująca, podobnie jak postacie drugoplanowe. Idealnie przedstawiona atmosfera wydziału kryminalnego borykającego się z ograniczeniami „sił i środków”. Celnie oddane typowe okazy policyjnych nieudaczników oraz szefów biurokratów, którzy czują się urzędnikami, a nie policjantami. Charakterystyczny rys, który Anglikom znany od jest dawna, a u nas dopiero się w całej okazałości ujawnia, gdyż za komuny nie istniał, czyli liczenie pieniążków za nadgodziny, paliwo i inne koszty oraz kalkulowanie, czy można wydać jeszcze troszkę, by ratować czyjeś życie, czy lepiej zaoszczędzić i liczyć na awanse oraz nagrody przynależne sprawnemu dowódcy-administratorowi-urzędnikowi. Słupki statystyk, słupki kosztów, jakby policja była bankiem albo sklepem. Znak naszych czasów, a na pewno topos świata kapitalistycznej przyszłości.

Wszystko to sprawia, iż powieść, choć tomisko jest zdecydowanie opasłe, czyta się błyskawicznie. Cały czas popędza nas ciekawość, a niesie wartka akcja i współgrające z nią tempo narracji oraz zmiany klimatu opowieści i zachowania bohaterów korespondujące z ich wewnętrznymi przeżyciami. Świetnie ukazane są patologie, jakie w życie prywatne wprowadza oddanie służbie oraz druga strona medalu, czyli skutki, jakie może rodzić brak zaangażowania w nią. Frost nie jest sztywniakiem ani geniuszem z kryminalnej kreskówki a la Sherlock Holmes. Jest wirtuozem działającym w stanie permanentnego niedostatku mocy przerobowych, a co z tego wynika, również chronicznego braku informacji. Wykonać zadanie, gdy ci niczego nie brakuje, to pikuś. Robić swoje, i to skutecznie, gdy nie masz ku temu środków, a przełożeni raczej przeszkadzają niż pomagają – to jest sztuka. Wykorzystać łut szczęścia, skojarzenie wywołane strzępkiem informacji, to jest to! O takim mistrzu to opowieść, choć mistrz nieco zdegenerowany, ale czyż może być inaczej? Kto wystarczająco długo robi przy śmieciach lub trupach, zawsze przesiąka ich zapachem. Nawet jeśli inni tego nie czują, owa woń towarzyszy mu wszędzie. Na zawsze pozostaje w mózgu.

Proza Wingfielda jest niewymagająca. Język łatwy w odbiorze, obrazowy i plastyczny, dynamiczny i adaptujący się do postaci oraz zdarzeń sprawi, iż czytelnik początkujący przeżyje przygody Frosta nie mniej niż koneser. Dzięki takiemu stylowi jest to także powieść, od której można rozpocząć znajomość z kryminałem, więc polecam nie tylko miłośników gatunku. Wprawdzie jest to rzecz w sam raz na jeden raz, a i tłumacz* mógł się lepiej przyłożyć, lecz i tak powieść na pewno warta jest poznania. Dobra rozrywka w mrocznych klimatach, które nie obciążą waszej psychiki na dłużej, niż trwa lektura. Szczerze zachęcam do spotkania z Frostem


Wasz Andrew


* Oczywiście mogą to być pomyłki autora, nie porównywałem z oryginałem, ale np. na stronie 327 czytamy: „Nie wiedziałem, że ta przeklęta pukawka wypali akurat w tej chwili… On zarobił połowę naboi, a reszta znalazła się w mojej nodze”. Każdy, kto ma choć jakie takie pojęcie o broni wie, iż nabój jest przed strzałem, a po jest pocisk (lub pociski) i łuska. Inna sprawa to liczba mnoga. To była stara strzelba, a nie UZI! Może była nabita śrutem? Można się tylko domyślać.
Tłumacze i autorzy kryminałów mają szczęście, iż nikt ich nawet zbytnio nie opluwa za takie błędy, za które w marynistyce przeciągnięto by ich pod kilem, powieszono na rei, a na koniec wyrzucono za burtę. Szkoda, że jak dotąd tylko miłośnicy morza wymusili na autorach dla nich piszących (i tłumaczących) znajomość tematu, za który się biorą, a osiągnęli to konsekwentną krytyką merytorycznych wpadek. No, ale żeby tak krytykować, trzeba samemu dobrze orientować się w temacie, tymczasem większość krytyków nie widziało nigdy zwłok, nie miało w ręku broni...

sobota, 23 lutego 2013

Lamus ciekawostek



Lamus ciekawostek

Marian Kozłowski

Krajowa Agencja Wydawnicza (KAW) 1976

Dziś przedstawię książkę, która od dawna nie była wznawiana, i o której wspominałem ostatnio dwukrotnie. Lamus ciekawostek Mariana Kozłowskiego trafił w me ręce dekady temu, jednak do dziś pamiętam frajdę, jaką sprawiła mi jego lektura. To książka dla każdego, od dzieciaka do próchniaka. Jest tak wielotematyczna, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, a niektóre kawałki są wręcz szokujące, jak mawiają; odjechane do granic. Lamus ciekawostek jest tym, co sama nazwa sugeruje – zbiorem ciekawostek z tylu dziedzin wiedzy, że nie sposób ich tutaj wszystkich wymienić. Dla mnie stała się ta książka symbolem, standardem pewnego gatunku, który sobie upodobałem, choć nie jest on zbyt licznym klanem wśród książkowej populacji. Zwykle nie przytaczam notek od autorów, ale tym razem zrobię wyjątek, gdyż tekst celny i nie nosi znamion tak natrętnej we współczesnych wydaniach reklamy:

Znaleźliśmy się na Ziemi już bardzo dawno. Oczywiście dawno w tej skali czasu, jaka wynika z naszego, ludzkiego rytmu życia, z przeżywanych przez człowieka godzin, dni i lat. Ale w skali dziejów Ziemi i życia na niej należymy do istot najmłodszych, a jako gatunek przyrodniczy istniejemy tu wyjątkowo krótko.

Wystarczy przypomnieć, że dinozaury przetrwały na Ziemi aż 40 razy dłużej, niż to wypada na dotychczasową egzystencję człowieka, wyliczoną według najnowszych wykopalisk i badań archeologicznych. I to jeszcze nie egzystencję człowieka zwanego rozumnym - Homo sapiens - lecz zwykłego Homo, który swego rozumnego potomka wyprzedzał prawdopodobnie o jakieś trzy miliony lat.

I chyba tak długo kształtował się mózg tego zwykłego Homo, aż stał się mózgiem człowieka rozumnego. O tym rozwoju decydowała również jego ciekawość, która w miarę zaspokajania zaostrzała się jeszcze bardziej. Człowiek ciekawy był tego, co go otacza i siebie samego. Ciekawy był, żeby przetrwać, a potem żeby życie jak najlepiej ułożyć. Ciekawy był swego miejsca w przyrodzie i w społeczeństwie.

Z ciekawości zaspokajanej przez tysiąclecia i nigdy nie zaspokojonej do końca, powstała wiedza ludzka tak rozległa, że tylko wyliczenie jej dziedzin zapełniłoby tom wielokroć obszerniejszy od tej skromnej książeczki. Społeczny podział zadań staje się w tych warunkach koniecznością, bo umożliwia specjalizację jednostek, zapewniając wzajemne korzystanie z ich różnorodnych umiejętności. Ale nie wyklucza przy tym ciekawości, sięgającej za opłotki cudzej wiedzy, przeżyć i doświadczeń. Nawet jeśli zaspokoimy ją tymczasem tylko okruchami wyszperanymi z lamusa, przeżyjemy emocje znane człowiekowi od setek tysięcy, a może i od milionów lat…

I ja również pod tymi słowami się podpisuję. Jeszcze raz zachęcam do lektury


Wasz Andrew

piątek, 22 lutego 2013

Niezwykłe okręty



Niezwykłe okręty


Jan Piwowoński

Ilustracje: Adam Werka
Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia" 1986

Kilka dni temu polecałem Wam zapoznaną już nieco książkę Archiwum Neptuna i mam nadzieję, że zachęciłem do jej przeczytania. Samym sobie, albo dzieciakom, albo jedno i drugie. Wspomniana publikacja jest typowym, a zarazem znakomitym reprezentantem gatunku, który nazwałbym lamusem ciekawostek. Nomen omen nazwę tę wziąłem od pewnej książki o takim właśnie tytule, ale o tym następnym razem. Dziś inna pozycja należąca do wspomnianego kanonu, choć zdecydowanie bardziej monotematyczna, niż Archiwum Neptuna, że o samym Lamusie ciekawostek nie wspomnę. Czas na Niezwykłe okręty pióra znanego pisarza, historyka i prawdziwego fascynata marynistyki oraz kolei żelaznych czyli Jana Piwowońskiego.

Jak już wyżej napomknąłem, książka ma dość wąsko zarysowaną tematykę. Jest nią historia konstrukcji pływających, ale potraktowana nie jako wykład o drzewie genealogicznym dzisiejszych statków i okrętów, lecz jako zbiór niezwiązanych ze sobą opowiadań o najbardziej zakręconych pomysłach konstruktorów pojazdów mających poruszać się po morzach i oceanach. Zbiór pozornie oderwanych od siebie ciekawostek, ale w rzeczywistości ukazujący drugą stronę lustra. Historia rozwoju znanych, współczesnych nam konstrukcji zwykle koncentruje się na ich pochodzeniu i ogranicza do udanych przodków. Zazwyczaj zupełnie się pomija ślepe zaułki ewolucji, obumarłe gałęzie drzewa genealogicznego morskich pojazdów. Całkowicie nielogicznie, gdyż dzisiaj stosowane technologie często wywodzą się z pomysłów i natchnień, które w pierwszym podejściu nie wystarczyły na nic więcej, niż spłodzenie mniej lub bardziej dziwacznych potworków.

Książka napisana jest niezwykle przystępnie, nawet dziecko nie będzie miało kłopotów z percepcją, a całość ozdobiona jest świetnymi grafikami Adama Werki, którego nazwisko znane jest chyba każdemu miłośnikowi marynistyki. Dorosłym, niezależnie od zainteresowań, lektura zapewni sporo ciekawych informacji i dobrą rozrywkę, a maluchom pokaże jak odjechane i nieraz dziecinne pomysły miewają poważni dorośli ludzie zajmujący się konstruowaniem naprawdę poważnych i drogich konstrukcji. Co szczególnie ważne, książka ta może zaszczepić w młodych czytelnikach i czytelniczkach bakcyla zainteresowania techniką i nauką, czego raczej nie można oczekiwać po treściach oferowanych przez telewizję czy propozycje dzisiejszych wydawnictw. Skąd mają się brać przyszli inżynierowie, skoro nie ma jak wytypować tych, którzy są potencjalnie zainteresowani stosowanymi naukami ścisłymi? Mam wrażenie, iż trzeba się przeciwstawiać trendowi zmierzającemu do wychowania naszej młodzieży na stado bezwolnych owiec, które jest marzeniem marketingowców i polityków. Trzeba reklamować książki, które wspierają budzenie samoświadomości, rozległych zainteresowań, dociekania i głodu wiedzy dla niej samej, ciekawości świata. By przeciwstawić się tworzeniu młodzieży dla której jedynymi marzeniami o karierze są muzyka, sport, telewizja albo gangsterka.

Przy okazji nachodzi mnie refleksja o parytetach i równouprawnieniu. Jak ma zaistnieć ta równość płci, skoro większość przedstawicielek płci słabej, nie piszę pięknej, bo z tym to różnie bywa, stwierdza w ciemno, iż coś takiego nie dla nich i nie dla ich córek? Skąd mają się brać panie inżynier, skoro w czasie, gdy chłopcy połykają takie książki, ich rówieśniczki… Nie śmiem nawet spekulować, czym się one zajmują. Dlatego, jeśli macie dzieci w odpowiednim wieku, podrzucajcie im takie książki, by wiedziały, jak wiele jest różnych ciekawych rzeczy w świecie. Rzeczy, o których nigdy się nie dowiedzą poznając rzeczywistość za pomocą czasopism czy programów TV dla młodzieży. Niestety, w większości nie dowiedzą się też o nich w szkole. Chcecie szybko odkryć, jakie kierunki interesują Wasze dziecko? Podrzucajcie mu takie lektury, albo nawet sami czytajcie różne lamusy ciekawostek, bo są takowe z wielu, wielu dziedzin. Nie zakładajcie z góry, że Wasze dzieci są takie jak Wy, gdyż ani zainteresowania, ani uzdolnienia, z reguły nie są dziedziczne. Lekarze zwykle chcą, by ich dzieci były lekarzami, adwokaci chcą mieć za potomków adwokatów, itd., ale przez to często nie zauważają braku uzdolnień swych dzieci w wybranym kierunku, co próbują narobić układami, i jednocześnie nie doceniają talentów, których nie pożądają, a które właśnie mogły się w ich latoroślach objawić. Oczywiście tradycje rodowe są znane, ale do czego to prowadzi, można obserwować choćby na przykładzie naszej palestry i jej merytorycznego poziomu. To jednak tylko taka nieco przydługa dygresja.

Jak już się na pewno zorientowaliście, polecam Niezwykłe okręty każdemu, nawet tym, którzy uważają się za zagorzałych humanistów. Pokrętne drogi ludzkiej inwencji są równie zadziwiające i interesujące, co same niezwykłe okręty. Gorąco zachęcam do lektury, tym łatwiejszej, iż ilustracje zajmują mniej więcej połowę publikacji


Wasz Andrew


czwartek, 21 lutego 2013

Odprawa paszportowa

czyli Arab pierwszy raz w Londynie


- Name?

- Abu Dalah Sarafi.
- Sex?
- Four times a week.
- No, no, no..... male or female?
- Male, female...... sometimes camel.......

środa, 20 lutego 2013

Tak, to ten



Tak, to ten


Jerzy Sosnowski

Wydawnictwo Literackie 2006

Po powieść Tak, to ten pióra Jerzego Sosnowskiego, pisarza i dziennikarza radiowego, sięgnąłem w ramach planowej lektury mojego oddziału DKK. Z początku książka mnie urzekła, potem wnerwiła, potem zaciekawiła, zniechęciła, zaintrygowała, wkurzyła… Wymieniać dalej? Lepiej nie. Miast recytować tę niekończącą się huśtawkę przejdę może od razu do sedna.

Tak, to ten jest opowieścią wielowątkową i wielotematyczną, umiejscowioną głównie w klimatach Kołobrzeskich, choć nie tylko. Mamy sprawę przeszłości Kołobrzegu; czasów Hitlera, a nawet wcześniejszych, mamy sprawę Polski dzisiejszej i społeczne problemy wynikające z przemian ustrojowych, które do niej doprowadziły. Mamy wątek radia prowadzącego audycję dla nocnych marków i ich zwierzenia na antenie. Blogi jako ersatz kontaktów międzyludzkich. Wszystkich nie będę wymieniał. Kto chce przeczyta i sam zobaczy. Problem w tym, że jest ich dużo, ale przeskoki między nimi, podobnie jak przeniesienia w czasie i przestrzeni, nie są zaznaczone w sposób zwykle praktykowany, co utrudnia lekturę. Ja osobiście odniosłem wrażenie, iż autor po prostu chciał zrobić na złość czytelnikowi. Tym bardziej, iż do tego dochodzi dziwna maniera – w książce nie ma chyba ani jednego przypisu tłumaczącego, choć roi się w niej od wstawek w językach obcych, łącznie z całymi tekstami piosenek. Czytelnik nie znający biegle języków ma do wyboru czytanie po łebkach, albo szukanie tłumaczeń. Po co taki zabieg? Taka konstrukcja w ogóle mnie nie przekonuje. Podobnie forma absolutnie, przynajmniej w moim odczuciu, nie przystaje do treści. Miejscami tekst rozsypany, miejscami posklejany. Takie praktyki można spotkać również u uznanych światowych autorów, ale tam współgrają one z rytmem narracji, z klimatem lub treścią. Tutaj, w moim odczuciu, opowieść sobie, a forma sobie. W dodatku, w przeciwieństwie do formatowania tekstu, które miejscami jest sztucznie udziwnione, styl jest monotonny i nie zmienia się niezależnie od okoliczności i zdarzeń.

Trzeba przyznać, że jest w powieści kilka wątków, które cały czas dobrze rokują i każdy z nich sam mógłby starczyć innemu pisarzowi na materiał do dobrej książki. Niestety, oczekiwanie na to, że się jakoś splotą i zakończą nie spełni się. Całość sprawia wrażenie niedokończonej zabawy; jakby malarz zaczął mieszać farby i bazgrać coś na płótnie, aż całe je zasmarował, ale koniec końców pozostawił zamalowane płótno, które nie jest obrazem. Domniemywam, że zabieg ten był celowy, ale ja tego nie kupuję.

Jak wspomniałem, wiodącym motywem jest Kołobrzeg jako miejsce reprezentatywne dla Ziem Wyzyskanych, ze wszelkimi tego reperkusjami, jak roszczeniami Wypędzonych, niepewnością Polaków, itd. Tutaj niestety Sosnowski poległ. Dla mnie, jako miłośnika i wieloletniego mieszkańca kilku takich miejsc, zarówno z północy jak i południa dzisiejszej Polski, autor nie chwycił klimatu tych terenów, mentalności tych ludzi, przez co stracił wiele z wiarygodności swej narracji.

W historii literatury wiele było dzieł, których twórcy wysilili się na oryginalność formy. Ja jednak jestem zwolennikiem tezy, iż forma bez treści jest niczym, lepsza jest już treść bez formy. Stąd byłby już tylko krok do zmieszania książki z błotem, gdyby nie… No właśnie.

Gdyby tą powieść pokroić na kawałki, wykroić z niej opowiadania czy inne krótkie formy, byłby całkiem ciekawy zbiorek. Szczególnie opowieść o Świętym Zabajonku (str. 370), gdyby zaistniała jako samodzielny tekst pseudohagiograficzny, byłaby prawdziwym majstersztykiem. Szkoda, że takie perełki zaginą w przyszłości literatury ze względu na nieudany, w mojej ocenie, eksperyment z formą. Nie mam śmiałości zachęcać nikogo do tej lektury, tym bardziej, iż nie da się jej przebrnąć szybko, ale i zniechęcać nie mam zamiaru. Jeśli nie boicie się szczególnej maniery, o której wspominałem, jeśli macie więcej wolnego czasu, niż zwykle trzeba poświęcić powieści o tej objętości, jest to być może książka dla Was. Nawet jednak jeśli nie chcecie jej czytać, ale jakoś do Was trafi, albo jeśli czytając, w pewnym momencie będziecie chcieli rzucić ją w kąt, co jak słyszałem wielu się przydarza, przeczytajcie wspomniany fragment o Świętym Zabajonku. Naprawdę warto, o czym Was zapewniam

Wasz Andrew

poniedziałek, 18 lutego 2013

Archiwum Neptuna







Archiwum Neptuna

Jerzy Miciński

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1957

Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem nie myślącym nawet o czymś takim, jak bycie młodzieżą, dzięki moim rodzicom wpadały mi w ręce, niby przypadkiem, różne książki, które, jak później dopiero doceniłem, rozbudziły we mnie ciekawość; pragnienie by wiedzieć. By wiedzieć dla zaspokojenia własnej ciekawości, gdyż ciekawe jest wszystko. Wiele z nich pamiętam do dziś, a jedną z bardziej szczególnych było Archiwum Neptuna. Publikacja, której autorem jest Jerzy Miciński, stanowi zbiór krótkich tekstów, ciekawostek z wielu dziedzin, których większość ukazała się wcześniej w różnych czasopismach, a które łączyło jedno słowo: MORZE.







Niedawno przypadkiem trafiłem na niezwykle godną reklamowania inicjatywę. Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego w Gdańsku przystąpiła do współtworzenia Bałtyckiej Biblioteki Cyfrowej. Mam nadzieję, iż przedsięwzięcie będzie się rozwijać. Czemu o tym wspominam? Gdyż tam właśnie trafiłem na wspomniane Archiwum Neptuna (link prowadzi do książki, którą można czytać online lub ściągnąć na dysk. Z nutką nostalgii zacząłem czytać i nagle się okazało, iż choć nie ma już, co oczywiste, w tej publikacji niczego dla mnie nowego, to urzeka mnie ów niepowtarzalny klimat lamusa ciekawostek. Okazało się, że mimo prawie sześćdziesięciu lat, które minęły od wydania Archiwum, nadal jest ono bardzo interesującą lekturą. Tym bardziej wartościową, że na obecnym rynku wydawniczym widać chroniczny brak podobnych publikacji.

Ta stara książka wywołuje wiele refleksji na różnych poziomach. Pokazuje, między innymi, jak kłamliwy jest powtarzany przez wielu slogan, iż jeśli czegoś nie ma w internecie, to takie coś po prostu nie istnieje. Wiedza sieciowa jest dziurawa, przy czym złudzenie, iż jest kompletna, okazuje się niejednokrotnie tym groźniejsze, że wielu nie zdaje sobie z tego sprawy. Spróbujmy wyszukać w sieci informacje o Jerzym Micińskim, autorze Archiwum. O tym, czym się zajmował, co stworzył, znajdziemy wiele, choć to tylko ułamek rzeczywistych jego osiągnięć. A o nim samym? O tym, kim był i jak żył? Ale wróćmy do jego książki.

Archiwum Neptuna na pozór monotematyczne, gdyż poświęcone morzu, w rzeczywistości zawiera „posty” z tak różnych dziedzin jak historia, biologia, geografia, technika i konstrukcje. Jest przyjemną lekturą nawet dla dorosłych obeznanych z tematem. Jestem przekonany, iż nawet miłośnicy marynistyki znajdą ciekawostki całkiem im nieznane. Najbardziej polecam jednak książkę rodzicom dzieci wyrastających z bajek i przeżywających szok z wejścia w świat szkolnej urawniłowki i lektur obowiązkowych. Różnorodność tematyki i zwartość poszczególnych artykułów składających się na publikację sprawi, że mały odbiorca nie zdąży się znudzić. Nim minie zainteresowanie jedną ciekawostką, już ma nową, całkiem odmienną tematycznie, a zawsze interesującą, intrygującą lub nawet zadziwiającą. Takie książki jak Archiwum Neptuna to droga, by przeciwstawić się wizji świata wyłaniającej się z mass-mediów, w którym do wyboru są tylko takie drogi życiowe jak muzyka, sport i polityka. To sposób do pokazania i zobaczenia, jakie dziwne rzeczy się działy na przestrzeni dziejów i jak niezwykłymi drogami podążały ludzkie umysły próbujące poznać i okiełznać morze. Niewiele jest książek potrafiących równie lekko i zarazem interesująco pokazać, jak wiele jest ciekawych rzeczy dookoła nas, którymi można się w życiu zajmować, a ta jest jedną z tych nielicznych. Dlatego gorąco polecam wszystkim, od maluszka do staruszka. Jednym, by szerzej otworzyli oczy i umysł, drugim dla rozrywki niosącej jednak konkretną wiedzę. Każdemu w innym celu, ale każdemu przyda się zajrzeć do tej zapomnianej nieco książki. Tym bardziej, iż można za darmo, co jest ewenementem w erze płatnych ebooków próbujących zmusić nas do zapomnienia o papierowych książkach, które zawsze były w bibliotekach dostępne za darmo





Wasz Andrew











piątek, 15 lutego 2013

Mała pieszczocha

Miało być co innego, ale jako szalony na punkcie sów nie mogę sobie odpuścić skorzystania z linku od Pauliny (dzięki):

czwartek, 14 lutego 2013

Te oczy... ;)


Miałem nie wrzucać na blog takich rzeczy, ale tym razem nie mogłem odpuścić. Te oczy... ;)

wtorek, 12 lutego 2013

Kochajmy biblioteki



"Biblioteka jest instytucją, która samym swym istnieniem świadczy o rozwoju kultury. Jest ona bowiem skarbnicą piśmiennictwa, przez które człowiek wyraża swój zamysł twórczy, inteligencję, znajomość świata i ludzi, a także umiejętność panowania nad sobą, osobistego poświęcenia, solidarności i pracy dla rozwoju dobra wspólnego".
 
Jan Paweł II

poniedziałek, 11 lutego 2013

Panienki Madame Cleo



Panienki Madame Cleo

(Madame Cleo Girls)

Lucianne Goldberg

tłumaczenie: Paweł Lipszyc
wydawnictwo: Da Capo 1995

Lucianne Goldberg nie jest w Polsce osobą szczególnie znaną. Jeśli już, nazwisko jej bardziej kojarzą osoby interesujące się polityką i Stanami Zjednoczonymi, niż literaturą, gdyż PR i polityka to dziedziny, w których jej nazwisko odegrało znaczącą rolę. Gdy kilkanaście lat temu w Polsce wydano powieść pani Goldberg pod tytułem Panienki Madame Cleo, trafiła ona w me ręce. Jakim zrządzeniem losu, nie potrafię sobie już dzisiaj przypomnieć, ale jednak trafiła. Wtedy nie pisałem recenzji, lecz dziś postanowiłem do tej dawnej lektury powrócić, by przypomnieć ją i ocalić od zapomnienia; wyróżnić spośród zalewu nowości wydawniczych, spośród których wiele niekoniecznie jest wartych choćby słowa.

Madame Cleo to najbardziej ekskluzywna madame w Paryżu, czyli po naszemu burdelmama oferująca rozrywki tylko najbogatszym. Popada ona w kłopoty finansowe, ktoś jej grozi… By zdobyć pieniądze postawia wydać pamiętnik i do jego napisania wybiera zawodowca, któremu opowiada historie kilku swoich pracownic. Jak się całe to przedsięwzięcie skończy, oczywiście nie zdradzę.

Powieść napisana jest z wielkim wyczuciem i trzeba przyznać, że proza Lucianne Goldberg jest tej klasy, iż wielki żal, że zamiast polityką nie zajęła się głównie pisaniem powieści. Potrafi umiejętnie zaciekawić czytelnika od pierwszych stron i utrzymać ten stan aż do samego końca. Mam wrażenie, iż to nie perypetie Madame Cleo są głównym tematem książki, a losy jej podopiecznych, luksusowych prostytutek, ukazane na tle szerokiego obrazu stosunków społecznych elit USA i nie tylko. Powieść obala stereotypy i uczy oceniania każdego człowieka indywidualnie. Ukazuje jak różne zbiegi przyczyn mogą nas doprowadzić w te same miejsca i jednocześnie jak różnie mogą się zakończyć z pozoru identyczne drogi na pierwszy rzut oka podobnych ludzi. Niezwykle interesująco jest ukazane zdumiewające zróżnicowanie ludzkich potrzeb w najbardziej intymnych, najbardziej osobistych sferach i co z tego może wyniknąć. Na pewno na to, iż książka jest przekonująca, wpłynęły obserwacje, jakich Goldberg dokonała obracając się wśród amerykańskiego establishmentu oraz biorąc czynny udział w wielu głośnych skandalach i aferach.

Jeśli czasami słysząc, iż ten a ten polityk zdradził czy nawet porzucił piękną, bogatą i mądrą żonę dla kobiety, która wydaje się niewarta tego, by na nią spojrzeć, nie możecie zrozumieć, co go podkusiło, ta książka otworzy Wam oczy na różnorodność motywów, którymi w tych sprawach mogą kierować się ludzie. Zwłaszcza osoby, dla których celem nie jest przeżyć do pierwszego, kupić nowy samochód, postawić dom, zasadzić drzewo. Najbogatsi i najpotężniejsi ludzie świata to często również wielkie indywidualności, także w sprawach najbardziej intymnych pragnień. O tym również jest ta książka. A także o samotności i niespełnieniu wielkich...

Może Panienki Madame Cleo nie są tak porywające, jak najświetniejsza sensacja, może nie ma w nich aż takiego napięcia, jak w najlepszych kryminałach, ale są naprawdę wciągające oraz interesujące od początku do końca. I na pewno jest to powieść, którą pamięta się nawet po latach. Wiem o tym dobrze, gdyż wciąż o niej nie zapomniałem, choć o tylu innych już zdążyłem. Jest to też jedna z tych książek, których lektura zmienia czytelnika. Ta akurat nie dokonuje w nas żadnej rewolucji, żadnego przewartościowania gruntownego ani też żadnego objawienia przy niej chyba nie doznamy. Po pewnym jednak czasie, słysząc wieści ze świata polityki, jakieś doniesienia ze świata milionerów, albo po prostu ot tak – nagle sobie o niej przypominamy. Wtedy stwierdzamy, iż jednak gdzieś tam coś w nas zmieniła. Zostawiła w nas jakiś ślad na zawsze

Absolutnie i gorąco polecam


Wasz Andrew

niedziela, 10 lutego 2013

Kawał?



Patrol drogówki zatrzymał do kontroli samochód, który śmigał "wężykiem" przez ulice miasta. Natychmiast przystępuje do kontroli trzeźwości kierowcy. Ku kompletnemu zaskoczeniu policjantów wynik testu jest negatywny, o czym nie dowierzając informują kierowcę: 
- Panie kierowco, jest pan trzeźwy, więc czemu pan jechał wężykiem? 
- Panie władzo, pijani jadą prosto, a trzeźwi omijają dziury w jezdni.

sobota, 9 lutego 2013

Zatrudnij emeryta



Kowalski jak zwykle przyszedł spóźniony do pracy i zbiera standardowy ochrzan od szefa:


- Był pan w wojsku, Kowalski?

- Byłem.
- I co tam panu mówił sierżant, gdy się pan spóźniał?!
- Nic szczególnego... "Dzień dobry, panie majorze"...

piątek, 8 lutego 2013

Jaka jest różnica?




- Jaka jest różnica między automatem telefonicznym a wyborami?
- W automacie najpierw płacisz, a potem wybierasz, a przy wyborach najpierw wybierasz, a płacisz później!

I ten optymistyczny akcent niech będzie dzisiejszym komentarzem do najnowszych wieści z polskiej sceny politycznej ;-)

czwartek, 7 lutego 2013

Prawa autorskie

czyli opium dla mas




Do napisania niniejszego tekstu zdopingowała mnie sytuacja dotycząca kociokwiku panującego w Polsce w dziedzinie praw autorskich. Takiej mieszaniny cwaniactwa, złodziejstwa, niewiedzy, oszołomstwa i zakłamania próżno szukać w innych dziedzinach prawa, choć i tam nie jest różowo, a dowodem nieustający potok nowych tematów dla programów typu Uwaga czy Państwo w państwie. Cała ta materia, to ciągłe gadanie o piractwie, już doprowadza mnie do pasji, tym bardziej, iż większość społeczeństwa gotowa jest walczyć na noże o prawa autorskie, lub przeciw nim, nawet nie starając się zrozumieć, że sprawa wcale nie jest jednoznaczna prawnie, doktrynalnie, ani tym bardziej moralnie.

Intuicyjnie zrozumiałym jest, iż twórca powinien mieć prawa do korzyści ze swej pracy, przykładowo z rozpowszechniania jego utworu. Na pierwszy rzut oka wydaje się to logiczne i moralne. Już tutaj jednak, po głębszym zastanowieniu, można mieć wątpliwości.

  • Nasi pradziadowie nie mieli copyrightek i jakoś żyli. Chopin, Mozart i całe pokolenia innych artystów wszelkich możliwych rodzajów sztuki nie mieli ZAiKS-u i jakoś dawali sobie radę.
  • Czas trwania praw autorskich w większości przypadków jest uzależniony od długości życia twórcy (wygasa po określonym czasie od jego śmierci). Widać tu zależność od postępów medycyny, która w przyszłości może wydłużyć czas życia, a więc i nałożyć blokadę na korzystanie z pewnych idei nawet na całe stulecia (już teraz przy stu latach życia prawa autorskie mogą obowiązywać dwa wieki (sto lat życia twórcy + sto lat po śmierci). Widać także nierówność wobec prawa w świetle zróżnicowania średniej życia w różnych krajach i warstwach społecznych. Biedni żyją krócej i będą za to dodatkowo karani również krótszą ochroną prawną ich dzieł. Również arbitralne przyjmowanie długości czasu takiej ochrony (czemu akurat 70, 100, a nie 79 lat?) świadczy o sztuczności i braku moralnych czy rozumowych podstaw owych przepisów.
  • W przeszłości wielokrotnie zdarzało się, iż wynalazku czy odkrycia dokonywano niezależnie od siebie w różnych miejscach, w tym samym lub różnym czasie. Dlaczego ten, kto pierwszy zgłosi wynalezione przez siebie rozwiązanie, metodę, motyw lub ideę ma być chroniony kosztem pozostałych, którzy zostaną pozbawieni praw do owoców swej pracy?
  • Jeśli prawo autorskie ma służyć zwiększaniu dochodów twórcy, można by to uznać za moralnie uzasadnione. Coraz częściej jednak prawa autorskie służą temu, by dana koncepcja nie ujrzała światła dziennego. Jest to ewidentne działanie przeciwko postępowi, wolności i zdrowemu rozsądkowi. No, chyba że zysk za wszelką cenę, nawet za cenę dobra całej ludzkości, ma służyć za moralność.
  • Wielokrotnie zdarzało się, zwłaszcza w biedniejszych państwach, takich jak Polska, iż właściwy twórca był pozbawiany praw do swego wynalazku, gdyż nie miał pieniędzy na dopełnienie kosztownych rozwiązań będących podstawą późniejszego dowodzenia swych praw (patenty). W konsekwencji ci, którzy daną rzecz stworzyli, musieli później kupować prawa do niej od tych, którzy z procesem twórczym nie mieli niczego wspólnego, a mieli za sobą tylko pieniądze i zastępy prawników.

    Ponadto w ostatnim czasie ujawnia się coraz większa presja na zaostrzanie ochrony praw autorskich i rozciąganie jej poza granice absurdu. Oto niedawno jedna z największych firm produkujących drukarki komputerowe praktycznie wygrała wojnę z producentami oferującymi tańsze tusze do tych drukarek zakazując im takiej działalności. Jednocześnie coraz więcej firm montuje w swych produktach rozwiązania sprawiające, iż ich żywotność nie będzie wykraczać poza okres gwarancji. Zaczęło się od pończoch i żarówek. Teraz widzimy coraz więcej takich rozwiązań w sprzęcie elektronicznym. Jeśli dalej będziemy iść w tym kierunku, za jakiś czas do samochodu będzie można montować tylko oryginalne części, opony marek wskazanych przez producenta, napraw dokonywać tylko w serwisie, a wszystko to w tym celu, by produkt nie służył nam dłużej, niż przewidywał producent. A najciekawsze, że koncerny stosujące takie praktyki, reklamują się jako ekologiczne i nikt przeciwko temu nie protestuje. A przecież, jeśli przy produkcji wyrobu stosuje się specjalne rozwiązania, które mają skrócić jego naturalną żywotność, nawet przy najlepszej woli nie można tego nazwać rozwiązaniem ekologicznym. W dodatku jest to oszustwo, gdyż świadomie i sztucznie obniża się wartość produktu, a to dodatkowo zwiększa koszty produkcji, którymi i tak obciąża się konsumenta. Gdzie tu moralność? I jak można mówić, że łamanie tak rozumianych praw autorskich jest niemoralne?

    Kiedyś w dawnej komunistycznej encyklopedii widziałem przy cybernetyce, informatyce i kilku innych naukach odnośnik -> nauka burżuazyjna (pseudonauka stworzona w celu ogłupienia mas pracujących). Szkoda, że nie spojrzałem wtedy na hasło „prawa autorskie”. Mam wrażenie, że sprawy zmierzają właśnie w tym kierunku.

    Każdy, kto uważnie śledzi bieżące doniesienia z tej dziedziny widzi, iż szlachetna w założeniach idea ulega coraz większym wypaczeniom. Likwidacja kilku dużych „pirackich” przedsięwzięć spowodowała spadek obrotów firm „legalnych” działających na tym samym obszarze. Wytłumaczenie jest proste. Ludzie nie chcą kupować drogich płyt czy filmów „w ciemno”. Kota w worku nie są skłonni kupować, ale zacisną chętnie pasa, by mieć w najlepszej możliwej jakości (oryginalny) egzemplarz ulubionej płyty czy filmu. Mimo tego większość dąży do jeszcze ostrzejszej walki z „piratami”. Czasami się zastanawiam, czy to właśnie sprytne firmy żyjące z takiej walki (to przecież już cały sektor biznesowy), nie nakręcają wciąż od nowa tej sprawy i nie podburzają co bardziej podatnych na manipulację celebrytów i polityków. Dochodzi do tego nawet, iż niektórzy wychodzą z propozycjami, by swojego egzemplarza (nośnika) oryginalnego programu, e-booka (!sic) czy muzyki lub filmu nie wolno było dalej pożyczać, odsprzedawać lub darować!

    Ciekawostką, na którą prawie nikt nie zwraca uwagi, jest fakt, iż sposób informowania o prawach autorskich i warunkach licencji jest sprzeczny nie tylko z przepisami prawa, ale nawet jego fundamentalnymi zasadami. Kupując w kiosku ofoliowaną gazetkę nie mamy możliwości przed zawarciem umowy dowiedzieć się, jakie są warunki licencji (postanowienia zawieranej właśnie przez nas umowy) na używanie dołączonej do niej płytki z oprogramowaniem, muzyką, filmem czy inną zawartością. Ba – czasami oznaczone jako chronione prawami autorskimi są treści dostępne w domenie publicznej lub ograniczonych praw autorskich, a nie słyszałem, by ktokolwiek odpowiedział za takie łamanie prawa. Kuriozum jest zaś powszechna klauzula, iż płytki nie wolno dalej odsprzedawać. To tak jakbyś kupił samochód i dopiero w domu, w garażu, dowiedział się z notki przyklejonej pod kołem zapasowym w bagażniku, iż nie wolno ci odsprzedać tego koła inaczej jak razem z samochodem. Albo że nie możesz samodzielnie naprawić usterki zakupionego produktu, co w przypadku samochodu na razie budziłoby sprzeciw, ale jest już normą w dziedzinie oprogramowania. Przykłady można mnożyć. Paranoja. Gdzie fundamentalne prawo do poznania warunków umowy przed jej zawarciem?! No i te warunki!

    Jeśli już jesteśmy przy nieuczciwych biznesach, to wspomnę tylko, iż jest coraz poważniejsza grupa ludzi, którzy nieźle żyją z wykorzystywania niekompetencji sądów, prokuratury i policji w tej materii. Powiem tylko, iż miałem przyjemność zostać oskarżony przez jedną z takich firm. Uczyniła sobie ona źródło dochodu z mapek, które umieściła w internecie. Potem zajmowała się ściganiem webmasterów amatorów, blogerów i innych frajerów. Na ogół zadowalała się dość słoną opłatą „za straty”, ale opornych ścigała za pomocą policji i prokuratury, które to instytucje takie usługi wykonują gratisowo. Żeby było ciekawie, nie sprawdzają one, czy skarżący faktycznie ma tytuł prawny do treści, których nieprawnego wykorzystania dochodzi. W tym wypadku firma skarżąca była sama oskarżona przez Instytut Geodezji i Kartografii, gdyż nie zapłaciła za mapy, które sama do sieci wstawiła, czyli po prostu je ukradła. Znając tę sytuację z oskarżenia się ucieszyłem, tym bardziej, iż moja mapa, choć bliźniaczo podobna do wspomnianych, została wygenerowana z oryginalnego legalnego programu znanej firmy, który to program posiadam zresztą do dzisiaj. Okazało się, że cieszyłem się za wcześnie myśląc, iż będę mógł sam potem dochodzić swych praw z tytułu zniesławienia. Policja i prokuratura wielce gorliwie kilkakrotnie mnie przesłuchiwała i dokonywała dwukrotnie (!sic) oględzin płytki ze wspomnianym programem. Dopiero po kilku miesiącach uznała, że chyba da mi spokój. Odmówiono jednak wszczęcia postępowania o fałszywe oskarżenie, gdyż „przecież zarzutów mi nie przedstawiono”. Mogłem niby się odwoływać od tego postanowienia albo pozywać na drodze cywilnej, ale miałem już wcześniejsze doświadczenia, które mnie zniechęciły – trzy razy wykorzystywano moją twórczość bez mej zgody, i dowiedziałem się w trakcie prowadzonych z mojego zawiadomienia postępowań, iż policja i prokuratura chętnie odwala robotę za firmy, które mają na etacie zastęp prawników, bojąc się ich i woląc mieć święty spokój, ale olewa zwykłych ludzi. Zwłaszcza, jeśli oskarżonym o naruszenie praw autorskich ma być duża zagraniczna firma kapitałowa, gdzie trudno znaleźć winnego podjęcia jednej konkretnej decyzji, a pokrzywdzonym jest przysłowiowy Kowalski. Postępowania moje umarzano, po zażaleniu podejmowano i bez żadnych czynności znów umarzano. Na bezczelnego. Dałem sobie spokój.

    Mając powyższe na uwadze i widząc wśród znajomych z sieci kompletną beztroskę jednych oraz przesadną ostrożność drugich, postanowiłem skrótowo i praktycznie przedstawić moje podejście do tematu, co może pierwszych ustrzec od kłopotów w przyszłości, a drugim dać nieco więcej śmiałości.

    Mamy zasadniczo trzy rodzaje praw autorskich:

    1. Pełna ochrona, wszelkie prawa autorskie zastrzeżone, Copyrigt, All rights reserved, itd.
    2. Pewne prawa zastrzeżone, Some rights reserved, Creative Commons
    3. Prawa “porzucone”, Copy left

    Pierwsze trzeba omijać z daleka. Ich zastosowanie bez dogadania się (na piśmie) z właścicielem praw, to pewna droga do kłopotów. I tutaj ważna uwaga. Zgodnie z obowiązującym u nas prawem każde dzieło podlega ochronie, nawet jeśli nie jest oznaczone ©. Są cwaniacy, o czym już wspominałem, którzy specjalnie umieszczają w sieci treści (mapy, grafiki, zdjęcia, itp.) nie oznaczając rodzaju praw autorskich, które ich dotyczą, a potem żyją ze ścigania naiwnych, którzy te rzeczy umieścili na swych stronach i blogach. Wszelkie więc treści, przy których nie ma informacji o prawach autorskich lepiej omijać z daleka i traktować jako Copyrighted. Oczywiście są wyjątki. Dla książkolubów najważniejsze są dwa: cytat i recenzja. Tych chyba nie trzeba wyjaśniać. Szczególnym casusem wydaje się sprawa okładek, co do której książkoluby mają ciągłe wątpliwości. Zamieszczają na swych blogach i stronach linki do witryn, z których pochodzi zdjęcie okładki, lub zaznaczają, iż sami je zrobili, cyrk po prostu. Tym jednak zajmiemy się w punkcie trzecim.

    W przypadku pewnych praw zastrzeżonych sprawa jest klarowna i czysta. Jeśli wypełnimy warunki licencji, często wystarczy uznanie autorstwa, możemy korzystać. Niekomercyjnie! To ważne, gdyż moim zdaniem blog czy strona z reklamami przynoszącymi dochód nie jest działalnością niekomercyjną i oby ktoś się kiedyś na tym nie przejechał.

    Prawa odrzucone to ciekawa konstrukcja stanowiąca techniczne i moralne odwrócenie praw zastrzeżonych. Twórca najpierw zastrzega prawa do swego dzieła (by jakiś cwaniak po czasie nie dowodził, iż należą do niego) a następnie zezwala wszystkim na dowolne kopiowanie, dystrybuowanie oraz modyfikowanie danej pracy lub pracy pochodnej pod warunkiem, iż wszelkie kopie i dzieła pochodne również będą objęte klauzulą copyleft. Cel takiego zabiegu jest chyba jasny dla każdego. Tutaj dochodzimy do domeny publicznej (public domain).


    Najogólniej jest to zbiór wszystkich tych wartości, które nie są objęte prawami autorskimi, jak choćby dzieła, których czas ochrony wygasł ze względu na upływ czasu. W Polskim prawie pojęcie jako takie nie występuje, zastępuje je wygaśnięcie praw majątkowych, ale nie mieszajmy tutaj zbytnio, by nie zaciemniać obrazu. Sęk bowiem w tym, iż w Polsce, i nie tylko, nie brak cwaniaków. Robią oni zdjęcie starego obrazu, lub jeszcze innego dzieła, do którego prawa wygasły, i oznaczają jako prawa zastrzeżone , gdyż „zrobili zdjęcie”. Jest to kolejny, ewidentny przykład oszołomstwa i zastoju mózgowego, jakiego niektórzy doznają na sam dźwięk słów „prawa autorskie”. Łatwo bowiem wywieść, iż takie podejście jest sprzeczne nie tylko z samą ideą domeny publicznej, ale także z ograniczonym w czasie trwaniem praw autorskich (w Polsce praw majątkowych z nim związanych). Krótki przykład – ktoś kiedyś zrobił piękne zdjęcie na którym zbił majątek, ale z mocy przepisów oraz upływu czasu prawa do niego wygasły. Ktoś inny robi zdjęcie tego zdjęcia i co? Mamy znów prawa autorskie biegnące od początku, tylko dla nowego autora? GŁUPOTA! Zapamiętajmy więc formułkę „Zgodnie z oficjalnym oświadczeniem Wikimedia Foundation wierne reprodukcje dwuwymiarowych utworów z domeny publicznej są w domenie publicznej, zajmowanie przeciwnego stanowiska godzi w samą ideę domeny publicznej”. To samo można odnieść do praw autorskich, które wygasły. I tu wracamy do okładek książek, czasopism, plakatów filmów, itd. umieszczanych w recenzjach. Jeśli uznajemy, że stanowią one element recenzji, wizualny cytat, ograniczenia praw autorskich nas nie dotyczą. Jeśli zaś nie, to dotyczą. W żadnym jednak wypadku nie ma żadnych praw ktoś, kto zdjęcie takiego czegoś wykonał, nawet gdy prawa autorskie trwają. Trwają bowiem prawa autorskie twórcy do okładki, które wyłączamy na zasadzie cytatu i recenzji, ale nie prawa tego, kto tę okładkę odwzorował. No, chyba, że odwzorował ją „artystycznie”. Jeśli nie chcecie mieć problemów z takim „artystą”, który wykonując robotę przewidzianą dla maszyny zwanej skanerem uważa się za twórcę, po prostu sami skanujcie okładki, róbcie zdjęcia plakatów. Chyba każdy telefon komórkowy ma teraz aparat wystarczający do zrobienia zdjęcia na bloga, a w każdej bibliotece jest skaner. A jeśli nawet nie ma, to gdzieś w pobliżu jest.

    Jak już wyżej wspomniałem, nawet to, że będziecie działać zgodnie z prawem, nie ustrzeże Was przed pójściem do sądu lub zapłaceniem doli cwaniakowi, jeśli na takiego traficie. A sądy, zwłaszcza polskie, są nieobliczalne. Nie ma u nas prawa precedensu, a sądy orzekają „według własnego przekonania”* i „własnego doświadczenia życiowego”**. Lub jego braku, i to zawsze trzeba brać pod uwagę. Podobnie jak to, iż są to tylko moje refleksje, a nie wykładnia obowiązująca, gdyż takiej nie ma.

    W sumie mógłbym na tym poprzestać, ale chciałbym Wam też pokazać na konkretnym przykładzie, jak kłamliwe są wrzaski płatnych tub przemysłu wydawniczego, wypisujących na wszelkich możliwych forach, iż tylko zaostrzenie praw autorskich da artystom godziwą zapłatę za ich trud. Romuald Lipko; klawiszowiec zespołu Budka Suflera i kompozytor, tylko z tytułu praw autorskich dostaje rocznie ok. 2 mln złotych. Do tego dochodzą jeszcze udziały z honorarium za koncerty (zespół bierze 60 tys. Złotych za jeden koncert) i inne przychody***. Pozostawię to bez komentarza i na tym temat zakończę


    Wasz Andrew


    * Sąd ocenia wiarogodność i moc dowodów według własnego przekonania, na podstawie wszechstronnego rozważenia zebranego materiału. Art. 233.§ 1.KPC
    ** Art. 7.kpk Organy postępowania kształtują swe przekonanie na podstawie wszystkich przepro-wadzonych dowodów, ocenianych swobodnie z uwzględnieniem zasad prawidłowe-go rozumowania oraz wskazań wiedzy i doświadczenia życiowego.
    *** http://www.wprost.pl/ar/185311/Ile-zarabiaja-polscy-muzycy/

środa, 6 lutego 2013

Jacy jesteśmy



"Ludzie są niedoskonali. Jesteśmy skomplikowani, nie da się nas zdefiniować żadnymi mądrymi powiedzeniami czy sentencjami."
Będę tam Shin Kyung-sook

wtorek, 5 lutego 2013

Polska gnije jak ryba





Dlaczego jak ryba? Gdyż po pierwsze psuje się od głowy, a po drugie smród, który jednych odrzuca, przez innych wychwalany jest pod niebiosa, i w dodatku soczek z tego eksperymentu jest na wagę złota*.

Nie lubię tego tematu, chociaż jest łatwy i może być mottem niekończącej się opowieści w codziennych odcinkach. Każdy dzień dostarcza nowych materiałów do wykorzystania. Wystarczy włączyć radio lub TV, otworzyć gazetę lub wejść w neta. Tyle tylko, że wkurza mnie, iż naród tak godny podziwu w chwilach klęski, tak się degeneruje, gdy po raz pierwszy od wieków ma okazję zaznać pokoju i rządzić się po swojemu. Do napisania niniejszego tekstu sprowokował mnie błahy z pozoru incydent, który obnaża i ogniskuje symptomy totalnego upadku:

„20 stycznia w Sieradzu policjanci zatrzymali do kontroli volkswagena passata. W terenie zabudowanym zamiast z dozwoloną prędkością 50 km/godz. jechał ponad dwa razy więcej: 111.

Za kierownicą auta siedział Władysław Serafin. Mundurowi relacjonują, że przedstawił się jako europarlamentarzysta, którego chroni immunitet. Pokazał legitymację z unijnymi pieczęciami, ważną do 2015 roku. Policjanci kojarzyli go z mediów jako polityka, więc podejrzeń nie mieli. Jak każe prawo w przypadku osób objętych immunitetem, odstąpili od ukarania kierowcy, czyli wręczenia 500 zł mandatu i wpisania na konto 10 punktów karnych.

Kierowca pojechał więc dalej, a funkcjonariusze wszczęli postępowanie, żeby najpierw doprowadzić do uchylenia immunitetu, a potem ukarać polityka za przekroczenie prędkości. Dość szybko ustalili jednak, że mężczyzna nie jest europarlamentarzystą. Co gorsza - nie ma prawa siadać za kierownicą, bo trzy lata temu stracił uprawnienia do kierowania pojazdami.”**

Pominę już dalszy ciąg, przypominający stały refren podobnych wydarzeń, czyli niemoc policji w kwestii przesłuchania pana Serafina, który jest przecież osobą publiczną, a nie mafiosem ani szpiegiem korzystającym z bezpiecznych lokali i fałszywych tożsamości. Zacznijmy jednak od początku.

Oto widzimy jednego z reprezentantów dumnego narodu, który powinien świecić przykładem. I świeci, takim na polską miarę. Zatrzymują go dzielni policjanci, którzy za pieniądze podatników są szkoleni w znajomości psychologii, prawa i Bóg wie czego jeszcze, wyposażani są w komputery, bazy danych i możliwości weryfikacji tożsamości oraz legalności dokumentów i uprawnień, z czego bez skrępowania korzystają ilekroć zwykły kierowca nie zapali świateł samochodowych w słoneczny dzień, student piwko wypije w parku albo spotkają innego podobnie niebezpiecznego osobnika. W tym przypadku jednak nie dociekają, nie sprawdzają trzeźwości kierowcy ani możliwości jazdy na fazie. Wierzą na słowo. Już za samą wpadkę z tym, iż dali się nabrać, powinni zostać dyscyplinarnie zwolnieni. A o tym nawet mowy nie ma; nie wspomina się o tym, by czymkolwiek służbie uchylili. Dużo gorsze jednak jest to, iż w ogóle nie znają prawa, którego podobno mają strzec. Nie jest bowiem prawdą, iż policja nie ma prawa zatrzymać posła. Jest to chyba jedno z najczęściej powtarzanych kłamstw o policji i politykach. Otóż ma! Wyraźnie o tym mówi art. 105 Konstytucji RP. W dodatku, nawet gdyby faktycznie był posłem i faktycznie nie można by go było zatrzymać, a oba twierdzenia są fałszywe, policja ma obowiązek zapobiec niebezpieczeństwu dla życia i zdrowia innych osób. Czy gdyby pan Serafin był posłem i miał kaprys na oślep postrzelać na ulicy z pistoletu, policjanci puściliby go wolno z pistoletem i zezwolili dalej strzelać gdzie popadnie? A czym różni się jazda z taką prędkością w terenie zabudowanym? Wszak to właśnie policja przekonuje nas, że to nie dziadowskie drogi rodem z Kamczatki, nie jej własna niemoc, a nadmierna prędkość jest zabójcza.


Dajmy jednak spokój biednym panom z drogówki, których kariera zawodowa w większości polega na kręceniu fajerą i machaniu lizakiem. Zajmijmy się ich przełożonymi; wykształconymi oficerami, którzy nawet nie biorą pod uwagę możliwości ukarania policjantów, a przynajmniej o tym nie wspominają. Wręcz ich bronią, i to ewidentnie kłamiąc, choćby w kwestii możliwości zatrzymania posła, który zresztą posłem nie jest. Po pierwsze ich podwładni dali się wystrychnąć na dudków  i objawili w całej pełni nieznajomość podstawowego elementu naszego systemu prawa, czyli Konstytucji. Po drugie nie dopełnili obowiązków nie sprawdziwszy stanu trzeźwości kierowcy i nie zapobiegli jego dalszej jeździe, choć jego zachowanie przed zatrzymaniem do kontroli wskazywało, iż z jakiegoś powodu znajduje się w odmiennych stanach świadomości, no bo jak inaczej wytłumaczyć fakt poruszania się z taką prędkością w terenie zabudowanym będący ewidentnym wyrazem pogardy wobec prawa i bezpieczeństwa innych. A rzecznik policji, czyli osoba upubliczniająca oficjalne stanowisko policji jako całości, nie widzi w działaniach policji niczego nagannego.

Jak można mieć nadzieję, że będzie dobrze, skoro nasze elity prezentują taki właśnie poziom i robi się wszystko, by takie działania uchodziły im płazem? Pijany biskup samochodem demoluje latarnię, politycy jeżdżą jak widać, a spolegliwa policja idzie wszystkim na rękę kiedy tylko jest to możliwe. Jeśli wariata za kierownicą nie zatrzyma latarnia albo, nie daj Boże, inny samochód, to nikt go nie zatrzyma. Czy gdyby pan Serafin był posłem w momencie zdarzenia, w ogóle byśmy się o tym dowiedzieli? I o ilu takich wypadkach nie dowiemy się nigdy? Jak można mieć nadzieję na normalność w przyszłości, skoro przykład idzie z góry, a jaki on jest, każdy widzi.

Dużą rolę, a moim zdaniem najważniejszą, w prawidłowym działaniu udanych demokracji jest czwarta władza, czyli mass-media. Prasa, radio, telewizja, internet. Dziennikarze. A jaki poziom prezentuje większość polskich adeptów tej profesji? Czy chociaż jeden wytknął, iż poseł nie jest aż taki bezkarny, jak usiłuje nam wmówić policja i prokuratura? Mam wrażenie, iż poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami, które rzetelnie przygotowują się do tematów, jakie zamierzają poruszać, reszta dziennikarzy tokuje jak głuszce i łyka wszystko, co im podetka sprytny rozmówca. Wolne media są przeciwwagą dla systemu władzy, gdy inne mechanizmy demokracji zawodzą. By to działało, dziennikarze muszą być jednak sprytniejsi i mądrzejsi niż politycy i ich mocodawcy. Czy u nas tak jest?

Większość i tak wierzy, że coś się zmieni, gdy społeczeństwo wybierze nową ekipę. Nie widzi tego, że już tyle razy wybierano, i za każdym razem wychodzi tak samo. Jeśli społeczeństwo nie ma mechanizmów ani determinacji, by zmienić coś w trakcie rządów danej ekipy, poczynając od zachowania samych władz, to niech zapomni, że zdoła coś zmienić wrzucając do drewnianej skrzynki pomazane krzyżykami kartki.


Wasz Andrew


* Garum – słony sos rybny o wyrazistym smaku, uzyskiwany ze sfermentowanych ryb. Wnętrzności surowych ryb mieszano z solą i dodatkami, przykrywano i wystawiano na słońce. Gdy całość sfermentowała, płyn odcedzano i przelewano do amfor. Garum o wybitnie intensywnym smaku i woni była droższa niż złoto o tej samej wadze.


*** pkt. 5. Poseł nie może być zatrzymany lub aresztowany bez zgody Sejmu, z wyjątkiem ujęcia go na gorącym uczynku przestępstwa i jeżeli jego zatrzymanie jest niezbędne do zapewnienia prawidłowego toku postępowania.