niedziela, 30 września 2012

Pozwól, że Ci opowiem



Pozwól, że Ci opowiem...

bajki, które nauczyły mnie, jak żyć

Jorge Bucay

wydawnictwo Replika 2004
tłumaczyła Ilona Ziętek-Segura

Jednym z najpiękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa są dni, a właściwie wieczory, gdy rodzice czytali mi przed snem. Opowieściami, od których się to zaczęło, były oczywiście baśnie. Stanowiły pierwsze stopnie prowadzące do ukształtowania mnie takiego, jakim jestem.

Baśnie klasyczne były nakierowane na wyrobienie w dziecku pożądanych społecznie uwarunkowań. Stąd jasny zwykle podział na zło i dobro. Dobro zawsze wygrywa, a za złe uczynki zawsze nadejdzie kara. Miały za zadanie wychowanie takiego człowieka, jaki w czasach ich powstania był promowany. Samemu człowiekowi i jego szczęściu poświęcano z reguły mniej uwagi, stąd choćby takie trywialne zwroty jak "żyli długo i szczęśliwie", które w rzeczywistości maskowały niewiedzę na temat tego, co to znaczy to szczęście i jak ma ono wyglądać.

Jorge Bucaj w swej książce ukazuje nam szereg spotkań Demiána z jego psychoterapeutą Jorge, zwanego Grubym. W trakcie tych sesji Jorge, zgodnie z kanonem szkoły Gestalt, której jest przedstawicielem, opowiada swemu pacjentowi bajki. Niektóre z nich wybrane są spośród klasyki, inne stworzone doraźnie, na potrzeby terapii. Są dobrane nie pod kątem odwiecznych celów stawianych przez społeczeństwo oczekujące określonych postaw i zachowań, ale pod kątem szczęścia jednostki, z zamiarem wywołania refleksji mających pomóc tym, którzy zgubili gdzieś własne ja. Pod tym względem są to więc przypowieści na miarę naszych czasów, w których coraz więcej ludzi ma problem ze znalezieniem drogi do samych siebie, bez czego z kolei nie można tworzyć prawdziwie satysfakcjonujących więzi z innymi ludźmi.

Aby w pełni korzystać z wartości bajek Bucaya, najlepiej czytać tylko jedną dziennie, dając swej pod i świadomości czas, na dotarcie do wszystkich aspektów każdej przypowieści. Pozwól, że Ci opowiem... jest książką, po którą na pewno warto sięgnąć i przeczytać ją najpierw samemu, potem bajki opowiedzieć dzieciom, jeśli już je mamy, a na koniec polecić znajomym.

Niestety, o ile sama treść jest godna oceny najwyższej, to styl jest tak słaby, iż momentami bardzo poważnie utrudnia lekturę. Nie chcę dociekać, czy to wina autora, czy tłumaczki, niemniej do uchybień stylistycznych dochodzą ewidentne błędy typu „pod rząd” zamiast „z rzędu”, pleonazmy czy błędy rzeczowe, jak próżnia w przepaści. Całość sprawia, że wielokrotnie czytelnik nie tylko zacina się w trakcie lektury, ale nawet musi cofać, by być pewnym, co też autor miał na myśli.

Wydanie, które miałem w ręku, jest kolejnym przykładem bylejakości, o której mówiłem w poprzedniej recenzji. Znów tekst na okładkę pisał ktoś, to chyba nie czytał książki. W notce wydawcy czytamy : „Codziennie opowiada on bajkę”, gdy tymczasem, kto czyta uważnie, znajdzie zarówno tygodniowe przerwy, jak i dni, w których terapeuta opowiada swemu pacjentowi dwie bajki.

Najbardziej denerwujące jest to, iż te niedociągnięcia dotknęły książkę ze względu na treść absolutnie wartą polecenia


Wasz Andrew

czwartek, 27 września 2012

komunizm vs. kapitalizm



W mojej Rosji baliśmy się tylko KGB. Wtedy nie było przestępców. A teraz jest wielu przestępców, a nie ma KGB. Wcale nie jest lepiej.


z powieści Alibi Tami Hoag

środa, 26 września 2012

Alibi



Tami Hoag

Alibi

(oryg. The Alibi Man)

tłumaczenie Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Dolnośląskie 2009

Była policjantka Elena Estes pracuje jako stajenna na Florydzie. Podczas samotnej konnej przejażdżki odkrywa w odludnym zakątku zwłoki swojej przyjaciółki Iriny Markowej, która również pracowała jako stajenna w jednej z licznych tam stadnin. Nie mamy jednak do czynienia ze zwykłymi stajennymi w rozumieniu polskiego stereotypu związanego z tym zawodem, a i owe stadniny są odmienne od naszych. To świat graczy w polo, pięknych kobiet i wielkich pieniędzy. Zarazem to również świat wielkich patologii, które za ogromną kasą podążają równie chętnie, co za srogą biedą. Oczywiście nasza Elena postanawia odkryć, kto jest odpowiedzialny za śmierć Iriny. Tradycyjnie nie zdradzę, co z tego wyniknie, aby nie psuć zabawy przyszłym czytelnikom.

Tami Hoag ma w swoim dorobku wiele powieści. Niestety nie wszystkie zostały przełożone na polski. Ponieważ moje poprzednie spotkania z jej twórczością wypadły rewelacyjnie, na Alibi rzuciłem się jak pies na kość. Gdyby to był mój pierwszy kontakt z jej prozą, powieść może nawet by mnie zachwyciła. Pióro pani Hoag nie straciło swego uroku. Styl jest obrazowy i klimatyczny, a zarazem umożliwia szybkie pochłanianie kolejnych stron, co przy lekturze z pogranicza kryminału i thrillera jest ważkim atutem. Postacie z przeszłością, jak zwykle wyraziste, o skomplikowanych i zarazem przekonujących charakterach, targane wielkimi namiętnościami, to już chyba znak firmowy autorki. Nie do przecenienia jest również absolutnie autentyczny obraz klanu elit Palm Beach i światka koniarzy, tym bardziej, iż pisarka wie o czym pisze - sama należy do tego środowiska (w ujeżdżaniu koni na szczeblu międzynarodowym startowała z powodzeniem).

Fabuła okazuje się skomplikowana, jak na standardy gatunku w wersji made in USA. Zakończenie może nie do końca zaskakujące, ale też niełatwe do odgadnięcia. Wszystko na przyzwoitym poziomie komplikacji i realizmu, bez nieśmiertelnych herosów i cudownych zbiegów okoliczności. No może na samym końcu troszeczkę…

Akcja, której tempo systematycznie narasta, aż w końcu przypomina rozpędzony ekspres, jest kolejnym atutem Alibi. Wszystko to podszyte poważnymi dylematami trapiącymi dzisiejsze bogate społeczeństwa, z których najważniejsze to problem zapewnienia równości wobec prawa osób o różnym statusie materialnym i politycznym oraz wciąż niższa pozycja kobiet w społeczeństwie, z czym wiąże się mnóstwo patologii. W sumie – niczego nie można książce zarzucić. Znajdziemy tu coś, co nas wciągnie i pozwoli zapomnieć o Bożym świecie oraz coś, co da do myślenia. Jest tylko jedno ale. Jeśli czytaliście wcześniejsze powieści Tami Hoag, jak Fałszywy alarm (Wolf Cry) czy Cienką mroczną linię (A Thin Dark Line), to możecie odczuć pewien niedosyt. A może to nie powieść jest słabsza, tylko kajuńskie klimaty Akadii bardziej mi odpowiadają niż snoby z Palm Beach, a bagna Luizjany przedkładam nad Florydę? Sami musicie się przekonać, gdyż sięgnąć po Alibi z całą pewnością warto


Wasz Andrew

A na koniec jeszcze kwiatek:
 


Każdego kto czytał, zastanawia, skąd autor napisów na okładce w tym wydaniu wziął swe odkrywcze treści (klub rosyjskich morderców). Gdyby równie wiernie opisywano zalety samochodów czy innych wyrobów materialnych, nazwano by to oszustwem. A tak pozostaje po prostu dorzucić to do kolekcji przykładów cywilizacji badziewia, w poprzednich epokach w takich branżach jak wydawnicza wręcz niewyobrażalnych. Pozostaje tylko zastanowić się, w jak patologicznych realiach żyjemy, jeśli człowiekowi, który nie zna treści książki, płaci się za pisanie tekstów reklamowych na jej okładkę. Hańba!

wtorek, 25 września 2012

Czas to pieniądz



Czas to pieniądz, jasne, ale pieniądz to nie czas: inaczej wszyscy bogaci zasrańcy kupowaliby go i nigdy nie musieli umierać.

Stuart MacBride z powieści Zimny pokój

piątek, 21 września 2012

Człowieczeństwo


Mówiąc wprost, ludzie, którzy nie potrafili odzywać się do siebie po ludzku, negowali tym samym swoją równość.

William Styron (z książki Wybór Zofii)

czwartek, 20 września 2012

Matematyka i jednooki



Idzie sobie ślepy na jedno oko, a na chodniku leży kupa.
Pytanie: ile kup na chodniku widzi ślepy na jedno oko?
Odpowiedz: widzi dwie kupy.
Uzasadnienie: przez jedno oko widzi g.... , a przez drugie oko g.... widzi.

środa, 19 września 2012

Stowarzyszenie Umarłych Poetów


Nancy H. Kleinbaum 

Stowarzyszenie umarłych poetów

(oryg. Dead Poets Society)
tłumaczenie: Paweł LaskowiczDom Wydawniczy Rebis 2012



Wiele jest filmów zrobionych na podstawie książek i prawie zawsze lektura okazuje się większym przeżyciem niż seans. Książki napisane na podstawie filmów są wyjątkami od reguły i do tej właśnie kategorii należy Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Film w reżyserii Petera Weria z roku 1989 okazał się wielkim wydarzeniem, a genialna główna rola nauczyciela języka angielskiego, której odtwórcą był Robin Williams, przeszła do najlepszych w historii kina. Na podstawie scenariusza tego kultowego obrazu, którego twórcą jest Tom Schulman, Nancy Horowitz Kleinbaum napisała powieść pod tym samym tytułem.





Jeśli to możliwe, by ktoś jeszcze nie oglądał filmu, wspomnę, iż osią fabuły jest historia o inspirującym młodzież pedagogu. Całość jest osadzona w realiach amerykańskiej prywatnej szkoły tylko dla chłopców z końca lat pięćdziesiątych. Szkoły o bardzo surowej regule i skostniałych schematach nauczania, będącej symbolem ograniczeń wynikających ze stetryczałej tradycji. Co wyniknie ze zderzenia prądów wniesionych przez pełnego pasji nauczyciela wirtuoza z mieliznami konwenansów, oportunizmu i ludzkiej małości nie będę zdradzał. Na wypadek, gdyby naprawdę ktoś jeszcze nie wiedział co dalej.

Tematyka aktualna jak zawsze. Pomimo mijających dziesięcioleci wciąż musimy wybierać między ekspresją własnej indywidualności i możliwością poniesienia konsekwencji wyłamania się z tłuszczy, a zgodą na stłamszenie naszej osobowości za cenę świętego spokoju i doraźnych korzyści. Dlatego, między innymi, jest to pozycja kultowa i odkrywają ją dla siebie wciąż nowe pokolenia. Tyle o filmie. A książka? Kto oglądał film, przeczyta powieść z przyjemnością, ale bez ekscytacji. Niczego nowego nie znajdzie, choć i zarzucić wersji do czytania niczego nie można. W drugą stronę będzie lepiej, gdyż Stowarzyszenie Umarłych Poetów to jeden z nieprzemijających kamieni milowych w historii kina*. Obraz, którego nigdy się nie zapomina, o czym z pełnym przekonaniem Was zapewniam


Wasz Andrew



* Oscar 1990 za najlepszy scenariusz oryginalny dla Toma Schulmana, liczne nominacje i inne nagrody

wtorek, 18 września 2012

Nomenklatura


- Dlaczego huragany nazywane są imionami kobiet?
- Bo najpierw są ciepłe i wilgotne, a potem zabierają dom i samochód!

poniedziałek, 17 września 2012

Nowy wspaniały świat



Aldous Huxley
Nowy wspaniały świat
(oryg. Brave new world)
przekład i posłowie Bogdan Baran
Wydawnictwo Literackie Kraków 1988

Po Nowy wspaniały świat, autorstwa nieżyjącego już Aldousa Huxleya, sięgnąłem dzięki konkursowi Skody i serwisu LubimyCzytać.pl Czytam, bo wiem co dobre!. Wiele było wartościowych lektur do wyboru, lecz wybrałem tę, o której wiedziałem najmniej. I był to strzał w dziesiątkę!


Rzecz dzieje się w XXVI wieku. Ludzkość, której kolejne pokolenia są produkowane i warunkowane w wielkich fabrykach, osiągnęła stan permanentnej szczęśliwości; bez wojen i głodu, bez starości, bez strachu przed śmiercią i troski o jutro. Bez zawiedzionych miłości nawet. Każdy ma wszystko, czego pożąda i nikt nie pożąda niczego, czego mieć nie może. Jedynie w najodleglejszych, niewartych ucywilizowania zakątkach świata, rezerwatach odgrodzonych drutami pod wysokim napięciem, żyją relikty dawnego świata trapione chorobami, religią i głodem.

Elementem łączącym obie rzeczywistości i umożliwiającym ich dynamiczne zderzenie jest zakończona nieszczęśliwym wypadkiem podróż jednej z obywatelek Nowego Świata do Rezerwatu. Tam, uwięziona przez długie lata, rodzi syna, a gdy ten dorasta, oboje wracają do cywilizacji. Fabuła, wzbogacona również o kilka innych wątków, ma jednak tylko wprowadzić nas w cudowny świat przyszłości.

Od powieści Huxleya po prostu nie sposób się oderwać. Wciąga jak żadna inna, a myśli, które prowokuje, nie dają zasnąć. Czyta się ją jakby napisana została wczoraj i aż się wierzyć nie chce, że powstała w 1931 roku. Wydaje się nawet, iż z każdym mijającym dziesięcioleciem nabiera większej aktualności.

Nowy wspaniały świat, klasyfikowany jako antyutopia, w sferze przekazywanych treści i pytań przypomina cebulę. Można obierać warstwa po warstwie, by pod spodem znajdować kolejne, jeszcze świeższe. I podobnie jak cebula, może wywołać płać, lecz nie z oczu, a duszy.

Powieść absolutnie genialna i aktualna. Warta polecenia każdemu, kto nie boi się samodzielnie myśleć; podważać prawdy i wartości uznawane za niepodważalne, zastanowić się nad odwiecznymi sprzecznościami tkwiącymi w człowieku; w jego działaniach i marzeniach. W człowieku jako jednostce będącej niepowtarzalną, ale zarazem społeczną. Pragnącą wolności, a zarazem stabilności, różnorodności, a zarazem jedności. W kategorii książki zmuszającej do myślenia Nowy wspaniały świat to absolutny numer jeden ze względu na wagę, wielość i ponadczasowość poruszanych problemów, a także na styl, który sprawia, iż lektura wciąga i nie puszcza.

Miałem szczęście, iż trafiło mi się wydanie z roku 1988 opatrzone ówczesnym posłowiem, które przez swą ewidentnie widoczną dziś nieaktualność, ukazuje rzeczywistą ponadczasowość samej powieści. Kiedy uświadomimy sobie realia okresu, w którym posłowie powstało, czyli ostatnie tchnienie realnego socjalizmu, zobaczymy to, co zawsze podkreślam: większość społeczeństwa ma (oczywiście w indywidualnie zróżnicowanym stopniu) mózgi zorane indoktrynacją wszelkiego rodzaju: związków wyznaniowych, polityczną, marketingową. Widać to jako jedną z tez w Nowym świecie, a dowodem właśnie owo posłowie. Jego autor nie potrafił wyrwać się z mentalnych okowów swoich czasów i dlatego widać dziś jego nieadekwatność do naszych dzisiejszych realiów. Jednocześnie, jeśli ponownie wspomnimy szokującą datę powstania dzieła – 1931 - widzimy tchnienie geniuszu. Zauważyć należy też wielkość krytyków lat międzywojennych, którzy już wtedy powieść Huxleya zauważyli. My, bogatsi o doświadczenia faszyzmu i komunizmu, a przede wszystkim obserwujący nieustanne zmierzanie społeczeństw Zachodu w kierunku Społeczeństwa Dostatku i Szczęśliwości, tym bardziej powinniśmy docenić tą powieść i po raz kolejny odkryć wielkość Aldousa Huxleya. Choć drogi, którymi podąża nasz dzień dzisiejszy wydają się na pozór odległe od tych, które doprowadziły do powstania Nowego wspaniałego świata, to gdy patrzę na coraz większą liczbę wytworów ery totalnego marketingu, czyli ludzi, którzy mają czas tylko na pracę i reklamowane rozrywki, bez chwili na refleksję, zastanowienie, czy nawet własny sposób na wolny czas, ba - nawet bez chwili dla własnych dzieci, to myślę, że z każdym dziesięcioleciem Nowy wspaniały świat będzie książką jeszcze bardziej wartościową i niestety coraz bardziej aktualną. Chyba, że kiedyś znajdzie się na indeksie. 


Wasz Andrew

niedziela, 16 września 2012

Nekrofilia


Dzisiaj kolega mnie zapytał: Czy wiesz co to jest nekrofilia? No ja na to trzasnąłem regułkę... A on na to: To pociąg do zakopanego!!!

sobota, 15 września 2012

Sarkazm



Sarkazm to najniższa forma humoru, ale najwyższa forma inteligencji.

Angielskie powiedzenie (przypisywane niekiedy Oscarowi Wilde (Sarcasm is the lowest form of humour but the highest form of wit).

piątek, 14 września 2012

Ranczo Wilkowyje



Od jakiegoś czasu mamy możliwość w TVP1 oglądać serial Ranczo Wilkowyje. Ja takie produkcje zwykle omijam z daleka, jednak w pewnym zakresie mam z nimi do czynienia, gdy inni domownicy siedzą przed telewizorem, a sam zajmuję się książką lub komputerem. Nie dziwię się im, że to oglądają, gdyż geniusze po wielogodzinnej wytężonej pracy umysłowej muszą się chyba trochę ogłupić, żeby odpocząć. Tak myślałem, ale nie widziałem w tym serialu niczego ciekawego, podobnie jak w innych podobnych produkcjach.

Już od dawna miałem zamiar skrytykować na mym blogu stały element Rancza, jakim jest ławeczka przed sklepem, na której miejscowi alkoholicy przyjmują swoją codzienną dawkę napojów, których spożywanie w miejscach publicznych jest zabronione. Ewidentnie jest to propagowanie alkoholizmu jako stylu życia, a co za tym idzie - łamanie prawa.

Kilka tygodni temu zdarzyło mi się oglądnąć cały odcinek Rancza i... zaciekawiło mnie. Odtąd chętnie włączam telewizor zawsze, gdy jest emitowane. Nie z powodu gry aktorów, która choć sympatyczna, jest obciążona tymi wszystkimi wadami, które są normą w polskiej sztuce aktorskiej i które sprawiają, że Oskary zdobywają Polacy różnych profesji, ale nie tej. Urzekły mnie alegoryczne obrazy naszej rzeczywistości. Postacie wójta (obecnie senatora), Czerepacha i innych są prześwietne, a ukazanie Kościoła, mechanizmów polityki i władzy, jest rewelacyjne. Ktoś marzący o karierze politycznej może podpatrzeć różne ciekawe chwyty, powszednie dla członków klasy rządzącej (zwanej też klasa polityczną), a szokujące dla zwykłych ludzi, którzy z tym środowiskiem jeszcze nie mieli do czynienia. Inna sprawa, że Kościół, tą polską władzę dusz, potraktowano zdecydowanie bardziej ulgowo, niż władzę świecką. Pięknie oddane są również różne mechanizmy i postawy obecne w dzisiejszej wsi polskiej. Nie wiem, jak będzie dalej, ale ostatnie odcinki były rewelacyjne. Szkoda tylko, że nadawane są w godzinach, gdy młodzież siedzi przed telewizorami, bo jednak ta pijacka ławeczka stanowi kuszącą alternatywę wobec pozostałych nisz społecznych, które czekają na młodych. Zwłaszcza kusi swego rodzaju uczciwością moralną, która przeciwstawiona jest Kościołowi, który za pieniądze na remont świątyni jest gotów przymknąć oczy na ewidentne niegodziwości. O polityce i politykach już nawet nie wspominam. Oczywiście dla równowagi mamy też postacie z gruntu uczciwe, które nie dają się wchłonąć złu i którym własna moralność służy za ostateczny osąd. Niestety nie jest ich za wiele.

Większość krytyków wychwala serial za humor. Szczerze mówiąc, ja widzę mnóstwo ironii, lecz powodów do szczęśliwego, beztroskiego śmiechu nie zauważam. Czasami mamy chyba wręcz do czynienia z sarkazmem, a nie ironią. Chyba, że dla kogoś śmieszne jest zło pleniące się niczym Barszcz Sosnkowskiego, zanik zwykłej ludzkiej przyzwoitości, państwo z każdym rokiem ulegające dalszej degrengoladzie, czy Kościół bardziej nastawiony na mamonę, niż niejedna świecka organizacja pożytku publicznego. Tym, którzy w trakcie seansu Rancza beztrosko się śmieją, dedykuję wiecznie żywe słowa Nikołaja Gogola: „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!”

Ciekaw jestem, w jakim kierunku się to wszystko rozwinie i polecam ten serial jako wyjątkowy na tle innych tasiemców, które serwuje telewizja. Co dalej, jak wspomniałem, nie wiem,, lecz przynajmniej ostatnie odcinki były warte obejrzenia


Wasz Andrew 

czwartek, 13 września 2012

Niech to się nigdy nie kończy



Åke Edwardson
Niech to się nigdy nie kończy
(oryg.: Låt det aldrig ta slut)
tłumaczenie: Małgorzata Kłos
seria/cykl wydawniczy: Erik Winter tom 4, Czarna Seria
wydawnictwo: Czarna Owca 2012

Niech to się nigdy nie kończy jest czwartą odsłoną cyklu powieściowego pióra Ake Edwardsona, którego głównym bohaterem jest komisarz Erik Winter ze szwedzkiej policji, ale dla mnie miała to być pierwsza konfrontacja z twórczością tego autora. Jako wielbiciel szwedzkiej szkoły kryminału społecznego przystąpiłem do lektury z ciekawością, a nawet zapałem.

Znacie to uczucie, gdy podczas uroczej jazdy po nowo oddanej do użytku drodze koło waszego auta wpada w dziurę, która zatrzymuje was w miejscu? Coś takiego zafundował mi Ake Edwardson i sprawił, iż zamiast pochłaniać w swej wyobraźni świat wykreowany w powieści, doznałem głębszej refleksji.

Wielokrotnie już wcześniej chodziło mi po głowie pytanie, które jednak właśnie ta lektura szczególnie mocno wyartykułowała w mym umyśle: Dlaczego ludzie obdarzeni świetnym piórem, niezłą wyobraźnią i na pewno sporą wiedzą, nie mogą się powstrzymać od wtrącania w dobry w gruncie rzeczy tekst ewidentnych bzdur? Co za diabeł cholerny ich do tego kusi, skoro właśnie te momenty, które są błędami godnymi kretyna, mogliby pominąć i niczego by to w konstrukcji fabuły nie zmieniło?

W omawianej powieści zauważyłem dwie ewidentne wpadki. Pierwsza to ryska na obiektywie, która była widoczna na zdjęciach (odbitkach). Kto chce zobaczyć, jak trzeba „zarysować” obiektyw, by było to widoczne na zwykłych odbitkach, niech zajrzy >TUTAJ<. Po co Edwardson wsadził się na taką minę? Druga to moment, gdy detektyw wchodzi przez okno. Najpierw je z zewnątrz otwiera, a potem dopiero coś pod nie podstawia i zagląda do środka, by się upewnić, że w pomieszczeniu nie ma nikogo, kto mógłby go zobaczyć. Kretyństwo! Nawet najmniej rozgarnięty stójkowy najpierw się upewni, iż nikogo w środku nie ma, a dopiero potem będzie forsował okno. Lapsusy ewidentnie niepotrzebne i nie mogę zrozumieć, jak mogły się przydarzyć komuś, kto napisał naprawdę niezłą powieść kryminalną. Niestety, Niech to się nigdy nie kończy nie jest przykładem szwedzkiego kanonu. Raczej bliżej tej powieści do produkcji zza wielkiej wody. Brak rzeczywistego zwrócenia uwagi na konkretne problemy społeczne, fabuła jakaś taka sztucznie zagmatwana i dla mnie osobiście niezbyt przekonująca, podobnie jak motywy i konstytucja psychologiczna czarnych charakterów.

Z jakim przestępstwem tym razem zmierzył się Erik Winter i jak mu się powiodło, nie będę zdradzał. To powieść ewidentnie jednorazowa, więc im mniej się wie przed jej przeczytaniem, tym większa szansa, iż się nam choć trochę spodoba. Styl jest bowiem niezły. Udało się autorowi zwłaszcza oddanie konieczności zespołowej pracy policjantów zwalczających cięższe gatunkowo formy przestępczości i wpływ tego fachu na życie prywatne. To chyba najbardziej szwedzki rys tej książki, reszta nie różni się od kolejnej odsłony Kojaka czy Policjantów z Miami. Jeśli ktoś lubi kryminały, może sięgnąć po tą powieść. Da mu pewnie ona mniejszą lub większą dozę dobrej rozrywki, ale nie lepszą niż na czwórkę w starej skali ocen. Pozostałym odradzam i polecam wybrać inną lekturę. Jest przecież w czym wybierać


Wasz Andrew

wtorek, 11 września 2012

Mechaniczne pszczoły


Pszczoła pijąca wodę - foto: Bartosz Kosiorek (Gang65)

W wielu krajach rosnąca śmiertelność pszczół miodnych jest coraz większym problem, nie tylko dla pszczelarzy. Nasze środki masowego przekazu od kilku dni dmą w radosne i dumne trąby narodowej wyższości informując, iż nasi naukowcy prowadzą pionierskie prace mające na celu skonstruowanie „sztucznej pszczoły” i Polacy są na tym polu prawdopodobnie najbardziej zaawansowani.


Kiedy słucham tych wypowiedzi, mam wrażenie, iż choć drogą radosnego kapitalizmu podążamy od niedawna, to jesteśmy w tym infantylnym widzeniu świata, a zwłaszcza postępu, charakterystycznym dla neofitow boga biznesu, najbardziej gorliwi na świecie, a na to się jeszcze nakłada nasza skłonność do hurra-akcji zastępujących nam konsekwencję i rzetelną pracę. Z jednej strony jako społeczeństwo niby popieramy ekologię, gdyż tak wypada, ale z drugiej z największą gorliwością angażujemy się we wszystko, co jest jej zaprzeczeniem.

Jak uczy dorobek jednego z największych umysłów naszego narodu* warunkiem nieśmiertelności organizmu jest stagnacja, a rozwój jest gwarantem śmierci. W pewnym sensie, jeśli rozwój zamienić na postęp, a śmierć rozszerzyć nie tylko na nią samą, na śmierć całkowitą, ale i na kryzys, dotyczy to nie tylko pojedynczych osobników, ale całych populacji oraz procesów zachodzących zarówno w nich, jak i w innych zbiorach. Z tych najprostszych spraw, które intuicyjnie znane były choćby niektórym tradycyjnym kulturom Ameryki, my zdajemy się nie rozumieć niczego.

Gdybyśmy naprawdę byli ludźmi na miarę naszych czasów, mądrzejszymi od zachłystujących się wizją postępu współczesnych Juliuszowi Verne, zauważylibyśmy, że coś te pszczoły zabija. Albert Einstein miał powiedzieć podobno, iż rodzajowi ludzkiemu zostaną cztery lata istnienia od momentu, gdy umrze ostatnia pszczoła. Dziwi mnie, co zresztą świadczy o poziomie umysłowym naszych dziennikarzy, że nikt z nich nie zauważył, iż geniusz fizyki najpewniej nie miał na myśli śmierci ludzkości z braku miodu, ani nawet masowego głodu z powodu wymierania roślin będącego następstwem braku zapylaczy. Są rośliny, które zapylaczy nie potrzebują, że nie wspomnę o morzach i oceanach, gdzie jest tyle pożywienia, iż dla pewnej liczby ludzi na pewno wystarczy. Po prostu to coś, co zabija pszczoły, zabije w końcu, niekoniecznie bezpośrednio, również i nas. A my, zamiast skierować wysiłki na zbadanie tego zagrożenia i opracowanie sposobów jego wyeliminowania, konstruujemy sztuczne zapylacze. Prawdziwie ekologiczne widzenie świata!

Każda grupa społeczna, każdy naród i państwo, tak jak każda rodzina, ma pewną ilość środków do dyspozycji. Jeśli wykorzysta je na jedno, zabraknie na drugie. Środki, które spożytkujemy na konstruowanie ersatzu zapylaczy, nie zostaną wykorzystane na zbadanie podstaw problemu wymierania pszczół i opracowanie ratunku. I nie mam na myśli tylko pieniędzy i mózgów naukowców. Chodzi również o miejsce w świadomości społecznej, o mentalność całego społeczeństwa, a zwłaszcza młodego pokolenia, któremu znów wmawia się, że wszystko można zastąpić czymś, co da się skonstruować i wyprodukować, a potem sprzedać i kupić.

Wszystkim fascynatom mechanicznych pszczół i innych nowych technologii proponuję już dziś nauczyć się jeść plastik. Na tej drodze nic innego nas nie czeka.


Wasz Andrew



* Marian Mazur, którego książkę CYBERNETYKA I CHARAKTER w szczególności polecam

czwartek, 6 września 2012

Wyznanie



Wyznanie
Roman Gren
wydawnictwo: Czarne 2012


Wielu recenzentów pisze, że Wyznanie to wspomnienia jedenastoletniego polskiego chłopca, który się dowiaduje, iż jest Żydem. Jak wielki jest to dramat możemy zrozumieć tylko, jeśli pamiętamy o jednej z różnic pomiędzy judaizmem a innymi wierzeniami, o której jednak wszyscy zdają się zapominać. Kto jest Żydem, może co najwyżej mieć obywatelstwo polskie. Nie może być narodowości polskiej, bowiem narodowość żydowska jest nierozerwalnie związana z wyznaniem, odwrotnie niż chrześcijaństwo, islam czy inne wielkie religie, które są niezależne od narodowości. Można być Irakijczykiem i zarazem chrześcijaninem, albo Izraelczykiem wyznającym islam. Nie można być jednak Polakiem, w rozumieniu tożsamości narodowej, a nie administracyjnej decyzji nadającej obywatelstwo, będąc wyznania mojżeszowego, gdyż wchodząc w nie, automatycznie uzyskujemy status narodowości żydowskiej*. Dlatego stres jedenastolatka, który uważał się za Polaka, a dowiaduje się, iż jest Żydem, musi być dużo większy, niż gdyby się dowiedział, że jest wyznawcą Proroka, uczniem Buddy czy spadkobiercą wizji Lenina. Zwłaszcza, jeśli jak nasz główny bohater, znajduje się w zdecydowanie antysemickim otoczeniu.

Dramat ten nie jest jednak opowiedziany w sposób przekonujący. Przynajmniej dla mnie. Forma nie jest ani powieścią, ani nowelą, choć tej ostatniej odpowiada objętościowo. To fragment wiru myśli chłopca uderzonego wspomnianą wiadomością, którego umysł kolapsuje i wybucha. Niestety wszystko ubrane jest w słownictwo osoby dorosłej, do tego gruntownie wykształconej, a opowiadane z pozycji chłopca, jeśli jedenastoletniego, to wyjątkowo ciemnego, który nie wie niczego pewnego ani o chrześcijaństwie, ani o komunizmie (socjalizmie), który wówczas panuje, ani w końcu o jak się okazuje dlań najważniejszym – judaizmie. Nie wie nawet kogo przedstawia figura Matki Boskiej. Gdyby to wszystko działo się w głowie przedszkolaka – może byłoby łatwiejsze do przełknięcia. W takiej formie, jaka jest, dla mnie jest niestrawne.

Wyznanie nie jest nowelą ani tym bardziej powieścią. To sztucznie bezładna gonitwa myśli biednego dziecka. Sztuczna, gdyż napisana wygładzonym, poetyckim wręcz, choć do prozy należącym, językiem dorosłego. Językiem, który ma wiele uroku i mógłby zachwycić, gdyby go użyto do czego innego. Sztuczna, gdyż pozbawiona początku i końca. To jakby fragment całości. Wiem, że to zamierzone, ale w moim odczuciu nie wyszło.

Wielkie wrażenie w umyśle naszego głównego bohatera wywarło skojarzenie, iż jest Żydem, a Żydzi zabili Jezusa Chrystusa. Tłucze się w jego głowie jak echo zajmując znaczną część objętości Wyznania, i brak mi oczywistego stwierdzenia, iż Jezus też był Żydem, a to znacząco zmienia wartość emocjonalną wspomnianego już leitmotivu. Kłóci się również ten wątek i waga, jaką przykłada nasz bohater do sprawców śmierci Jezusa z tym, iż nie wie nawet, kto to jest Matka Boska i nie potrafi rozpoznać Jezusa na obrazie.

Reasumując – lektura Wyznania jest interesującym doznaniem, ale nie na tyle, by warto było specjalnie po nie udawać się do biblioteki, gdzie jest wiele innych, wartościowszych książek czekających z utęsknieniem, aż ktoś po nie sięgnie. A szkoda, bo z takim piórem, jakim dysponuje Roman Gren, można osiągnąć wiele


Wasz Andrew



* Oczywiście jest to pewne przybliżenie, gdyż różne podmioty w różnych okresach odmiennie definiowały bycie Żydem, były również różne sposoby stopniowania przynależności do narodowości żydowskiej. Niemniej jednak, na potrzeby niniejszej recenzji, takie uogólnienie uznałem za uprawnione.

środa, 5 września 2012

Tajemnicza wyspa




Juliusz Verne

Tajemnicza wyspa
oryg. L'île mystérieuse
na podstawie wydania Gebethnera i Wolfa z 1929 roku
opracowała Adriana Pyszkowska-Włoch
autorka opracowania Lucyna Szary
korekta Agnieszka Woźny i Maria Zagnińska


Pamiętając wspaniałe wrażenia, jakie miałem w dzieciństwie z obcowania z tą książką, postanowiłem przeczytać ją ponownie. Pomysł ten okazał się jedną wielką katastrofą. Jak do tego doszło?

Wszystko zaczęło się od tego, iż nie znalazłem starego wydania i musiałem zapoznać się z „nowoczesnym” produktem przemysłu księgarskiego epoki komputerów, czyli inaczej mówiąc wytworem epoki badziewia. Wydanie, o którym mowa, popełnione zostało w 2011 roku przez Wydawnictwo GREG®. Już widok okładki wzbudził moje podejrzenia, a konkretnie widniejące na niej hasła „Lektura z opracowaniem” i „Specjalna czcionka ułatwiająca szybkie czytanie”. Przetłumaczyć to chyba należy jako „Jeśli nie lubisz książek, nie musisz tego czytać; kup i wykorzystaj dołączone opracowanie”. Drugie hasło tym bardziej mnie zdziwiło, gdyż powieścią należy się delektować, a nie mielić z nastawieniem na szybkość. To nie partia wiedzy, którą należy przyswoić, ale coś, co się powinno przeżywać. Swoją drogą, ciekaw jestem, kiedy ktoś wymyśli urządzenia do szybkiego słuchania, by można było szybciej wysłuchać większej ilości muzyki i uchodzić za oblatanego w tej dziedzinie. To tylko jednak taka dygresja, więc wróćmy do tematu.

Na stronie tytułowej czekały na mnie następne stresy. Brak informacji o tym, kto konkretnie dokonał tłumaczenia. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. W dodatku dziw nad dziwy: autorka opracowania i druga osoba, która opracowała. Co opracowała ta, która opracowała, a nie jest autorką opracowania? Na szczęście zauważyłem, iż aż dwie osoby odważyły się swoim nazwiskiem firmować korektę, więc pocieszyłem się, że przynajmniej wydanie będzie wolne od błędów wszelkiego rodzaju, które są plagą trapiącą nowe, komputerowo składane wydania. Jakże się omyliłem! Ale po kolei.

Nie będę komentował wartości artystycznej ilustracji, powiem tylko, że ja bym nie wziął takich grafik nawet za darmo. Dużo gorsze jest to, iż są one tak beznadziejne merytorycznie, że przeszkadzają w czytaniu. Już na szóstej stronie znajdujemy przykładowo ilustrację zajmującą całą kartkę, na której widzimy trzech mężczyzn siedzących przy ognisku z patelnią w ręku. Taka scenka mogłaby mieć miejsce, choć nigdy nie miała, dopiero pod koniec powieści, gdyż wcześniej bohaterowie nie dysponowali czymś takim jak patelnia. Jest to rzecz karygodna, gdy ilustracje w tak drastyczny sposób kłócą się z tym, co czytelnik właśnie stara się stworzyć w swej wyobraźni. Zwłaszcza zaś czytelnik niewyrobiony, dopiero zaczynający swą przygodę z książką, gdyż Tajemnicza wyspa jest lekturą do klasy szóstej.


Nie wiem czemu, skoro aż dwie osoby zatrudniono do korekty, książka jest pełna błędów, które najbardziej agresywnie atakują czytelnika na szczęście tylko na początku lektury. Zdarzają się nawet całe wyrazy, które chochlik drukarski wtrącił bez sensu we właściwą treść. Na pewno nie ułatwia to nie tylko szybkiego, ale jakiegokolwiek czytania, podobnie jak notatki dla przygłupów znajdujące się w polu zasadniczego tekstu, zamiast na marginesie. Piszę dla przygłupów, gdyż mądry po prostu czyta książkę, która zresztą jest podzielona na rozdziały, z których każdy jest zapoczątkowany wyszczególnieniem tego, co się w nim znajduje – taka maniera autora, która jednak czyni owe notki kompletnie zbędnymi. Jeśli z kolei inteligentny czytelnik ma lenia, sięga od razu do znajdującego się na końcu książki bryka, reklamowanego na okładce, więc te notatki tym bardziej są mu zbędne.

Jakby mało tego wszystkiego, słownictwo jest karygodne. Gdyby takiego użył w swym wypracowaniu nawet uczeń podstawówki, z pewnością bym go zbeształ. Dość podać jeden przykład: „pudło” zamiast „kadłub” jednostki pływającej. I to w powieści, której jednym z głównych bohaterów jest marynarz, a drugim inzynier! Zgroza!

Dość tego znęcania się nad wydaniem. Zajmijmy się samą powieścią.

Tajemnicza wyspa jest opowieścią o dziejach pięciu mężczyzn, którzy w czasie wojny secesyjnej przy pomocy balonu usiłują wydostać się z niewoli. Fabuły nie będę zdradzał, by nie psuć przyjemności z obcowania z tą pobudzającą wyobraźnię książką, o ile jest ona dać przyjemność myślącemu i uważnemu czytelnikowi.

Konia z rzędem temu, kto powie, dlaczego jest to lektura szkolna. Moim zdaniem Verne dał ewidentną plamę, gdyż uważny czytelnik wielokrotnie wyłapie dowody na to, iż się do pracy po prostu nie przygotował merytorycznie. Nie wiem, czy taki knot przeszedłby, gdyby dziś ktoś go spłodził, zwłaszcza ktoś inny niż Francuz. Jedną z głównych, jeśli nie jedyną, wartością powieści jest, infantylna niczym reklama, pochwała pracy, wiedzy, rozumu i wiary. Tym bardziej więc wołają o pomstę właśnie owe wpadki, gdy autor brakiem wiedzy się wykazuje. Wymieniać wszystkich nie ma sensu, ale nie mogę się powstrzymać od najbardziej fascynującego. Cyrus Smith, będący najważniejszą postacią spośród głównych bohaterów powieści, dokonuje bez żadnych przyrządów, wykorzystując duży kamień jako tablicę a mniejszy jako pisak, podziału koła na 360 równych części (stopni kątowych). Konia z rzędem temu, kto potrafi znaleźć nawet wśród matematyków takiego, który bez przygotowania i sięgania do źródeł potrafi z marszu takiej sztuki dokonać. Na kolejne potęgi liczby 2, koło dzieli się łatwo. Sęk w tym, że 360 do nich nie należy. 256 to ostatnia zbliżona do pożądanej wartość, a następna to już 65536. Przy ich pomocy nie można podzielić koła w sposób przydatny do wyznaczenia położenia geograficznego.

Pomijając wiedzę naukową z różnych dziedzin, znajdziemy w Tajemniczej wyspie wiele momentów, które urągają zdrowemu, chłopskiemu rozsądkowi, jak choćby pies wchodzący regularnie po drabinie sznurowej na wysokość ponad dwudziestu metrów, spuszczanie mostów zwodzonych, by nie można z nich korzystać* czy zabijanie gwoździami klapy włazu okrętu podwodnego, by nie przeciekał. Masakra umysłowa!

Dziwna jest sprzeczność konstrukcji umysłowych głównych postaci, szczególnie widoczna zwłaszcza u wspomnianego już inżyniera, który z jednej strony jest symbolem racjonalizmu, a z drugiej zachowuje się momentami całkiem irracjonalnie. Czy racjonalnie myślący człowiek, do którego strzela płatny morderca, który jednakowoż rozmyśliwszy się w ostatnim momencie, „tylko” go ciężko rani, będzie wdzięczny swemu niedoszłemu zabójcy za uratowanie życia? Taka postawa jest pewną formą patologii i ma nawet nazwę syndromu jakiegoś tam. Tymczasem Smith zamiast złorzeczyć Bogu, za to że go mało nie pozbawił życia i rzucił na bezludną wyspę, dziękuje mu za wybawienie. A przecież mógł mu On po prostu pozwolić na udaną ucieczkę balonem. Nawet nie musiał pomagać, wystarczyłoby, żeby nie przeszkadzał. U mnicha z pustelni takie jak u Cyrusa zachowania byłyby zrozumiałe i zgodne z konstrukcją jego psyche, ale nie koresponduje to z postacią będącą ikoną rewolucji naukowo-technicznej i racjonalnego myślenia.

Lektura szkolna powinna dawać wiedzę, pokazywać godny pochwały sposób patrzenia na świat, uczyć myślenia lub prezentować preferowane wartości. Jakie jednak widzenie świata prezentuje lektura, której akcja rozgrywa się na niewielkiej wyspie, na której współistnieje tak wiele gatunków, iż jest to sprzeczne z elementarną wiedzą ekologiczną? Jeśli już przy ekologii jesteśmy, to jakie wartości prezentuje książka, której bohaterowie w pięciu, zamiast przystosować się do wyspy, całą musza przystosować do siebie, a przez jej ucywilizowanie rozumieją między innymi wytępienie wszystkich drapieżników? Sama plastyka opisów przyrody to za mało, by uznać lekturę za wartościową.

Reasumując, uważam tą powieść za nieodpowiednią dla niewyrobionego czytelnika, który nie ma jeszcze umiejętności krytycznego podejścia do informacji, a o innego w szóstej klasie podstawówki raczej trudno. Czemu więc, o czym już nadmieniłem, sam wspominałem dawną lekturę Tajemniczej wyspy jako wspaniałe przeżycie? Ano właśnie dlatego, że nie umiałem jeszcze samodzielnie myśleć. Na szczęście spotkałem później nauczycieli, którzy mnie tego nauczyli. Szkoda, że dzisiaj najlepszy uczeń to nie taki, który myśli samodzielnie, a ten, który daje odpowiedzi wymagane przez nauczycieli. A jacy nauczyciele, takie lektury i wymagane odpowiedzi. Inna sprawa, że myślenie niejednokrotnie boli, o czym po raz któryś przekonałem się przy powtórnej lekturze Tajemniczej wyspy. Jeśli jej jeszcze nie przeczytaliście, możecie ją sobie podarować. Nie jest warta czasu, który trzeba na nią poświęcić. Jest mnóstwo innych, naprawdę dobrych książek, które na Was czekają


Wasz Andrew




* to pewnie akurat nie błąd autora, a tłumacza lub pań, które dokonały opracowania