sobota, 31 marca 2012

Jaskra analna





Kobieta z rana dzwoni do swojego szefa i mówi mu, że nie przyjdzie do pracy, bo jest chora.
- A co pani jest ? - pyta szef.
- Mam jaskrę analną.
- Że co?! Czym to się objawia?!
- Po prostu nie widzę dziś możliwości przytoczenia swojej dupy do pracy

piątek, 30 marca 2012

Klara




Iza Kuna

Klara


Sięgając po debiutancką książkę Izabeli Kuny Klara miałem nadzieję na coś nowego, świeżego, odmiennego od mojej zwykłej męskiej linii lektur. Nie powiem, żebym wiedział czego się spodziewać. Izy w ogóle nie kojarzyłem dopóki nie zajrzałem do Wikipedii. Po prostu do jej teatru mam za daleko, nie gustuję w serialach a la Brasiliana ani w debilnym humorze typu Daleko od noszy. Można więc powiedzieć, że nazwisko autorki niczego mi nie mówiło poza tym, że nie należy w moim odczuciu do czołówki polskich aktorów, którym z kolei, poza kilkoma świetlanymi wyjątkami, dość daleko do czołówki światowej. Zacząłem więc czytać bez uprzedzeń i bez sympatii, tylko z nadzieją na coś niespodziewanego. Bo to debiut. Bo napisała kobieta.

Zacząłem czytać z niezłym tempem, gdyż literek na każdej stronie bardzo skąpo, a i rozdziały króciutkie. Niestety, od połowy zwolniłem. Ale wróćmy do początku.

Powieść Izy Kuny, bo to jednak powieść chyba, choć bardzo skromna jeśli o ilość tekstu chodzi, napisana jest językiem prostym i wulgarnym. Prostym i prostackim, podobnie jak beznadziejnie prostacka i beznadziejna jest jej główna postać. Klara; nie do końca samotna, bo ma kochanka. I przyjaciółkę. I matkę. I może z kilku znajomych. A, i ma jeszcze gorzałkę. I leki. A potem nawet kota. I samotność. Bo komu kilka prawie obcych osób może wystarczyć za wszystko, za cały świat? A jej cały świat i całe życie to sporadyczne spotkania z kochankiem, alkohol i prochy. Pijackie pogaduchy z przyjaciółką i z kotem. I marzenia. Pseudomarzenia.

Słowo praca ani raz chyba nie pada w tej książce. Ani hobby. Ani pasja. Bo taki jest świat Klary. Ubogi w sposób niewyobrażalny, prawie zwierzęcy. Nie do uwierzenia, gdyby nie to, iż takich ludzi jest wokół nas całe mnóstwo. Niby czegoś pragną, ale tak naprawdę do niczego nie dążą. I ich słownictwo jej odbiciem papki jaką mają zamiast mózgu. Co drugie słowo to wulgaryzm. Ciągle ten sam, bez żadnego polotu i sensu. Jak ich marzenia. Po pewnym czasie zaczyna to nużyć. Wiadomo, iż nic nowego się nie zdarzy. Jak te kobiety bite przez mężów alkoholików. Uciekające i wciąż wracające. Jak poszukujący miłości ciągle w tym samym gronie kilku znajomych. Jak przesiewanie piasku z kupki na kupkę w tej samej piaskownicy i nadzieja, iż odkryje się złotodajną żyłę.

Klara chce być kochana. Chce się przytulać jak pies do swego faceta i z nim kopulować. I z nim być. Bo dla niej miłość poza to uczuciowe kalectwo i ubóstwo nie wykracza. I jej marzenia od tych psich możliwości niewiele odbiegają. Ale nie ma nawet tego, co dobry pies. Pasji. Odwagi. Wierności aż do ostatniego tchnienia. Jest beznadziejna tak, jak tylko człowiek może być. Jak tylko może być człowiek, który mógłby mieć wszystko, bo ma lepszą niż inni pozycję startową, ale który nie osiągnie niczego, gdyż nawet nie potrafi wyartykułować swych pragnień. Bo ma w mózgu coś nie tak.

Takich ludzi widzimy dookoła setki, jeśli tylko nie odwracamy głowy. Czasami któryś z nich próbuje się wyzwolić z tego piekiełka swoich znajomych i swojego otępiałego umysłu. Ale bardzo niewielu się to udaje. I dla mnie książka Izy jest właśnie o takich ludziach. O takich umysłach. Niezrozumiałych i niepojętych dla „normalnych” ludzi.

Nie wiem, czy to właśnie było zamiarem autorki, ale tak ja to odbieram. Tak to wyszło. I choć nie znajdziemy w tej lekturze pięknego języka ani żadnej akcji, to ma ona jakiś sens. Tylko kto ma to czytać? Żadnych w niej myśli, poza surowym obrazem pewnej prawdy, nie znajdziemy. Mogłaby powstać z przelania na papier dialogów z mikrofonu ukrytego w mieszkaniu patologicznej postaci; nieszczęśliwej kochanki, pijaczki i lekomanki, w dodatku rokującej na poważniejszą chorobę psychiczną. No, trochę przesadziłem. Poza kulawymi od prochów i alkoholu dialogami mamy jeszcze kilka zdań narracji przypominającej rozmydlone, zamglone wspomnienia pijanej lekomanki. Podobne to do zdjęć zrobionych teleobiektywem detektywa z dolnej półki; niestre, pełne szorstkiego ziarna, fragmentaryczne, wyrwane z nieokreślonej całości. I to wszystko. Obraz prawdziwy ale jednocześnie niepełny. I nic ponad to. Niczego się nie dowiemy. Żadnej rozrywki tu nie znajdziemy. Chyba, że chcemy się zdołować i sprawdzić, czy mamy zadatki na umysłowego masochistę. A mogło z tego być coś całkiem niezłego. Ale tylko mogło. Można powiedzieć, że jaka główna bohaterka, takie i dzieło.

Kiedyś mówiłem, iż każda książka, nawet najgorsza, jest warta przeczytania, gdyż inteligentnemu czytelnikowi coś da. Ale to było bardzo dawno temu. Zdanie zmieniłem właśnie z powodu takich rzeczy jak Klara. Przykro to mówić, ale absolutnie odradzam jej zakup. Jeśli nie wierzycie, to sobie ją wypożyczcie z biblioteki. Jak ją zmęczycie i dalej będziecie chcieli ją mieć, by do niej wracać, to dajcie znać. Będę szczerze zdziwiony


Wasz Andrew

czwartek, 29 marca 2012

Tajna sankcja



Brian HAIG
Tajna sankcja
(Secret Sanction)

motto:

„... w słowniku języka angielskiego wyraz „współczucie” znajduje się pomiędzy słowami „gówno” a „syfilis”...”

Tajna sankcja trafiła do mnie przypadkiem. Podrzuciła mi ją moja druga połówka, by mnie podstępem odciągnąć od mojej ulubionej gry komputerowej. Miał to być mój pierwszy kontakt z prozą Briana Haiga, a ponieważ tytuł wydał mi się jakiś taki nijaki, więc nie spieszyłem się specjalnie. W końcu sięgnąłem po książkę, zacząłem czytać i...

Znacie serial telewizyjny JAG*? To taki sympatyczny serial kryminalno-prawniczy, którego akcja rozgrywa się w realiach amerykańskiego wojska, a głównymi bohaterami są wspaniali prawnicy w mundurach. W pierwszej chwili miałem wrażenie, iż trafiłem na coś podobnego. Potem jednak się okazało, że to inne zwierzę, choć tej samej maści.

Centralną postacią Tajnej sankcji jest major Sean Drummond, były oficer sił specjalnych a obecnie prawnik JAG. Przełożeni zlecają mu wybranie najlepszych kolegów po fachu i stworzenie zespołu na którego czele ma stanąć aby udać się na Bałkany. W areszcie wojskowym w Albanii przebywa bowiem cały oddział amerykańskich komandosów podejrzewanych o dokonanie masowego mordu na kilkudziesięciu Serbach w Kosowie. Sprawa jest śmierdząca, gdyż uniewinnienie może spowodować burzę medialną na skalę międzynarodową, a uznanie za winnych może skrzywdzić niewinnych żołnierzy. Oczywiście prawie nikt nie chce ze śledczymi współpracować. Wszyscy kłamią i mataczą albo wręcz odmawiają pomocy. Nic nie jest takim, jakim się wydaje. Jak dojść prawdy, skoro na podjęcie decyzji jest mało czasu? Jak się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło w serbskim Kosowie? Jak działać, skoro wszystko jest tajne, a naciski idą ze wszystkich stron, nawet z Białego Domu?

Akcja jest wciągająca, bardzo dynamiczna i naprawdę trudno się oderwać od lektury. Na szczęście rozdziały są krótkie i w dodatku dobrze dopasowane do fabuły. Każdy oznacza koniec jakiegoś wątku; zdarzenia, zdobywania informacji, pojawiania się wątpliwości. To daje szansę na w  miarę bezbolesne przerwanie lektury w celu chwilowego powrotu do rzeczywistości. Ale tylko szansę, bo w pierwszej wolnej chwili znów nas przyciągnie i pochłonie.

Jak powieść jest napisana? Zdecydowanie. Język „męski”, idealnie zgrany z osobą narratora i głównego bohatera; zarazem twardziela i inteligenta. Haigowi idealnie udało się oddać klimat nowoczesnego wojska i sposób w jaki sam o sobie myśli osobnik pokroju Drummonda, w jaki widzi świat i ludzi. Książkę czyta się jednym tchem od początku do samego końca. Brian Haig pokazał się jako wirtuoz sensacyjnego pióra nie ustępujący największym mistrzom suspensu. Książkę można zaliczyć do kryminałów, beletrystki wojskowej, thrillerów prawniczych czy czegokolwiek innego (w granicach rozsądku oczywiście) i w każdej z tych kategorii zajęłaby miejsce na szczycie lub w jego pobliżu. Nawet gdybyśmy znali zakończenie i tak połykalibyśmy ją w tempie ekspresowym, ale nie będę zdradzał szczegółów fabuły ani tym bardziej zakończenia, by nie psuć tej uczty, jaką jest czytanie Tajnej sankcji po raz pierwszy.

Tajna sankcja to wspaniała rozrywka, ale nie tylko. Porusza ona ważkie tematy dzisiejszej rzeczywistości, z którymi tak naprawdę nie wiemy co zrobić, jak choćby problem czystek etnicznych. Dokonują ich z reguły mniej lub bardziej suwerenne państwa na swoim terytorium, więc jak im przeciwdziałać; kto i jak ma się tym zajmować?

Powieść Briana Haig poleciłbym gorąco każdemu, lecz wiem, że nie każdy ją strawi. Jest napisana realnie aż do bólu, ze znajomością rzeczy i z pozycji faceta, który wie o czym pisze**. No właśnie. Po pierwsze; od razu widać, że to powieść napisana przez faceta z jajami. Po drugie przez zawodowego żołnierza. Po trzecie - przez zawodowego amerykańskiego żołnierza. Część ludzi dobiera sobie na lektury książki pisane tylko z punktu widzenia osób podobnych sobie. Nie potrafią się przestawić w inną mentalność, inną moralność, inne poglądy i priorytety. To nie jest książka dla nich. Bowiem to książka typowo „męska”, co nie znaczy wcale, iż wielu kobietom się nie spodoba, a wszystkim mężczyznom podobać się musi. Ponadto to książka zawodowego żołnierza. Nie szweja z poboru, patrzącego tylko jak przetrwać. I nie oficera-urzędnika, jakich większość w naszym wojsku. Zaangażowani amerykańscy żołnierze muszą się czuć w sposób specyficzny, podobnie jak rzymscy w czasach cesarstwa, radzieccy w czasach wielkiego imperium czy niemieccy po pierwszych zwycięstwach Hitlera. W innych armiach tą postawę można spotkać chyba tylko w najbardziej elitarnych jednostkach, a i to w nieco innym wydaniu. I to się czuje. I nie każdy może to przełknąć. Wielu powie, że to sztuczne, nieprawdziwe i dęte. Ale tak nie jest. Są ludzie, którzy myślą i działają właśnie w ten sposób jak Sean Drummond. I są tak jak on zaangażowani, gdy coś zagrozi ich wartościom. Jednak dzisiaj nawet tacy zawodowcy spotykają na swej drodze przeszkody, których nie mieli ani triarii rzymscy, ani żadni wcześniejsi od współczesnych członkowie elitarnych formacji i wszelkich służb w ogóle. To problemy wynikające z samej natury nowych wojen i zagrożeń. Wojen, w których coraz trudniej odróżnić dobro od zła. Coraz trudniej podjąć dobrą decyzję, bo coraz częściej pozostaje tylko wybór pomiędzy złymi. Coraz więcej odcieni szarości, a coraz mniej czerni i bieli. Coraz więcej problemów moralnych. Najgorsze, że te rozterki, wraz z zagrożeniem terroryzmem i innymi problemami społecznymi, zaczynają przenikać „do cywila”. I tu dochodzimy do sedna. Jest sprawa bohaterów i sprawa patriotyzmu.

Amerykańska tradycja różni się od naszej. Oni swych bohaterów prześwietlają, wywlekają ich na lewą stronę***. Wciąż drążą ku prawdzie. Dlatego ich bohaterowie są prawdziwi znacznie częściej niż nasi. Wielu jest głupkami, cwaniakami, szujami, tchórzami i innymi wcale nieciekawymi kreaturami. Ale nie boją się o tym mówić. U nas nie ma tchórzy. U nas wszyscy są z brązu. U nich można dobrze wybrać przypadkiem, u nich można zostać bohaterem ze strachu. U nas każdy jest bohaterem i wodzem (szkoda tylko, że zwykle przegranym) świadomie. U nas wszyscy wiedzą jaką podjąć decyzję, jak być herosem, gdyż bezbłędnie wiedzie nas Bóg, Honor i Ojczyzna.

„ Czasami obowiązek, honor i patriotyzm zderzają się ze sobą w paskudny sposób. Nie zawsze można je pogodzić, dopasować do siebie. Trzeba zdecydować, co się odrzuci.” Ten cytat doskonale charakteryzuje Tajną sankcję. Bo wszystko w niej się wokół tego kręci. Świat jest coraz bardziej skomplikowany i coraz trudniej przeciwdziałać złu nie czyniąc zła samemu. Świat Czterech pancernych już nigdy nie wróci. Choć istniał tylko w mentalności nasi-wrogowie, my-obcy, dobro-zło, to i tak już nigdy nie wróci. Nie jest to pocieszające, ale właśnie to widzimy w Tajnej sankcji. Coraz częściej nie wiemy nawet, czy dobro wygrało, bo nie jesteśmy pewni co jest dobre a co złe. Cała sztuka, iż te dość pesymistyczne przemyślenia zostały podane w sensacyjnej, rozrywkowej i absolutnie nie dołującej formie. W dodatku wszystko to zaprawione dużą porcją autoironii i szczyptą czarnego, wojskowego humoru. Pychota!

Na koniec jeszcze drobiazg, który bardzo mi się spodobał. Jedna z głównych postaci Tajnej sankcji jest Cajunem. To ten smaczek, który choć mało ważny, bardzo mi się spodobał. Kajuńska społeczność, choć tak niedzisiejsza i odmienna od naszej, wydaje się jakoś dziwnie pokrewna mojej duszy. Choć tak odległa i obca, a jakoś dziwnie znajoma. I cieszę się, że coraz częściej w amerykańskiej prozie się do niej nawiązuje****.

Reasumując - muszę stwierdzić iż Tajna sankcja to świetna książka z podtekstem do przemyślenia. I choć wiem, iż nie jest to lektura dla każdego, to gorąco ją każdemu polecam. Warto spróbować


Wasz Andrew



* JAG - Wojskowe Biuro Śledcze – amerykański serial sensacyjny, mający swą premierę w 1995 roku. W Polsce po raz pierwszy wyemitowany w marcu 1997
** autor był zawodowym oficerem Armii USA
*** jak choćby w prześwietnej parze filmów z 2006 roku w reżyserii Clinta Eastwooda Listy z Iwo Jimy (ang. Letters from Iwo Jima) i Sztandar chwały (Gwiaździsty Sztandar w wersji TVP, ang. Flags of Our Fathers)
**** Choćby FAŁSZYWY ALARM (Wolf Cry) TAMI HOAG, którego akcja toczy się praktycznie w całości w tym środowisku

środa, 28 marca 2012

Geniusz



DAVID BALDACCI
GENIUSZ
(Simple Genius)

Szpiedzy, tajni agenci, szaleni naukowcy i zagadkowe szyfry – kolejny doskonały thriller jednego z najpoczytniejszych autorów na świecie.

Takiej treści notatka na okładce kusi nas do sięgnięcia po Geniusza. Jest to trzecia z kolei powieść o przygodach Seana Kinga i jego niesamowitej partnerki Michelle Maxwell*. Dla mnie jednak miał to być pierwszy kontakt z twórczością Davida Baldacciego, dlatego też do lektury przystąpiłem zarazem pełen nadziei i obaw.

Powieść napisana jest barwnym, celnym i łatwym w odbiorze językiem. Czyta się ją więc szybko i z przyjemnością. Akcja jest od samego początku wartka i pełna dynamicznych zwrotów oraz, co trzeba zaliczyć na duży plus w świecie amerykańskich bestsellerów, można się w niej doszukać namiastki wielowątkowości, choć do liderów ze Szwecji nie ma porównania. Postacie bohaterów są przekonujące, ze spójnie skonstruowaną psychiką korespondującą z podejmowanymi przez nie decyzjami. To jedna z mocnych stron Geniusza. Nie wiem tylko skąd w notce wydawcy stwierdzenie, iż Viggie Turing jest autystyczną dziewczynką. W tekście nie znalazłem niczego, co by to potwierdziło.

Fabuła jest ciekawa, ale nie będę zdradzał więcej niż notka z okładki. Fascynujący jest też świat w którym rzecz się dzieje; bardziej niesamowita niż science-fiction kraina matematyki i fizyki kwantowej, szyfrów i komputerów. Rozrywka jest świetna a zarazem dotyka dwóch poważnych problemów, które mają moc zniszczyć nasz świat, świat, który znamy. Pierwszy to walka z terroryzmem, w imię której coraz dalej odchodzimy od ideałów demokracji i posuwamy się do rzeczy, do których nie dochodziło nawet w czasach Zimnej Wojny. Totalna inwigilacja, łamanie praw obywatelskich, porwania, tortury i wyłączenie tajnych służb spod kontroli organów nadzorujących przestrzeganie prawa** coraz bardziej zmieniają państwa zwane demokratycznymi w państwa policyjne. Ta zmiana dokonuje się niczym drążenie skały przez spadające krople wody – nieustannie, ale niezauważalnie. Dostrzec ją można tylko porównując stany odległe w czasie, a to jest poza zasięgiem umysłowym przeciętnego Kowalskiego. Drugi problem odwrotnie – jest niewidoczny i społeczeństwo nie zdaje sobie z niego sprawy. Nabrzmiewa i dopiero gdy pęknie, dowiedzą się o nim wszyscy. Tylko, że to będzie totalna katastrofa i skończy erę cywilizacji w naszym dzisiejszym rozumieniu – cywilizacji komputerów, internetu i komunikacji. To problem całkowitego uzależnienia od szyfrowania danych gwarantującego określone bezpieczeństwo. Nawet jeśli wykładniczy wzrost mocy komputerów się nie zatrzyma, to zgodnie z Prawem Moore'a można prognozować czas potrzebny do złamania algorytmu o określonym poziomie zabezpieczeń i zwiększać bezpieczeństwo szyfrowania uwzględniając możliwości techniczne dostępne w określonej przyszłości. Tym samym można zapewnić sobie realne bezpieczeństwo w dającym się wyliczyć okresie. Jeśli jednak możliwości deszyfrażu zwiększyłyby się skokowo, przykładowo w wyniku skonstruowania komputera o skokowo większych możliwościach (tutaj kwantowego) lub dałoby się odkryć nowy sposób łamania szyfrów, to żegnaj świecie komputerów, internetu i komórek. Znów wróciłyby czasy papieru i długopisów. Kurierów, posłańców i zalakowanych kopert.

Jak widać wszystko jest świetnie i książka jest zdecydowanie interesująca. Jednak wydaje mi się, iż autor za dużo „namieszał” w celu zwiększenia tempa, napięcia i zagęszczenia akcji, a od połowy jakby stracił impet. Z takiej matni za wszelką cenę chciał uratować wszystkie główne postacie stojące z dobrej strony mocy, by uzyskać pełny American Happy End. No i wyszło na koniec jakoś miałko. Jednocześnie jest to powieść jednorazowa. Nie postawiłbym jej u siebie na półce, gdyż nie przewiduję powrotu do niej. Polecam więc ją jako wybór z biblioteki dla tych, którzy pragną rozrywki z lekkim wtrętem o problemach naszych czasów. Rozrywka będzie dobra. Ale nic ponadto i dlatego zakup odradzam


Wasz Andrew



* Na serię składają się: 1. Split Second 2. Hour Game 3. Simple Genius 4. First Family
** Temat: "kto będzie kontrolował tych, którzy kontrolują" staje się w demokracji coraz bardziej dostrzegalny. Poruszono go m.in w Cyfrowej Twierdzy.

wtorek, 27 marca 2012

Tajemnica Ekskalibura



Bohaterka ŁOWCÓW ATLANTYDY, bestsellera nr 1 w Wielkiej Brytanii wydanego w 18 krajach, w kolejnym najbardziej ekscytującym przygodowym thrillerze lata

ANDY McDERMOTT
TAJEMNICA EKSKALIBURA
(The Secret of Excalibur)

Legendarna broń

Legenda głosi, że ten, kto dzierży Ekskalibur, jest niepokonany w bitwie. Miecz króla Artura zniknął z kart historii ponad tysiąc lat temu. Lecz wciąż jest obiektem pożądania...

Niewiarygodny sekret

Niemiecki historyk wierzy, że wpadł na trop Ekskalibura - klucza do nieprawdopodobnej potęgi. Wie, że ktoś jeszcze szuka bezcennej broni. Zakodowane wyniki swoich badań przesyła doktor Ninie Wilde. I naraża ją na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Mordercze polowanie

Od syryjskiej pustyni po austriackie Alpy, od angielskiej prowincji po pustkowia Syberii Nina i jej narzeczony Eddie Chase muszą walczyć o życie. I być szybsi w rozgrywce z bezwzględnym wrogiem, który zamierza wykorzystać potęgę miecza, by pogrążyć świat w wojnie...

Takim właśnie opisem kusi nas okładka Tajemnicy Ekskalibura. Nadmiar reklamy zawsze budzi me podejrzenia, więc po powieść Andy McDermotta sięgnąłem bez wielkiego przekonania. Nie miałem jeszcze dotąd kontaktu z twórczością tego pisarza, ale przeczucie mi mówiło, iż szału nie będzie, choć z drugiej strony miałem nadzieję przynajmniej na przyzwoitego pożeracza czasu w stylu pierwszego Indiany Jonesa. Co z tego wyszło?

Pierwsze minuty lektury były bardzo obiecujące. Styl świetny, wciągający i obrazowy, zapowiadający pochłonięcie książki jednym tchem. Jednak dalej nie było już tak wesoło. A szkoda.

Powieść zaczyna się typowo dla gatunku, czyli od zabójstwa popełnionego przez czarne charaktery w celu zdobycia pierwszego elementu łamigłówki. Od razu wiemy o co chodzi, czyli że chodzi o zdobycie miecza króla Artura. Od razu wiemy, kto będzie nam towarzyszył do końca, bo w tym kanonie dobro zawsze zwycięża, tak czy inaczej, a jego bohaterowie muszą przeżyć i co najmniej zaliczyć gorący sex (szkoła Jamesa Bonda). Niestety Nina Wilde to nie Indiana Jones, a Eddie Chase to nie agent 007, choć wszyscy są równie niezniszczalni.

W konwencji gatunku dopuszczalne są super bronie i nieśmiertelni bohaterowie. Uchodzi też naginanie faktów historycznych i legend. Można nawet przeboleć płytkość sylwetek psychologicznych postaci, schematyzm fabuły i inne prostackie zagrywki. Jednak ewidentnych nielogiczności i totalnych bzdur wybaczyć nie można, podobnie jak wpadek w oczywistych szczegółach, a styl „zabili go i uciekł” to za dużo jak na moje możliwości.

Czytając powieść McDermotta już po pewnym czasie zacząłem nabierać podejrzeń, iż tłumaczem jest kobieta. Niestety. Zajrzałem do informacji redakcyjnych i stoi jak wół – popełnili to do spółki dwaj faceci: Jan Hensel i Miłosz Urban. Jak widać znane imię i znane nazwisko, choć każde z innej strony barykady, niczego nie gwarantują. Mamy więc tekst napisany przez mężczyznę i przez mężczyzn tłumaczony, a znajdujemy tam takie kwiatki jak choćby „pistolet kaliber 50 milimetrów”!* Chyba na kamienne kule mógłby mieć taki kaliber! Nawet jeśli w oryginale było takie faux pas, to rolą tłumacza jest poprawienie tego typu wpadek. Można to od biedy wybaczyć blondynkom, ale żeby faceci takie błędy zaliczali, to wstyd.

Niedoróbki jakie znajdujemy w Tajemnicy Ekskalibura nie ograniczają się tylko to braków w wiedzy wojskowej czy policyjnej, dla tego typu literatury jednak niezbędnej. Idą dalej i przekraczają wszelkie granice, nawet wiedzy na poziomie podstawówki. Typowy kwiatek to choćby taki cytat: „...okręt był przechylony o czterdzieści pięć stopni, ściany stały się podłogami i sufitami...”. O tempora! O mores! To właśnie przykład cywilizacji badziewia której jesteśmy uczestnikami. Kto choć raz widział kątomierz ten wie, że potrzeba circa 90 stopni obrotu by ściana stała się sufitem a podłoga i sufit ścianami. Nie wiedzą tego jednak ani tłumacze, ani korektorzy (Katarzyna Pietruszka i Anna Tenerowicz). Na pewno wszyscy są wykształceni i mają się za ludzi inteligentnych, choć jak widać nie ogarniają nawet wiedzy przewidzianej dla absolwentów wiejskich szkół podstawowych. Totalny brak kompetencji i rzetelności pomimo posiadanych dyplomów i zaświadczeń oraz pochlebnych ocen płatnych krytyków jest coraz częstszym zjawiskiem, podobnie jak rozdźwięk między posiadanym wykształceniem, a wiedzą i inteligencją. To jednak temat na osobne rozważania. Powracając do naszej powieści; z pełną odpowiedzialnością, pierwszy raz w historii użyję tego określenia: muszę stwierdzić, że jest to totalne badziewie. Nie postawiłbym tej książki na swej półce, nawet gdybym ją dostał za darmo. Z żalem Was o tym informuję, ale Tajemnica Ekskalibura jest jedną z niewielu książek, po którą absolutnie nie warto sięgać. Darujcie sobie tego gniota i weźcie się za cokolwiek innego. Nawet M jak Miłość będzie lepszym wyborem


Wasz Andrew


* Oczywiście powinno być kaliber 0,5 (cala). 50mm to klasyczne działko.

poniedziałek, 26 marca 2012

Oczyszczenie



Wiktor Suworow
OCZYSZCZENIE
(Очищение)

Twórczość Suworowa* podzieliłbym na trzy grupy: wspomnieniową, beletrystyczną i historyczną. Oczyszczenie należy do tej trzeciej, najważniejszej moim zdaniem, części dorobku pisarza i choć czytałem poprzednie i następne jego książki, to ono mi dotąd jakoś umykało.

Rzecz jest kolejną odsłoną rozważań na temat głównych zdarzeń XX wieku jakimi była rewolucja w Rosji i II wojna światowa. Wielką zasługą Wiktora Suworowa jest to, iż był pierwszym, który z taką pasją i skutecznością spopularyzował pogląd, że komunizm był przyczyną wszelkich okropieństw II wojny. Ten kierunek nazywany jest nawet teorią Suworowa i ma coraz więcej zwolenników. Oczyszczenie traktuje jednak nie tylko o powodach II wojny i przyczynach, które nadały jej przebieg taki a nie inny. Ta książka jest wyjątkowa, gdyż pokazuje nam inny obraz komunizmu i jego przywódców niż ten, który był lansowany w dotychczasowej, oficjalnej wersji historii. Możemy zobaczyć to oczami Rosjanina, który choć uznany za zdrajcę i obarczony zaocznym wyrokiem skazującym na śmierć, jest żarliwym patriotą a miłość do Rosji bije z każdej jego książki.

Oczyszczenie, jak wszystkie dokumentalne książki Suworowa, powinien przeczytać każdy, kto interesuje się, zawodowo czy nie, historią czy polityką. A już obowiązkowo każdy Polak patriota. Tymczasem najbardziej żałosne jest iż, przykładowo w Wikipedii, wersja anglojęzyczna poświęca temu kilka razy więcej miejsca niż polska. Podobnie jego pierwsze publikacje większy oddźwięk znalazły wśród zawodowych historyków uwolnionej od komunizmu Rosji niż na Zachodzie. W Polsce zaś temat jest jakby ignorowany. Oficjalne publikacje obracają się głównie w obrazie ukutym za panowania PZPR. Tyle, że dorzucono do niego zbrodnie komunizmu i Cud nad Wisłą. Najbardziej znanym wyjątkiem podchodzącym dociekliwie do naszej, i nie tylko, historii jest Bogusław Wołoszański, za co należy mu się wielki szacunek.

Tak jak każda draka na Słońcu zagraża wszystkim planetom naszego Układu, tak każda wolta w Rosji w mniejszym lub większym stopniu odbija się na całej Europie, a na Polsce w szczególności. Bez znajomości motorów, które napędzały historię ZSRR, nie sposób poprawnie analizować historii Polski i Europy. Dlatego ta książka jest tak wartościowa. Niestety, jej lektura nie napawa optymistycznie. Ma się wrażenie, iż nasi przywódcy nie wyciągają żadnych nauk z przeszłości. Jedni potrząsają szabelką i pozują na antyrosyjski bastion, a inni liczą na sojusze. Te same, które nas już wcześniej zawiodły. Widząc, co dzieje się w naszej polityce i jednocześnie czytając Oczyszczenie, aż ciśnie się na usta wiekowa rymowanka**:

Cieszy mię ten rym: Polak mądry po szkodzie.
Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.

Czy kiedyś doczekamy się władcy, który zamiast się kierować fobiami*** lub wręcz tylko utrzymaniem się przy władzy dla niej samej, będzie dążył do Polski stabilnej i bogatej jak Szwecja i podobnie jak ona nikomu nie wadzącej?

Wielu recenzentów, a zwłaszcza profesjonalnych historyków, odsądza Oczyszczenie i inne książki Suworowa od prawdy historycznej i określa je jako nawiedzone interpretacje. Moim zdaniem ktoś, kto mówi o jedynej, obiektywnej prawdzie historycznej, sam się przekreśla nie tylko jako historyk, ale i jako osoba obdarzona intelektem. Każda wypowiedź o historii jest projekcją subiektywnej postawy autora, jeśli nie ogranicza się tylko do faktów. A historia to nie tylko fakty. Dlatego jest tyle historii ilu ludzi****. Każdy z nas ma swoją historię i widzi historię innych z odmiennego punktu odniesienia. Bo historia to nie tylko daty i dokumenty. Nie tylko oceny. To przede wszystkim zależności, przyczyny i skutki. Motywy. Dążenia. To wszystko jest historia i o tym właśnie w sposób pasjonujący Suworow potrafi pisać.

Niewielu z nas miało szczęście w młodości, w szkołach, nauczyć się logicznego myślenia, dociekania, krytycznej analizy. Wyciągania wniosków, poszukiwania zależności. Suworow pokazuje nam nie tylko wyniki swych rozważań, ale i ich mechanizm. Pokazuje sprzeczności w rozumowaniach swych oponentów i wyjaśnia dlaczego doszedł do swoich wniosków; z czego one wynikają. Przy tym nie pozuje na wielkiego historyka. Pisze językiem prostym, obrazowym i prawie powieściowym, przez co rzecz jest wciągająca i łatwa w odbiorze dla każdego. Dla każdego, kto chce myśleć. Dla każdego, kogo wciąga dociekanie prawdy, jest to lektura porywająca nie mniej od najlepszej powieści. Przy tym, pomimo tej prostej, przystępnej formy, każda myśl jest opatrzona informacjami o źródłach. Niejedna, uznana za poważną i oficjalną pozycję, historyczna książka nie ma takiej bibliografii jak Oczyszczenie. Tym bardziej, iż w dużej części jest to bibliografia „z pierwszej” ręki, a nie, jak to mają w modzie niektórzy historycy, opracowania innych historyków.

Czy zauważyliście jak inne narody rozprawiają się z dorabianymi bohaterami i objawionymi prawdami? Amerykanie są mistrzami. Ostatnio urzekły mnie choćby lustrzane filmy Clinta Eastwooda z 2006 roku: Letters from Iwo Jima, 2006 (Listy z Iwo Jimy) i Flags of Our Fathers*****. Rosjanie mają Suworowa i innych. A my? Nasi historycy to głównie brązownicy.

Nie będę zdradzał o czym Oczyszczenie dokładnie traktuje. Nie ze wszystkim się z jego autorem zgadzam. Jednak jest to jedna z nielicznych książek, które naprawdę wpływają na sposób widzenia świata. Choć babram się w historii od lat wielu i jestem zdecydowanym cynikiem, który nie wierzy w większość powszechnie uznanych prawd, krytycznie podchodzącym do prawie wszystkich wersji oficjalnych, czarno-białych podziałów i pozłacanych obrazków, to muszę przyznać, iż w Oczyszczeniu Suworow zaskoczył mnie dużo bardziej niż wiele lat temu w Lodołamaczu czy później, w Ostatniej republice. A to mi się nieczęsto przytrafia.

I jeszcze jedno. Oczyszczenie nie jest łatwe w odbiorze. Wymaga otwartości, tolerancji, dociekliwości, krytycyzmu i głodu wiedzy. Ogólne oczytanie też jest przydatne. Przy pobieżnej lekturze, zwłaszcza wyrwanego z całości fragmentu, może sprawić wrażenie peanu na cześć Stalina, ale tak wcale nie jest. Sugeruję najpierw przeczytać Lodołamacz. To znacznie ułatwia lekturę Oczyszczenia. Stereotypy siedzące głęboko w naszej mentalności, nasze uprzedzenia, powtarzane po wielokroć uproszczenia i przekłamania którymi bombardują nas media, mogą uniemożliwić bezstronny, analityczny odbiór tej książki nieprzygotowanemu odbiorcy, zwłaszcza mało obytemu w temacie. I nie przerywajcie tej książki w połowie, gdyż możecie odnieść całkowicie mylne wrażenie co do jej wydźwięku i intencji autora.

Reasumując: zdecydowanie i absolutnie polecam. To rzecz naprawdę godna przeczytania


Wasz Andrew



* właśc. Rezun Władimir Bogdanowicz (Владимир Богданович Резун)
** Jan Kochanowski, Pieśń o spustoszeniu Podola
*** A jakie nasz naród ma wady? Ksenofobia, antysemityzm, (....), rusofobia...Autor: Władysław Pasikowski, Źródło: Donata Subbotko, Pasikowski: Jestem dowodem istnienia cenzury w Polsce, Wyborcza.pl, 11 listopada 2008
***** Polskie tytuły: Sztandar chwały lub Gwiaździsty sztandar. Dlaczego takie, a nie Sztandary naszych ojców? To temat na osobne rozważania

sobota, 24 marca 2012

Mocarz cytatów



Pierwszego dnia szkoły, przed rozpoczęciem lekcji, nauczycielka przedstawia nowego ucznia amerykańskiej klasie:
- To jest Sakiro Suzuki z Japonii.
Lekcja się zaczyna. Nauczycielka mówi:
- Dobrze, zobaczymy jak sobie radzicie z historią. Kto mi powie czyje to są słowa:
-"Dajcie mi wolność albo smierć"?
W klasie cisza jak makiem zasiał, tylko Suzuki podnosi rękę i mówi:
-Patrick Henry 1775 W Filadelfii.
- Bardzo dobrze Suzuki. A kto powiedział:
"Państwo to ludzie, ludzie nie powinni więc ginąć"?
Znowu wstaje Suzuki:
- Abraham Lincoln 1863 w Waszyngtonie.
Nauczycielka spogląda na uczniów z wyrzutem i mowi:
- Wstydźcie się. Suzuki jest Japończykiem i zna amerykańską historię lepiej od Was!
W klasie zapadła cisza i nagle słychac czyjś głosny szept:
- Pocałuj mnie w dupę pieprzony Japońcu.
- Kto to powiedzial? - krzyknęła nauczycielka, na co Suzuki podniósł rękę i bez czekania wyrecytował:
- General McArthur 1942 w Guadalcanal oraz Lee Lacocca 1982 na walnym zgromadzeniu w Chryslerze.
W klasie zrobiło się jeszcze ciszej i tylko dało się usłyszec cichy szept:
- Rzygać mi sie chce...
- Kto to był? - wrzasnęła nauczycielka, na co Suzuki szybko odpowiedział:
- George Bush senior do japońskiego premiera Tanaki w 1991 podczas obiadu.
Jeden z naprawdę już wkurzonych uczniów wstał i powiedział kwaśno:
- Obciągnij mi druta!
Na to nauczycielka zrezygnowanym tonem
- To już koniec. Kto tym razem?
- Bill Clinton do Moniki Levinsky w 1997 roku w Gabinecie Owalnym w Bialym Domu - odparł Suzuki bez drgnienia oka. Na to inny uczeń wstał i krzyknął:
- Suzuki to kupa gówna!
Na co Suzuki:
- Valentino Rossi w Rio na Grand-Prix Brazylii w 2002 roku
Klasa już całkowicie popada w histerię, nauczycielka mdleje gdy otwierają się drzwi i wchodzi dyrektor:
- Cholera, takiego burdelu to ja jeszcze nie widziałem
Suzuki:
- Leszek Miller do wicepremiera Hausnera na posiedzeniu komisji budzetowej w Warszawie w 2003 roku...

piątek, 23 marca 2012

SEKRET GENEZIS



Tom Knox
SEKRET GENEZIS
(The Genesis Secret)

Na spalonej słońcem pustyni we wschodniej Turcji archeolodzy odkrywają najstarszy kompleks sakralny świata, pochodzący sprzed dwunastu tysięcy lat. W trakcie prac okazuje się, że to niezwykłe miejsce zostało celowo zakopane przed dziesięcioma tysiącami lat. Kto to zrobił i dlaczego?
W tym samym czasie w Wielkiej Brytanii dochodzi do serii brutalnych zabójstw przypominających rytualne mordy, z jakich słynęły niektóre starożytne cywilizacje.
Tylko jeden człowiek zna sekret – sekret tak szokujący, że może zagrozić strukturze społecznej całej ludzkości – i nie cofnie się przed niczym, żeby zniszczyć dowody, zanim ujrzą światło dzienne.
Prowadząc akcję od zamków Irlandii po wymarłe pustkowia Kurdystanu, Tom Knox po mistrzowsku splata autentyczny materiał historyczny, teorie naukowe i biblijne tajemnice w elektryzującą opowieść, która trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.

Tyle notka wydawcy na okładce powieści, którą do poczytania wybrała mi żona. Pseudonim autora, podobnie jak prawdziwe nazwisko – Sean Thomas – nic mi nie mówił. Miał to być mój pierwszy kontakt z twórczością tego Anglika. Po przeczytaniu przytoczonej wyżej zajawki miałem nieśmiałą nadzieję na coś w rodzaju Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna. Nadzieję przytłumioną świadomością, iż często takie fajerwerki w reklamach bestsellerów zapowiadają płytką, sztampową produkcję obliczoną na masowego odbiorcę i wysokie notowania na listach sprzedaży. Jak było tym razem?

Powieść zaczyna się interesująco, jednocześnie w Europie i Turcji. Akcja momentalnie nabiera tempa i trzeba przyznać, że aż do końca nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Słownictwo jakim posługuje się autor (chyba to też zasługa tłumacza – Aleksandra Górska) jest bardzo bogate i nawet oczytany odbiorca nie obejdzie się bez słownika lub internetu, jeśli chce wiedzieć dokładnie wszystko nie zadowalając się przybliżonym, kontekstowym rozumieniem wielu wyrazów i zwrotów. Czytelnictwo powinno poszerzać słownictwo i na tym polu Sekret wypada bardzo dobrze. Momentami jest jednak tego chyba nawet trochę za dużo, a poza tym, czytając raczej dość szybko, wychwyciłem jednak jedną ewidentną wpadkę. Może nie ma ona większego znaczenia, ale zawsze.

Jak już wspomniałem, powieść połknąłem błyskawicznie, gdyż da się ją czytać przysłowiowym jednym tchem. Po równi dzięki dobremu stylowi, jak i prostemu zabiegowi, jakim jest podzielenie całości na rozdziały o objętości do kilku stron każdy i kończących się w sposób rodzący natychmiastową ciekawość czytelnika: - Co dalej? Przeczytam jeszcze tylko następny rozdział. Ty tylko dwie kartki...

Język Toma Knoxa jest barwny, plastyczny i klimatyczny. Kiedy czytamy o wydarzeniach w spalonym słońcem Kurdystanie w wyobraźni możemy się tam przenieść tak, jakbyśmy już kiedyś tam byli. Postacie również są wyraziste i udatne. Jest i wielka miłość. Wszystko czego trzeba. Niestety, jest też i dużo więcej.

Duża część tekstu to opisy zbrodni. Zbrodni okrutnych i wynaturzonych. Zbrodni, które nie były chore, gdy je popełniali nasi przodkowie, gdyż uważali je za niezbędne, a nawet za dobre, podobnie jak myśleli chrześcijanie mordujący w imię Chrystusa i jak dziś myślą islamscy fanatycy. Były UZASADNIONE i ZROZUMIAŁE, co oczywiście nie znaczy, iż nie należy ich potępiać. Tutaj jednak są udziwacznieniem. Opisy tak długie i szczegółowe, że zamiast przerazić czy stworzyć klimat, mnie osobiście zniesmaczały i męczyły. Nudziły po prostu, przez swą rozwlekłość w stosunku do całej reszty. Stały się osią powieści i przesłoniły to, co mogło być fascynujące; proces rozwiązywania zagadki historycznej i kryminalnej. Kanon gatunku: pytania i odpowiedzi, detektyw, uczony i zagadki, myślenie. Nie mam nic przeciwko krwi, flakom i kanibalizmowi w literaturze, jak choćby u Tami Hoag. Tom Knox ma jednak do niej baardzo daleko. To inna liga.

W książce znajdziemy wiele ciekawostek historycznych, ale dla mało obeznanego z nauką czytelnika nie będzie możliwości, by odróżnił fikcję od prawdy naukowej. Szokujący sekret wokół którego kręci się cała powieść, łącznie z tytułem, moim zdaniem nikogo by nie zszokował i niczego nie zmienił, wbrew temu co czytamy w notce wydawcy. Zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli w coś wierzyć i w imię tego czegoś zabijać innych. Chrystus, Allach, Lenin, sekty, ideologie, do wyboru, do koloru. Wiar jest w bród. Choć nauka obala kolejne „niepodważalne” prawdy przez nie głoszone, nic się nie zmienia. Na miejsce starych znikających powstają nowe. Duże się dzielą. Zawsze jest w czym wybierać.

Wracając do Sekretu Genezis; naciągane jest nie tylko znaczenie, jakie mogłoby mieć odkrycie i udowodnienie takich rewelacji, jak te, które są esencją powieści. Równie naciągane jest zakończenie, podobnie jak i sylwetka psychologiczna głównego czarnego charakteru. Kiedy skończyłem lekturę, westchnąłem ciężko i z nostalgią wspomniałem moje lektury z czasów szkolnych; choćby Pan Samochodzik i templariusze Zbigniewa Nienackiego. W historii jest tyle trupów i tajemnic, że nie potrzeba dodawać nowej makabry i ton keczupu, by ją uczynić bardziej interesującą. Nie trzeba też przenosić akcji na drugi koniec świata, gdyż i w naszej starej Europie (i Polsce) jest dosyć zagadek do rozwiązania.

Podsumowując, muszę z żalem stwierdzić, nie po raz pierwszy niestety, iż zdecydowanie odradzam lekturę przeczytanej właśnie książki. Zwłaszcza przeciętnemu polskiemu czytelnikowi, niezbyt wykształconemu i oczytanemu, skłonnemu do spiskowych teorii, ksenofobii, uproszczeń i podatnemu na indoktrynację. W wyrobionym odbiorcy lektura ta wzbudzi tylko niesmak i zawód, pomimo ewidentnie dobrego warsztatu literackiego autora. Najgorzej, że może ta książka trafić do młodego czytelnika, ogłupionego już wstępnie szkołą, religią i telewizją, który nie wykształcił jeszcze dystansu i krytycyzmu do atakujących go zewsząd informacji. Sekret Genezis może w takim wypadku przynieść poważne szkody i dziwią mnie „krytycy”, którzy wstawiają tej szmirze pozytywne opinie. Czyżby wszyscy aż tak siedzieli w kieszeni u wydawców i księgarzy?


Wasz Andrew

czwartek, 22 marca 2012

Książki wybrane



KSIĄŻKI WYBRANE
Reader’s Digest Przegląd Sp. z o.o.
Pierwsze polskie wydanie 2004

Eleganckie wydanie zawierające cztery nowele, a właściwie skrócone powieści:

  • ZNIKAJĄCY CZŁOWIEK Jeffery Deaver
  • ŻYCIE PO WYPADKU Barbara Delinsky
  • DRUGA SZANSA James Patterson
  • DZIWNY INCYDENT Z PSEM NOCNĄ PORĄ Mark Haddon

ZNIKAJĄCY CZŁOWIEK, wydany w Polsce również w pełnej wersji pod tytułem Mag (oryg. The Vanished Man), to jedna z lepszych książek mistrza kryminału, sensacji i horroru jakim jest Jeffery Deaver najbardziej znany w naszym kraju z ekranizacji powieści Kolekcjoner kości (The Bone Collector), w którym Denzel Washington zagrał sparaliżowanego detektywa Lincolna Rhyme, a Angelina Jolie policjantkę Amelię Donaghy. Znikający człowiek to inny odcinek przygód tej samej pary, chyba nawet lepszy niż Kolekcjoner. Akcja jest jeszcze szybsza, a nastrój bardziej tajemniczy. Tym razem Lincoln i Amelia muszą się zmierzyć z seryjnym mordercą, który na dodatek jest mistrzem magii. Trzeba przyznać, iż rzecz czyta się świetnie. Fabuły nie będę zdradzał, tym bardziej, iż zakończenie i motywy sprawcy nie współgrają z charakterem oraz psychiką tej postaci. Po prostu, kolokwialnie rzecz ujmując, koniec kupy się nie trzyma.

ŻYCIE PO WYPADKU; powieść Barbary Delinsky wydana w Polsce w pełnej wersji pod tytułem Kobieta znikąd (oryg. An Accidental Woman), to kolejna część przygód Poppy Blake. Tym razem jej przyjaciółka Heather Malone zostaje nagle aresztowana przez FBI. Wszyscy w małym miasteczku myśleli, że wiedzą o niej wszystko, a teraz zastanawiają się, czy faktycznie jest poszukiwaną morderczynią. To kryminał dla pań i panów. Dynamiczna historia miłości, mrocznej przeszłości i dziwnych przypadków losu. Nie będę opisywać fabuły, bo w tym wypadku smaczki leżą w pierwszych wrażeniach, pierwszych podejrzeniach, pierwszych faktach. Powieść czyta się świetnie i jedyne co jej można zarzucić, to jej oryginalność, świeżość. Jest to zaleta przy pierwszym kontakcie z lekturą. Przy drugim wszystko już wiemy, więc nie ma po co drugi raz po nią sięgać.

DRUGA SZANSA w pełnej wersji w Polsce została wydana pod tym samym tytułem, który zresztą jest wiernym tłumaczeniem oryginału (2nd Chance). James Patterson jest maszyną do produkcji bestsellerów, a najbardziej kojarzony jest z tymi, które trafiły na ekran – Kolekcjoner, W sieci pająka. Druga szansa nomen omen to drugi cykl powieści z charyzmatyczną porucznik policji Lindsay w roli głównej, która zarazem jest nieformalną szefową Kobiecego Klubu Zbrodni. Tym razem prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego zabójcy, wybierającego swoje ofiary na chybił trafił. Fabuły nie będę streszczał, gdyż to typowy amerykański bestseller w negatywnym znaczeniu. Świetnie się czyta, nawet można powiedzieć, iż rewelacyjnie. Akcja dynamiczna, miejscami zaskakująca, a i klimat niczego sobie. Jednak to wszystko jest tak głębokie, jak brodzik. Na drugi raz absolutnie nie wystarczy. Przez tą jednorazowość nie wyobrażam sobie Drugiej szansy na mojej półce, ale do biblioteki warto się po nią przespacerować.

DZIWNY INCYDENT Z PSEM NOCNĄ PORĄ Marka Haddona (oryg. The Curious Incident of the Dog in the Night-time) jest rewelacyjną powieścią kryminalną. Jest tak odmienna od wszystkiego, co można spotkać w tym gatunku, iż mogę ją z pełnym przekonaniem polecić nawet osobom omijającym książkowy świat zabójstw, przestępstw, policji i detektywów. Nie wiem czy i na ile ta wersja jest skrócona w stosunku do oryginału, gdyż nie miałem możliwości ich porównać, ale to rzecz, która zmusza do myślenia na różne tematy. Tolerancja, człowieczeństwo, inteligencja – co znaczą te słowa? Co się naprawdę za nimi kryje? Kto jest naprawdę mądry, a kto głupi? Kto jest człowiekiem? Pytania najcięższego kalibru, a powieść czyta się świetnie, smakując po równo jej formę i treść. Bohaterem i narratorem jest autystyczny chłopiec, Christopher Boone ,który na własną rękę prowadzi nietypowe śledztwo. Czytając przenosimy się w jego świat; widząc wszystko jego oczami i obejmując jego umysłem. Ten świat jest diametralnie różny od naszego, ale czy aby nie bardziej ludzki niż nasz? Absolutnie polecam każdemu. Bez dwóch zdań i bez żadnego ale.

Reasumując. Gdyby nie Dziwny incydent dałbym temu zbiorkowi dobrą ocenę i powiedział, iż można to wypożyczyć z biblioteki, ale są bardziej wartościowe pozycje do wyboru nawet w skromnych księgozbiorach. Opowieść Christophera Boone jest jednak perłą dla której warto mieć ten tomik na półce, by czasem sobie przypomnieć choćby tylko jego ostatnią ćwiartkę. Przypomnieć to, co czuliśmy w trakcie lektury. Przypomnieć refleksje, które nas wtedy naszły. Finis coronat opus; w przypadku tego zbiorku prawdziwe do końca...


Wasz Andrew

środa, 21 marca 2012

Tajni egzekutorzy



Tajni egzekutorzy. Polowanie na Ariberta Heima, nazistowskiego Anioła Śmierci.
(The Secret Executioners: The Amazing True Story of the Death)
Danny Baz
tłumaczenie: Ewa Umińska
wydawnictwo Replika 2011
ISBN: 978-83-7674-097-3

Spotkałem się z zarzutami, iż moje recenzje są ostatnio zbyt krytyczne. Sięgając po Tajnych egzekutorów miałem nadzieję, iż odwrócę tę złą passę. Nie spodziewałem się arcydzieła literackiego, ale miałem nieśmiałą nadzieję przynajmniej na interesującą lekturę, gdyż temat losów zbrodniarzy hitlerowskich po drugiej wojnie światowej jest fascynujący*.

Po skończeniu książki zajrzałem do kilku recenzji i niektóre były dla mnie totalnym szokiem. Drugim, gdyż pierwszym była sama lektura. Całe szczęście, iż nie dostałem zawału. Ale po kolei.

O fabule nie ma co wspominać, gdyż tematykę aż nadto wyjaśnia tytuł. Książka jest reklamowana przez wydawcę i niektórych recenzentów jako opowieść oparta na faktach, tchnąca autentyzmem, wciągająca i w ogóle kontrowersyjnie rewelacyjna. Dla mnie tymczasem to po prostu gniot. Jeśli został oparty na prawdziwej historii, to tym większa hańba, gdyż nic z niej nie pozostało.

Jeśli ktoś twierdzi, iż w świecie tajnych operacji wystarczy zmienić nazwiska, by ochronić osoby, którym może coś grozić, to albo nie ma pojęcia o czym mówi, albo też ma odbiorców swoich opowieści za idiotów. Z powyższego wynika między innymi praktyka utajniania różnych materiałów na okres niejednokrotnie dłuższy niż czas życia zwykłego śmiertelnika. Nie tylko nazwiska, ale modus operandi, miejsca, daty, ślady operacji finansowych, użytych środków i dziesiątki innych nitek mogą doprowadzić do kłębka. Z tego powodu, jeśli chce się zachować w tajemnicy prawdziwą tożsamość uczestników podobnych przedsięwzięć, należy w opowieści zmienić wszystko poza tym, co się chce głównie przekazać. W tym wypadku poza faktem, że Heima zabili Żydzi. Nie można opowiedzieć jak się to odbyło, przynajmniej nie przed upływem dwóch, trzech pokoleń, jeśli sprawcy mają pozostać osłonięci nimbem tajemnicy. A czy zabili go Żydzi? Tego nie wiem. Ale z tego wszystkiego wynika, że tak czy siak, zabili, czy nie, i tak mamy do czynienia nie z dokumentem, ale z powieścią. I tak ją należy oceniać.

Literacka wartość Polowania jest w moim odczuciu żadna. Proste, skąpe słownictwo, bezbarwne opisy, postacie składające się tylko z imion, nazwisk i kilku fragmentów rysopisu. Żadnej psychiki, konfliktów wewnętrznych. Jedynym plusem jest szybka akcja. Plusem, gdyż dzięki temu szybciej można skończyć lekturę.

Nie wiem jak można uznać klimat Polowania za chociaż zbliżony do autentyzmu. Książka napisana jest w pierwszej osobie, ale jednocześnie główny bohater wie wszystko, co się dzieje z innymi członkami jego organizacji w dowolnym miejscu i czasie. To sprawia wrażenie, iż mamy do czynienia z wygładzonym, oficjalnym raportem, a nie świadectwem zdarzeń, które się przeżywało. Tak nie robią nawet ewidentni fantaści. Rambo wygląda bardziej realnie! Nawet jeśli ten potężny feler zwalimy na błąd warsztatu (pisarza lub tłumacza), inne elementy ewidentnie wskazują nawet nie na fikcję, a na brak znajomości tematu.

Każdy profesjonalista ma bardziej osobisty stosunek do swych narzędzi, niż pozostała część społeczeństwa. Szczególnie dotyczy to profesji, w których używa się broni, a zwłaszcza broni przeznaczonej z założenia do zabijania ludzi. Widać to ewidentnie w wypowiedziach żołnierzy, policjantów i przedstawicieli innych podobnych grup zawodowych. Im wyższy poziom profesjonalizmu, im bardziej zakorzenione w umyśle przekonanie, iż od tego przedmiotu zależeć może czyjeś, a zwłaszcza moje, życie, tym częściej myśli się o tym kawałku złomu nie jako o karabinku, ale przykładowo jako o kałachu, raku, tetetce, itp. Nie myśli i nie mówi się pistolet, karabin czy granat, tylko konkretnie o danym modelu i jego nazwy się zawsze używa. Widać to w większości wspomnień, pamiętników i powieści dbających o klimat**, zaś w Polowaniu ewidentnie tego brak.

Jeśli już jesteśmy przy realiach, to wspomnę o jednej scenie, która pięknie pokazuje brak wyobraźni autora i jego kompletną ignorancję w sprawach, o których pisze. Podczas pierwszej próby pojmania Heima, żydowskie komando ślizgaczem staranowało jego łódkę, którą jednocześnie ostrzelało. Łódź nazistów się rozpadła, Heim wpadł do wody, ale przeżył, gdyż miał kamizelkę ratunkową i schował się pod resztkami łodzi, a Żydzi pomimo poszukiwań i ostrzeliwania miejsca katastrofy, nie zdołali go zauważyć. Żydzi pływali ślizgiem tam i z powrotem, a nie widząc niczego na powierzchni, strzelali w wodę. Sęk w tym, że wyporność i stabilność kamizelki jest tak duża, iż raz znalazłszy się w stabilnej pozycji, praktycznie uniemożliwia zmianę orientacji. Znane są wypadki, iż żołnierze, którzy w oporządzeniu wpadli do wody głową w dół, nie byli w stanie się odwrócić i się utopili. Heim albo musiał natychmiast wypłynąć na powierzchnię, a zanurkować w kamizelce nie zdołałby nawet James Bond, albo musiał być pod szczątkami łodzi. W takiej sytuacji nigdy by już sam nie wypłynął, bo to by znaczyło, że szczątki go przytrzymywały od góry. W dodatku nazista został trzykrotnie postrzelony, a woda lodowato zimna. Pociski z nowoczesnej broni palnej w wodzie błyskawicznie hamują, więc albo pływał tuż pod powierzchnią wody, gdyż inaczej byłby bezpieczny, albo został trafiony przed wpadnięciem do niej, czyli w wodzie znalazł się w stanie co najmniej uniemożliwiającym jakiekolwiek aktywne działanie. Bajeczki po prostu.

Napiętnowany za ostre recenzje, starałem się wciąż od nowa dać tej książce szansę. Po każdym dysonansie robiłem głęboki wdech i znów w wyobraźni starałem się przenieść na miejsce akcji. Okazało się to jednak zbyt ryzykowne. Miałem wrażenie, iż książka była pisana lub tłumaczona z doskoku i zabierając się za następny fragment ktoś zapominał, co napisał przed chwilą. Oto nasz żydowski heros leci helikopterem ponad zimowym krajobrazem. Staram się to sobie wyobrazić, ale jak tego dokonać, skoro za chwilę dowiaduję się, że to jednak samolot. No cóż, przestawiam się i lecę samolotem. Nie muszę długo czekać i znów się dowiaduję, że jednak lecę helikopterem. Pełen realizm! – ukłon w stronę recenzentów określających tak ten chłam. Tyle, że czuję się nie jak komandos importowany z Izraela, a jak Fantomas.

Kiedyś myślałem, że wszyscy pisarze i tłumacze są ludźmi inteligentnymi, podobnie jak recenzenci. Skoro jednak ktoś uważa, iż wodolot może latać ponad górami i lasami, to polecam wycieczkę do pierwszego lepszego miasta nad morzem, albo choćby do sięgnięcia po encyklopedię. Nie jest to chochlik wydawniczy, gdyż tego środka lokomocji nasz główny bohater trzyma się konsekwentnie w końcowej części książki od momentu, kiedy do niego wsiadł, aż do momentu, gdy wylądował za górami, za lasami. I nie przesiada się w trakcie lotu, jak pomiędzy helikopterem a samolotem. Nierozróżnianie wodolotu i wodnosamolotu świadczy o braku wiedzy, braku oczytania również, ale o niczym więcej i nie jest niczym nagannym. Używanie natomiast słów, których znaczenia kompletnie się nie zna, nieświadomość własnej niewiedzy, to brak dużo poważniejszy; prawdziwa jazda po bandzie. Inna sprawa, iż to chyba znak naszych czasów, że ta przypadłość jest coraz powszechniejsza. Widać to w licznych teleturniejach, w których uczestnikom wydaje się, iż wiedzą, przez co podejmują złe decyzje i przegrywają.

Od początku powieści, aż do jej końca, miałem nadzieję na coś, co mogło choć częściowo uratować książkę. Wątek miłosny. Dwie kobiety i główny bohater. Nieśmiały początek zapowiadał się obiecująco, zwłaszcza od momentu, gdy objawiła się da druga . Niestety, również ten aspekt został potraktowany per noga. Szkoda.

Nie mam już siły dalej. Kończąc, z żalem muszę stwierdzić, iż w moim odczuciu mamy do czynienia z totalnym kiczem, tym gorszym, iż pozującym na opowieść prawdziwą. Nie polecam nikomu, chyba że ktoś chce zobaczyć, do czego może doprowadzić niekompetencja i fałszywa ocena własnej wiedzy


Wasz Andrew



* Zainteresowanym polecam w szczególności pracę Marka Aaronsa i Johna Loftusa AKCJA OCALENIE
** W specyficznym rodzaju powieści jakim jest marynistyka, błędy w nomenklaturze morskiej są piętnowane co najmniej tak mocno, jak brak wartości literackich. Podobnie powinno być w kryminale, sensacji i innych.

wtorek, 20 marca 2012

Podwójna gra



Sięgając po powieść Jamesa Pattersona Podwójna gra (Double Cross) wiedziałem mniej więcej czego powinienem się spodziewać, gdyż miałem już wcześniej do czynienia z jego prozą. Nawet ludziom, którzy książki omijają z daleka i którym jego nazwisko z niczym się nie kojarzy, nie jest obca jego twórczość. Prawie każdy, nawet jeśli nie przepada za kryminałami i thrillerami, kojarzy ekranizacje dwóch z jego powieści emitowane już wielokrotnie w naszej telewizji, czyli W sieci pająka i Kolekcjoner. Może nie tyle utrwala nam się w pamięci fabuła tych filmów, co tytuł i skojarzenie, iż film był dobry.

Podwójna gra to trzynasta powieść z cyklu książek o przygodach łowcy seryjnych morderców Alexa Crossa. Nie będę ujawniał fabuły, gdyż odarcie tego typu książki z zagadki „co dalej” w ogóle przekreśliłoby celowość sięgnięcia po nią. Nadmienię tylko, iż rzecz jest schematyczna. Nieudolna policja i biedne społeczeństwo jest terroryzowane przez seryjnego mordercę, a nasz bohater musi stanąć do walki w obronie prawa i niewinnych.

Gdyby Podwójna gra była scenariuszem, film pewnie byłby niezły. Akcja jest wartka, pełna zwrotów. Zbrodnie obowiązkowo okrutne, wynaturzone i krwiste. W zamyśle szokujące. Ponieważ to jednak nie film, więc zamiast szokować, najpierw nuży, a potem po prostu nudzi.

Od początku, zarówno ze stylu narracji, reputacji autora jak i wspomnianych ekranizacji, domyślamy się iż to kolejny „amerykański bestseller”. Musi więc, jak na kanon przystało, skończyć się happy endem. Może nie dla wszystkich. Może autor poświęci którąś z osób bliskich głównemu bohaterowi aby podnieść napięcie. Na pewno jednak Alex Cross przeżyje. Nie jest to żadne zdradzanie zakończenia. To samo wrażenie miałem przed laty czytając pierwszą powieść Pattersona. To się po prostu czuje już od połowy książki co najmniej, jeśli nie od samego początku.

Schematyzm polega również na stopniowaniu napięcia poprzez coraz okrutniejsze czyny sprawców. Sprawców całkowicie nieuchwytnych, prawdziwych herosów i przy tym geniuszy. A potem trzeba jakoś sprawę załatwić, by dobro zwyciężyło. Nagle herosi zmieniają się w nieudaczników i przegrywają. To uchodzi w filmie, gdzie absorbuje nas obraz i muzyka, a nie tylko treść. W książce to nie przechodzi.

Nie dość, że postacie, zwłaszcza czarnych bohaterów, są mało przekonujące, to jeszcze na koniec jakby raptownie się zmieniały nawet pod względem konstrukcji psychicznej. Od początku jest jakiś dysonans pomiędzy ich charakterami, konstrukcją psychiczną, a ich motywami i podejmowanymi działaniami. W dodatku na koniec nawet schemat podejmowanych decyzji się w nich zmienia, chyba po to, by ułatwić wspomniane szczęśliwe zakończenie. Po prostu porażka.

Nawet jak na zwykły, pozbawiony głębszych treści kryminał lub jak kto woli thriller (gdzie przebiega granica?) jest on dla mnie po prostu nudny. Do tego te przesadzone, wydziwnione na siłę zbrodnie. Wydumane i bezsensowne. Tak jakby „zwykłe” zabójstwo nie mogło być wystarczającym motorem powieści. Tak jakby tony krwi i flaki na dywanie były niezbędne, by stworzyć napięcie. Prawdziwi mistrzowie potrafią stworzyć grozę bazując na tym czego nie widać, a nie na prostackich, w dodatku infantylnych obrazach makabry. Producenci sztampowych hitów chyba zapominają, iż obozów koncentracyjnych i gułagów nie przebije żaden masowy morderca. Zapominają, że największą grozę budzą nie obrazy setek ciał, a zbliżenie na psychikę oprawcy lub ofiary.

Łatwo się domyślić, dlaczego powieści J.P. tak dobrze się sprzedają. Są proste, o ile nie prostackie, ich ekranizacje, w przeciwieństwie do książek, są dobre, reklama jest potężna. Prawdziwa masówka dla mas. Taki garbus wśród książek. Literatura dla pospólstwa. W ilości siła.

Jest tyle lepszych rzeczy w tej branży, że aż mnie dziwi, jak można się taką powieścią zachwycać. Jeśli do tego dodać liczne przykłady pokazujące, iż możliwe jest udane połączenie w tym kanonie świetnej rozrywki z dobrym gustem, stworzenie rzeczy oryginalnych, świeżych i odkrywczych, a zarazem pełnych wartości moralnych, wychowawczych i w dodatku aktualnych, to widzę Podwójną grę jako totalny chłam. Nie mogę wyszukać żadnego powodu by to coś kupować ani nawet wypożyczyć z biblioteki. Na pewno jest w niej całe mnóstwo książek o niebo lepszych pod każdym względem, nawet w ramach tego samego gatunku. I nie trzeba wcale sięgać do literatury szwedzkiej, która mnie ostatnio zafascynowała. Również w literaturze amerykańskiej jest w czym wybierać, o czym z przekonaniem Was zapewniam


Wasz Andrew

poniedziałek, 19 marca 2012

Moja twoja urwać ręka




czyli

Wspomnienia niemieckiego snajpera
(oryg. Grandfather’s Tale – The tale of a German Sniper)
by Timothy Erenberger

Kiedy dorwałem tę publikację byłem zachwycony... Przez moment. Przez jedną chwilę trwającą tyle, ile potrzeba na obrócenie książki i rzucenie okiem na notkę wydawcy.

Znacie to uczucie, gdy już na początku bójki zaliczacie cios, który nie miał prawa dotrzeć do celu? Tym było zdanie z okładki nazywające snajperów „żołnierzami-zabójcami”. Tak jakby nie byli nimi strzelcy obsługujący karabiny maszynowe, zwiadowcy, saperzy lub piloci bombowców, myśliwców i przedstawiciele wielu innych wojskowych specjalności. Już wtedy miałem przeczucie, że chyba nie będzie tak wspaniale, jak miałem nadzieję. Pocieszyłem się jednak, że to tylko notka reklamowa i rozpocząłem lekturę.

O czym książka opowiada nie będę wyłuszczał, gdyż tytuł mówi sam za siebie. Ważniejsze jednak, kto wręcz zgnoił świetnie zapowiadający się temat. Zacznę od wydawcy i tłumacza. W dawnych czasach takich wyrobników taczano by w smole i pierzu tudzież batogami gnano nagich po śniegu na rynku ku uciesze czytelników tudzież innej gawiedzi. Byłaby to zasłużona nagroda dla twórców wydania*, z którym miałem okazję się zapoznać. Rzadko zdarza się zobaczyć w naturze tak modelowy przykład brakoróbstwa. Mało powiedziane, iż książka roi się od błędów wszelkiej maści, od literówek począwszy, przez koszmarne wręcz błędy stylistyczne i na ortograficznych bykach skończywszy. Szokuje wręcz radosna twórczość w sferze odmianów i końcówków. Polszczyzna rodem z powiedzenia „moja twoja urwać ręka”. Gdyby uczeń w podstawówce, że o dalszych etapach edukacji nie wspomnę, w ten sposób przelewał myśli na papier, marny byłby jego koniec, nawet gdyby legitymował się żółtymi papierami, dysleksją i ADHD jednocześnie. Błędy są tak uciążliwe, iż czytelnikowi wyżej wspomniany styl bardzo poważnie uważnie utrudnia percepcję i skupienie się na treści. A jest się na czym skupiać.

Od pierwszych stron wspomnień, które podobno są autentyczne, widać masę błędów merytorycznych równie przytłaczającą, co ilość błędów edytorskich. Od początku mamy do czynienia choćby z teleskopami(!) snajperskimi zamiast lunet. Gdyby chcieć wszystkie te wpadki wypunktować zabrakłoby mi miejsca. Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy to wszystko jest winą przekładu, czy pisarza. Niemniej jednak poddaje w wątpliwość kompetencje obu** i podważa autentyczność opowieści. Podważa, ale nie pozwala o niej rozstrzygnąć.

Tutaj dochodzimy do najważniejszego: prawda to, czy fikcja?

Pomijając nieścisłości dotyczące realiów wojennego życia snajperów, które najprawdopodobniej niejednokrotnie jednak można zwalić na tłumacza, widzimy tutaj charakterystyczny błąd perspektywy. Szeregowy żołnierz, nawet wybitnie uzdolniony i należący do elitarnej formacji, ma określony horyzont wiedzy o działaniach, w których uczestniczy; dużo węższy od możliwości swego przełożonego, który z kolei wie mniej od tego, który jest wyżej w hierarchii służbowej i tak dalej, aż do Sztabu Generalnego, Naczelnego Dowództwa, czy co tam w danym kraju jest na szczycie. Im mniej się ma na pagonach, tym mniej się wie. Widać te zależności prześwietnie choćby w ociekających krwią wspomnieniach z frontu wschodniego Przez wojenną zawieruchę. Tego autentyzmu punktu widzenia we Wspomnieniach niemieckiego snajpera brak. Działając jako szeregowy żołnierz, a potem odpowiednik dowódcy drużyny, ma on wiedzę o wszystkim, co działo się na frontach Drugiej Wojny; co robiły dywizje i armie. Jest świadomy wszystkiego, o czym niekoniecznie powinien mieć jakiekolwiek pojęcie, a jednocześnie nie wie, że jednostka, w ramach której podobno brał udział w ataku na Eben-Emael, nie używała wówczas spadochronów tylko szybowców. Wylądował, tylko nie na tym, co mu się zdawało! Sam opis belgijskiej twierdzy i okolicy, w której jest położona, również nie przystaje do rzeczywistości. Podobne błędy można mnożyć długo na różnym poziomie wiedzy historycznej, szczegółów uzbrojenia, umundurowania, itd. Początkowo notowałem wpadki, ale po zapisaniu już na początku lektury całej stronicy, zniechęciłem się. To było jak bezczeszczenie zwłok. Podejrzewam, iż gdyby chcieć wszystkie sprostowania i erratę dołączyć do książki, podwoiłaby objętość.

Być może u podstaw naszej opowieści leżały jakieś rzeczywiste wspomnienia, gdyż pewne momenty mają posmak prawdziwości. Nie ma to jednak już żadnego znaczenia, skoro większość stanowi totalna fikcja, w dodatku niedbała; rozmijająca się nie tylko z autentyzmem, ale momentami nawet ze zdrowym rozsądkiem. Cztery karabiny może ze sobą targać po polu walki bohater gry komputerowej, i to raczej gry pośledniejszego sortu, a nie człowiek z krwi i kości! Mimo wszystko, gdyby nie błędy stylistyczne, dałoby się książkę przeczytać, choć i wtedy pod względem wierności realiom nawet Czterej pancerni i pies wypadliby chyba lepiej. Tak, jak jest, książka jest prawie bezwartościowa, o czym z żalem muszę Was poinformować. Na szczęście w tym kanonie jest w czym wybierać i tym pocieszającym stwierdzeniem zakończę


Wasz Andrew



* Wydawnictwo XXL, przekład Marek Skierkowski, ISBN 978-83-62381-00-5
** Dobry tłumacz powinien poprawiać ewidentne błędy autora, a jeśli z jakichś względów tego nie czyni, przynajmniej powinien być konsekwentny. W omawianym wydaniu ten sam typ broni bywa nazywany to pistoletem, to karabinem, tak jakby nie było nimi zasadniczej różnicy.