środa, 28 listopada 2012

wtorek, 27 listopada 2012

Łuk Triumfalny



Łuk Triumfalny

oryg.: Arc de Triomphe

Erich Maria Remarque

tłumaczenie: Wanda Melcer
Czytelnik Warszawa 1990

Książki mogą być wspaniałe na różne sposoby; bawić słowem, urzekać stylem, uczyć lub dostarczać tematów do przemyśleń. Autorzy też są różni; jedni trzymają poziom, a inni piszą nierówno. Nigdy nie wiem do końca, czego się mam spodziewać, gdy w ręce trzymam coś nowego, choćbym miał już wcześniej kontakt z dziełami danego twórcy. Erich Maria Remarque to niemiecki pisarz, któremu największą sławę przyniosła powieść Na Zachodzie bez zmian z 1929 roku, jedna z najlepszych w historii opowieści o wojnie. Sięgając teraz po Łuk triumfalny ciekaw byłem, jak też Mistrz poradził sobie z nieco odmienną tematyką, choć równie jak realia I Wojny Światowej, znaną mu z autopsji.

Łuk Triumfalny, po wieży Eiffela jedna z najbardziej znanych w świecie budowli Paryża, jest niewątpliwie symbolem narodowej pychy Francji, jej militarystycznych i mocarstwowych ambicji, a dla Remarque’a również pomnikiem wszystkich tych ludzkich istnień, które poświęcono w ich imieniu. W cieniu tego monumentalnego obiektu żyje niemiecki uchodźca bez paszportu, wizy i prawa pobytu. Ten zdolny chirurg, prawdziwy wirtuoz skalpela, musi ukrywać się pod przybranym nazwiskiem i za grosze wykonuje nierzadko bardzo skomplikowane i niezwykle trudne operacje, które przypisywane są mniej utalentowanym francuskim kolegom po fachu, którzy firmują je swymi nazwiskami i zgarniają lwią część dochodów z tej działalności. Ludwik Fresenburg lub też Ravic, gdyż przez większość czasu pod tym właśnie nazwiskiem nasz bohater występuje, choć używa również innych przybranych tożsamości, uciekł z Niemiec po pobycie w obozie koncentracyjnym i katowniach gestapo, w których zamordowano jego ukochaną. Teraz spotyka w Paryżu nową wielką miłość. Tym razem trafia na femme fatale, czego jest zresztą świadomy, choć może nie od samego początku romansu.

Akcja powieści rozgrywa się w okresie bezpośrednio poprzedzającym wybuch II Wojny Światowej. Wojny, która miała nigdy nie nadejść. Paryż zapełnia się coraz liczniejszymi rzeszami imigrantów, a i Francuzi z każdym dniem, jedni świadomie, a inni instynktownie, widzą zbierającą się nad Europą burzę. W narastającej atmosferze tymczasowości zaczynają żyć nie tylko ukrywający się w Paryżu uchodźcy różnych narodowości, ale i sami Paryżanie. W tym niesamowitym klimacie rozgrywa się jedna z najlepszych historii miłosnych w dziejach literatury i zmaganie się głównego bohatera z demonami jego przeszłości. Jak się wszystko skończy, oczywiście nie będę zdradzał.

Niepowtarzalny styl Remarque’a sprawia, iż lektura jest prawdziwą ucztą dla czytelnika* zarówno całkowicie początkującego, jak i największego konesera. Zarazem spokojny, ale i pełen potężnej dynamiki, wciąga nie jak wartki, górski strumień mało wody niosący, ale jak wielka rzeka, pod której spokojną powierzchnią ukryte są głębie i zdradliwe wiry. Wciąga, ale jednocześnie pozwala w każdej chwili się oderwać i oddać refleksji, kawie lub innym czynnościom, z pełną świadomością, iż w każdej chwili, gdy tylko znów ją otworzymy, pochłonie nas bez reszty, tak jakbyśmy jej nigdy nie odkładali, jak ukochana, która nawet nieobecna przez chwilę, cały czas jest jakby z nami.

Lubię czytać książki nowe, pachnące świeżą farbą i papierem, ale uwielbiam książki stare i wyczytane. Widać, że nie marnowały się na półce w pogardzie i zapomnieniu. Mój egzemplarz Łuku, wypożyczony z biblioteki, jest niesamowity – cały popodkreślany ołówkiem. Czasami jedna fraza, a czasami całe akapity, aż trudno znaleźć kartkę, która nie nosiłaby tego śladu czyjejś reakcji. I choć ja najczęściej podkreślałbym w innych miejscach, gdybym miał taki zwyczaj, to te niezliczone poziome linie pod tekstem pokazują, jak ponadczasowa i natchniona jest owa powieść, jak dociera do każdego inaczej, inne struny trącając w każdym z nas. Nie straciła niczego ze swej aktualności, choć pierwszy raz wydano ją w 1945 roku.

Jeśli porządny i inteligentny człowiek przeczyta Mein Kampf, najprawdopodobniej nie będzie ani o krok bliżej faszyzmu niż przed lekturą. Jeśli ktoś przeczyta Łuk Triumfalny, na pewno będzie dużo ostrożniej podchodził do wszelkich ideologii, haseł i recept na zabawienie ludzkości. Warto tę książkę polecać każdemu, gdyż właśnie takie powieści są szansą na wychowanie społeczeństw tolerancyjnych, bez wojen i nienawiści.

Łuk Triumfalny można rozpatrywać w wielu płaszczyznach i aspektach. Udało się je autorowi połączyć z tak niepowtarzalnym artyzmem, iż trudno jednoznacznie powiedzieć, co było dla niego najważniejsze. Czy niezwyczajnej klasy opowieść o potężnym uczuciu, czy rozważania o miłości; o tym czym jest, jaka być może i czy czasami nie lepiej ją zabić? Czy opowieść o nadciągającej wojnie, faszyzmie i uchodźcach, czy o wciąż kołem toczącej się historii, w której wszystko poniekąd już było i wszystko znów się powtórzy? A może dylematy o wojnie i pokoju, lub o aborcji, wierze i tolerancji? Na to nie ma odpowiedzi. Niewiele czytałem dzieł tak wyważonych, powieści tak spójnych, że cokolwiek byśmy zabrali, zmienili lub dodali, od razu powstałby dysonans. Choć każdy odbierze tę lekturę nieco inaczej, to każdy ją przeżyje głęboko, na miarę swej wrażliwości i serca, a jest to książka pełna wielkiej mądrości, o którą ostatnio w literaturze, i nie tylko, coraz trudniej, w dodatku mądrości ponadczasowej i wciąż równie, jeśli nie bardziej, aktualnej. Polecam ją więc każdemu gorąco i z absolutnym przekonaniem.


Wasz Andrew



* W wydaniu, które jest przedmiotem recenzji, znalazło się kilka potknięć typu drewno/drzewo, być może wina tłumaczki, ale nie przesłaniają one absolutnie mistrzostwa autora i można śmiało sięgać po tę właśnie edycję. 

poniedziałek, 26 listopada 2012

Nowa inteligencja

Gabriel Narutowicz - pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej, patriota i genialny inżynier, podziwiany w Europie, zamordowany w Polsce, symbol trudnych losów prawych ludzi w naszym kraju.



Nie od dziś wiadomo, że Polak za granicą jest postrzegany najczęściej jako kombinator i cwaniaczek. Na pewno jest to dla wielu krzywdzące, lecz ten stereotyp nie wziął się znikąd. Rozbiory, powstania, okupacja i nieustanna, trwająca do dziś emigracja – przerzedziły szeregi ludzi mądrych, inteligentnych i niepokornych w naszym kraju. Przeżywali, pozostawali i rozmnażali się za to ci, którzy potrafili kombinować nie oglądając się na nic i na nikogo. Co prawda nasz naród nie odszedł aż tak daleko od zwykłej ludzkiej przyzwoitości, jak niektóre narody byłego Związku Radzieckiego, ale równie nam daleko do nich, jak do tych „normalnych”. Wydawałoby się, iż rolą inteligencji jest odbudować zachwianą równowagę, promować tych, którzy chcą uczciwie pracować, być dobrymi i godnymi zaufania fachowcami. Tak się jednak nie dzieje.


Nowa Ustawa o Szkolnictwie Wyższym uzależniła uzyskanie stypendium dla najlepszych studentów nie tylko od wyników w nauce, czyli od średniej ocen, jak było dotychczas, ale również od „osiągnięć”. Brane są pod uwagę „osiągnięcia naukowe lub osiągnięcia artystyczne lub wysokie wyniki sportowe we współzawodnictwie międzynarodowym lub krajowym”. Nie będę już komentował polszczyzny ustawodawcy, który nie wie co to przecinek i powtórzenie, gdyż poziom naszych elit to temat morze, więc od razu przejdę do meritum. O ile wyniki sportowe są dość łatwe do zweryfikowania, choć i one pozostawiają pewne pole manewru dla kombinatorów, to nie wyobrażam sobie wyceny osiągnięć artystycznych. Jak przewidziałby średnio inteligentny dzieciak z liceum, co jednak przerosło naszych ustawodawców, jest to idealna furtka, by nabić sobie punkty. No i studenci ruszyli po zaświadczenia, których nie ma praktycznie jak zweryfikować, i oto na przykład na KUL-u stypendium „naukowe” zdobył student ze średnią ocen 3,19, a nie załapał się taki ze średnią 4,95*. Czyż trudno o bardziej czytelny sygnał, że uczciwa, rzetelna praca przez cały rok, w dodatku wymagająca pewnie uzdolnień, gdyż z samą pracą o średnią w okolicy 5 trudno, nie jest wskazana, że zamiast zdobywać wiedzę, lepiej kombinować?

Ustawodawca broni się, iż uczelniom pozostawiono wolność w ustalaniu wagi, jaka będzie przykładana do owych „osiągnięć” i można wszystko ustawić tak, by nie było sytuacji podobnej jak choćby na nieszczęsnym KUL-u. Dla mnie to żadne usprawiedliwienie, gdyż jeśli się daje dziecku nabity pistolet, to jest się odpowiedzialnym za skutki, które z tego mogą wyniknąć. A że niektóre uczelnie zachowały się jak dziecko bawiące się naładowanym pistoletem tatusia, to i ustawodawca powinien się czuć winnym. A że się nie czuje? To też jeden z objawów tego, jak daleko nam do normalności.

Zostawmy jednak nieszczęsny KUL i popatrzmy na uczelnie, które w swych wzorach na punkty do stypendium przyłożyły niewielką wagę do „osiągnięć”, premiując głównie średnią. Co mają zrobić studiujący tam utalentowani sportowcy, którzy nie do końca mogą poświęcić się nauce w takim stopniu, jak kujony? Też chyba nie do końca dobre rozwiązanie.

Są również uczelnie, które za pomocą zapisów o głosie rektora i samorządu zostawiły sobie furtkę, by ręcznie korygować listę przyznawanych stypendiów, gdyby miało dojść do takich cyrków jak na KUL-u. Czy to jednak nie brzmi jak „punkty punktami, średnia średnią, a my i tak damy komu chcemy”? Czy taki zapis, w gruncie rzeczy o uznaniowości, nie budzi wątpliwości co do uczciwości podjętych decyzji? Wszak nie urodziliśmy się wczoraj i każdy wie, co znaczą w Polsce znajomości…

Najważniejsze, o czym jakoś nikt nie mówi, to fakt, iż w wielu krajach na uczelniach są stypendia za „osiągnięcia”, jak choćby powszechnie znane stypendia sportowe w USA. Jest tylko jedna różnica, ale za to zasadnicza. Jeśli stypendium dla sportowca, artysty czy innego wybitnego, ale niechętnego nauce studenta, jest fundowane z innej puli, niż stypendia za średnią i wyniki w nauce, to nikt nie ma wrażenia, że nie warto się uczyć. Sportowiec nie zabiera miejsca utalentowanemu i pracowitemu studentowi. Niezależnie od sportowców, dla kujonów przypadnie tyle samo pieniędzy i tyle samo miejsc. Nie ma wrażenia, że nie warto uczciwie pracować. Każdy ma prawo wyboru i jasne kryteria. Właśnie tego u nas zawsze brakuje i mam wrażenie, że brakuje coraz bardziej.

Kto choć trochę się orientuje, jak jest w zachodnich dobrych szkołach, i kto ma w sobie choć trochę uczciwości oraz cywilnej odwagi, której od naszych polityków daremnie by oczekiwać, nie może zaprzeczyć, że powszechne zżynanie na wszystkich etapach naszej edukacji jest hańbą, która stawia nas bardzo daleko od normalnego, uczciwego społeczeństwa. Jest to zarazem kradzież i oszustwo, a jest powszechne i milcząco akceptowane. Do tego mnóstwo innych patologii i coraz słabszy poziom nauczycieli, zwłaszcza na wsi. W tej sytuacji studia są ostatnim momentem, w którym przyszłą inteligencję można próbować nieco naprostować. Tymczasem nowy system przyznawania stypendiów „za osiągnięcia” jeszcze pogłębi degenerację naszego systemu oświaty, co odbije się na całym społeczeństwie, gdy nowe roczniki „inteligentów” wejdą w dorosłe życie. Najlepsi i niezłomni wyjadą albo pozostaną na miejscu i szybko się wypalą, stępią niby piła na zapiaszczonej desce. Pozostali się przystosują i będą pomagać w budowie polskiego piekiełka.


Wasz Andrew


Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii, że naród [Polacy] gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. Wspaniały w buncie i nieszczęściu, haniebny i bezwstydny w triumfie. Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych.


Winston Churchill




* Za Lublin.gazeta.pl z dnia 22-11-2012.

piątek, 23 listopada 2012

Zabójstwo na Wyspie Zielonej



W dniu 21 listopada 2012 roku w Krakowie na terenie Miasteczka Studenckiego AGH doszło do kłótni dwóch mężczyzn, która przerodziła się w bójkę. Jeden z nich wyciągnął nóż i śmiertelnie ugodził drugiego. W gruncie rzeczy wiadomość trywialna, gdyby nie to, że przedmiotem sporu było... prawo do eksploracji jednego z osiedlowych śmietników.

Tak oto widzimy jak z dnia na dzień podnosi się poziom życia społeczeństwa Zielonej Wyspy (nie mylić z Emerald Isle).

czwartek, 22 listopada 2012

Chore do szpiku



19 listopada dzielni inspektorzy przeprowadzili akcję kontroli taboru autobusów miejskich na Dolnym Śląsku. Początkowo nagłaśniano to w mediach, ale wkrótce zagłuszył to wrzask, jaki się podniósł wokół polskiego Breivika. O dziwo, i o zgrozo(!), GITD postanowił się wynikami swych działań pochwalić. Oto radosna przechwałka zamieszczona na głównej stronie Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego identyczna z tonem i treścią wcześniejszych zachwytów radiowych i telewizyjnych:


Kierowca wjechał autobusem z pasażerami… do stodoły

Dodano: 20/11/12

W dniu 19 listopada inspektorzy transportu drogowego skontrolowali 115 autobusów miejskich na terenie Dolnego Śląska. Kontrole odbywały się we Wrocławiu, Wałbrzychu, Jeleniej Górze i Legnicy. Zatrzymano 48 dowodów rejestracyjnych (41%). We Wrocławiu na 48 kontroli w aż 23 przypadkach pojazdy straciły dowody rejestracyjne. Powody zatrzymania dowodów rejestracyjnych to m.in.: wycieki płynów eksploatacyjnych, niesprawne układy hamulcowe i kierownicze, zbyt zużyty bieżnik opon i usterki w oświetleniu.
W Wałbrzychu jeden z kierowców nie zatrzymał się do kontroli i zaczął uciekać. Autobus z pasażerami na pokładzie zatrzymał się dopiero w stodole. Okazało się, że kierowca nie ma prawa jazdy kategorii D oraz badań lekarskich i psychologicznych. Dodatkowo policjanci zatrzymali miesiąc temu dowód rejestracyjny pojazdu z powodu niesprawnego układu kierowniczego i nieprawidłowo działających drzwi. Pojazd nie został naprawiony i przez miesiąc kierowca jeździł bez dowodu rejestracyjnego.

Jakie są Wasze wrażenia z tej lektury? Dla mnie dołujące.  Świadczą o kompletnym upadku państwowości i instytucji takich jak policja i GITD, które się cieszą z wyników podobnych akcji, zamiast się ich wstydzić. Podobnie zresztą świadczą o poziomie naszych dziennikarzy, którzy również nie zauważają przewrotności wyników tej akcji. Co ona bowiem w głównej mierze obnaża? Kompletny brak działań, chorobliwe wręcz nieróbstwo instytucji odpowiedzialnych za poziom bezpieczeństwa na drogach, które myślą, że wszystko da się załatwić zza biurka; przy pomocy radarów i kamer oraz wysyłanych pocztą mandatów.

Jak to się stało, że prawie połowa taboru miejskich przewoźników jest niesprawna, choć codziennie mija na drogach samochody policji i GITD? Czy by mogło do tego dojść, gdyby odpowiednie służby codziennie robiły to, do czego są powołane?

Jest to możliwe tylko dlatego, że te instytucje działają tylko na zasadzie akcji, co jest zresztą normalką w naszym kraju również w wielu innych dziedzinach; na co dzień nic nie robią w kierunku poprawy bezpieczeństwa i koncentrują się tylko na wlepianiu mandatów i poprawianiu statystyk. Najlepszym dowodem jest przykład wymieniony w cytowanej notce: kierowca przez miesiąc jeździł bez dowodu rejestracyjnego, gdyż nikomu nie przyszło do głowy by zrobić coś więcej. Policja zabrała dowód i dla niej sprawa była zakończona. Autobus mógł codziennie mijać radiowozy wyposażone w komputery i mające ponoć możliwość sprawdzania takich rzeczy, ale znając polską rzeczywistość kierowca wiedział, że nie niewiele ryzykuje.

Każdy z nas widzi dzień w dzień radiowozy mijające autobusy i ciężarówki dymiące jak parowozy. I żaden nie zostanie skontrolowany pod kątem nadmiernej emisji spalin. Bo nie ma rozkazu. Wielokrotnie zdarzało mi się jadąc pod prąd mijać radiowozy i nie zostałem zatrzymany, gdyż uliczką, z której w ten sposób korzystałem, wyjeżdżano z aktami i nikomu nie chciało się chwytać za dodatkową robotę. Co innego, gdybym spotkał drogówkę.

W regionach rolniczych nagminny jest widok traktorów i maszyn rolniczych niesprawnych technicznie, bez oświetlenia nawet w nocy czy mgle. Potrafią wjeżdżać nawet do miasteczek, w których są komendy. Za komuny nie do pomyślenia!

Ciekaw jestem, ile wystawiono w tym roku mandatów za śmiecenie; za rzucenie papierka, butelki czy wypróżnienie popielniczki z auta na chodnik? Czy więc dziwne, że Polska tonie w śmieciach od morza, przez lasy, aż po górskie szczyty, a w Czechach, że o Niemczech nie wspomnę, jest czyściej?

Ludzie to widzą i też nie chcą reagować, tym bardziej, że mogą wyjść na idiotów, gdy Sąd lub policja nie ukarze wskazanego sprawcy. Na szczęście ostatnio trochę zmienia się podejście do pijanych kierowców i autobusów dla dzieci, ale to tylko delikatna ryska na monolicie niemocy.

Gdyby takie akcje jak wspomniana we wstępie były codziennością, gdyby tak było od lat, to pewnie doczekalibyśmy normalności. Inaczej w nieskończoność będziemy jedną nogą w Rosji, a drugą w Niemczech.

Póki policja na drodze i GITD będą robić tylko to, co im przełożeni każą, póki będą reagować tylko na przewidziane na dany dzień wykroczenia, a przymykać oczy na to, co im nie pasuje i czego im się z różnych względów nie chce tykać, póty możemy zapomnieć o poprawie bezpieczeństwa na polskich drogach. I w ogóle o poprawie naszej rzeczywistości.


Wasz Andrew

wtorek, 20 listopada 2012

Sposób na podryw



Najlepszy sposób na podryw? Wprost zaproponować tej, na którą się ma ochotę, pójście do łóżka. Statystycznie dwa na trzy razy dostanie się w twarz, ale i tak się będzie do przodu, a przy tym bez żadnego wysiłku. Tak przynajmniej ponoć twierdziła pewna znana postać historyczna.


A tak na poważnie? Wszelkie poradniki „jak w pięć sekund wyrwać wszystko co się rusza, bez względu na płeć” uważam za dobre dla cieniasów i frajerów, a i to z zastrzeżeniem, że przyszły cel takich umizgów nie czytał tej samej instrukcji, gdyż wtedy mamy zagwarantowany blamaż największy z możliwych. W schematyczny sposób można poderwać tylko schematycznego partnera. Jeśli ktoś jest miernotą i swe kompleksy pragnie leczyć ilością „sukcesów”, to może próbować takiej drogi, ale podejrzewam, iż i tak czeka go potem wielkie rozczarowanie. Nawet Casanova nie miał stuprocentowej skuteczności mimo zdolności i zaawansowanego marketingu.

Albo się jest wirtuozem, który zawsze czuje jak ma coś zrobić, nawet jeśli, świadomie lub nie, łamie wszelkie utarte schematy, albo jest się miernotą, a wtedy można co najwyżej zostać wyuczonym rzemieślnikiem. Nawet geniusze muszą jednak pamiętać o tym, że jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Czy nie lepiej, zamiast się okłamywać i pozować na kogo innego, być sobą? Tym bardziej, że sława bawidamka i plotki, które zawsze nas wyprzedzą, mogą być największym problemem do pokonania, gdy w końcu spotkamy tę jedyną osobę.

Popularność podręczników podrywania jest dla mnie jednym z dowodów na to, że wśród moli książkowych jest tyle samo nieciekawych i przeciętnych ludzi, co wśród książkofobów, a ilość przeczytanych książek nie ma niczego wspólnego z inteligencją. Każdy mądry bardziej by koncentrował się na tym, jak się rozwijać, by zatrzymać przy sobie osobę, na której mu zależy, niż na samym momencie zdobywania. Historia wojen i statystyki rozwodów uczą bowiem, iż łatwiej zdobyć niż utrzymać, a strata zdobyczy bardziej boli niż niespełnione pożądanie.


Wasz Andrew

refleksja wywołana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl sponsorowanym przez wydawcę podręcznika podrywu, którego okładkę widać powyżej

poniedziałek, 19 listopada 2012

Rzeki Hadesu


Rzeki Hadesu

Marek Krajewski


Popularność, dodajmy od razu, iż całkiem zasłużoną, przyniósł Markowi Krajewskiemu cykl klasycznych kryminałów o śledztwach prowadzonych przez przedwojennego wrocławskiego detektywa Eberharda Mocka. Później autor stworzył drugą postać pierwszoplanową – lwowskiego policjanta Edwarda Popielskiego, dla którego rozpoczął nową serię powieściową. W Rzekach Hadesu pisarz postanowił doprowadzić do bezpośredniego spotkania tych dwóch mężczyzn o silnych osobowościach. Co c tego wyszło?

W przedwojennym Lwowie dochodzi do porwania i zgwałcenia nastoletniej dziewczynki. Sprawą zajmuje się oczywiście Popielski. Niestety, sprawca nie zostaje ujęty, choć jego tożsamość udaje się odkryć. Potem przychodzi wojna i w powojennym Wrocławiu, gdzie trafiło wielu byłych Lwowiaków, znów splatają się losy pedofila, który dotąd unikał kary, i Edwarda Popielskiego, który już z policją nie ma niczego wspólnego poza tym, że musi jej unikać jak ognia. Tam pojawia się również Mock, który pomaga Popielskiemu, dzięki czemu oba cykle powieściowe zostają połączone. Jak się to wszystko skończy oczywiście nie zdradzę; odebrałoby to książce wiele.

Rzeki Hadesu, jak wszystkie powieści Krajewskiego, są stylistycznie na najwyższym poziomie. Pod tym względem w polskim kryminale współczesnym jest nasz pisarz klasą samą w sobie. Również dbałość o szczegóły historyczne jest stałym wyznacznikiem jego twórczości. Niestety na szczegółach się kończy i w moim odczuciu autor jest jednak tylko perfekcyjnym rzemieślnikiem. Pomimo dbałości o detale, obraz Lwowa, ale nie ten wizualny, a ów dotyczący rzeczy niepomiernie ważniejszych, czyli przedwojennych realiów społecznych, jest dla mnie nieprzekonujący. Wirtuoz nawet zmyślając wszystko, od początku do końca, potrafi ukazać prawdę, ukazać jak było; jak myśleli ludzie, jak czuli, jakie były mechanizmy społeczne i ukryte sprężyny działania władzy. Zmyślając jest bardziej prawdziwy niż ci, którzy opierając się na realiach nie potrafią odtworzyć niczego, co poza konkrety wykracza. Szkoda, że Krajewskiemu w obecnym podejściu tej zaklętej granicy nie udało się przekroczyć, co nie zmienia faktu, iż w tym kanonie w polskiej literaturze w chwili obecnej jest bezkonkurencyjny. Zaznaczam jednak, że tylko w Polsce i tylko w granicach wąsko pojmowanego kryminału. Gdyby rozpatrywać również sensację i powieść szpiegowską, liderem bym go już nie określił.

Rzeki Hadesu często są określane jako obrzydliwe, makabryczne, odrażające. Ja niczego z tych rzeczy w nich nie zobaczyłem. Owszem – jest to kryminał, ale nie mroczny, jak choćby prześwietne powieści Kena Bruena, tylko brudny. I dobrze; to powiew autentyczności. Kto robi w brudach, ten choćby nie wiem jak chciał, czystym nie pozostanie. Jeśli ktoś chce czytać o zbrodni, niech nie oczekuje przyjemnej rozrywki. Jeśli powiemy, że Rzeki Hadesu są odrażające, to jak nazwiemy choćby American Psycho? Nie szafujmy mocnymi określeniami, by nam ich nie zabrakło wtedy, gdy będą potrzebne. Inna sprawa, że brudów, tych w myślach i ustach postaci powieści Krajewskiego, jest najczęściej zbyt mało. Nawet ludzie ewidentnie prości i z marginesu wyrażają się zbyt cenzuralnie, a myślą wręcz jak literaci.

Jak wspomniałem, w kwestii tła i klimatu społecznego, mechanizmów międzyludzkich i zachowań różnych osób w zmiennych warunkach, Rzeki Hadesu wypadają słabo. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę specyfikę gatunku, czyli powieść nieporównanie bliższą kryminałowi w stylu Conan Doyle’a niż choćby współczesnemu kryminałowi skandynawskiemu, to wówczas należy tę powieść ocenić całkiem odmiennie. Nikt przecież nie zarzuca westernowi infantylności scen pojedynków przed saloonem, więc i klasycznemu kryminałowi nie sposób wytykać zbyt mocno pewnej charakterystycznej płytkości. Rzeki Hadesu to kawał dobrego pisarskiego rzemiosła i po uwzględnieniu ograniczeń kanonu jest to rzecz w gruncie rzeczy do polecenia, ale raczej tylko i wyłącznie miłośnikom takiej właśnie odmiany gatunku, niż dobrej literatury w sensie bardziej ogólnym, tym bardziej, iż nawet wcześniejsze powieści autora, jak choćby Festung Breslau, wypadają bardziej przekonująco niż ta właśnie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że za dużo w Rzekach Hadesu zagrań pod publiczkę, jak choćby przejaskrawiona polskość Lwowa czy zalatujący serialem Czas Honoru obraz powojennej rzeczywistości zogniskowany na niedobitkach AK i zaprzedanej ZSRR polskiej służbie bezpieczeństwa. Może to tylko takie moje odczucia, niemniej jednak mam wrażenie, iż uwzględniając wszelkie aspekty, nie jest to książka, którą z czystym sumieniem mógłbym polecić komukolwiek poza zagorzałymi miłośnikami kryminałów. Niestety, gdyż tego pisarza stać na więcej, czego już dawał dowody


Wasz Andrew

piątek, 16 listopada 2012

czwartek, 15 listopada 2012

dawne dobre czasy



(…) starożytni Grecy mieli bóstwa pijaństwa i radości, Bachusa i Dionizosa. My za to mamy Freuda, kompleks niższości i psychoanalizę.
 

Erich Maria Remarque Łuk triumfalny

środa, 14 listopada 2012

wiara i tolerancja




Wiara łatwo się zmienia w fanatyzm. Dlatego religie kosztowały zawsze tyle krwi. (…) Tolerancja (…) jest córką wątpliwości.

Erich Maria Remarque Łuk triumfalny

wtorek, 13 listopada 2012

Aborcja






Z powodu kilku bezsensownych przepisów tyle młodych istnień skazanych jest na zabiegi fuszerów zamiast pomocy lekarza. A czyż się przez to rodzi więcej dzieci? Kto nie chce mieć dziecka, zawsze da sobie radę, z prawem czy wbrew prawu. Jedyna różnica w tym, że każdego roku rujnuje się zdrowie tysięcy matek.

Erich Maria Remarque Łuk triumfalny - powieść wydana po raz pierwszy w 1945, a cytat niestety nie traci na aktualności...

sobota, 3 listopada 2012

Malowany ptak



Wśród książek zalegających półki bibliotek tylko znikomy odsetek raz przeczytany na zawsze zapada w pamięć czytelnika i nie daje się stamtąd usunąć mimo upływu lat, nawet jeśli bardzo się o to staramy. Jedną z tych nielicznych jest Malowany ptak, który Jerzemu Kosińskiemu* przyniósł sławę. Kto raz przeczytał, nigdy nie zapomni i z tego powodu warto się dobrze zastanowić, zanim po nią sięgniemy, zwłaszcza jeśli jesteśmy obdarzeni ponadprzeciętną wyobraźnią lub wrażliwością. Główną postacią powieści jest chłopiec, jak się można domyślać pochodzenia żydowskiego, który w latach okupacji próbuje przetrwać wśród obcego sobie społeczeństwa i w dramatycznych okolicznościach jest świadkiem drastycznych scen okrucieństwa i naturalistycznych obrazów najbardziej bulwersujących sposobów zaspokajania popędu płciowego splecionych w nierozerwalną całość z przemocą, a ukazane to w sposób ewidentnie bliski pornografii, w czym zresztą wielu upatruje przyczynę sukcesu książki. Wszystko jest w tej powieści kontrowersyjne, od wspomnianej maniery poczynając, a na wątpliwościach co do autorstwa kończąc. Kluczowym motywem są dzikie ptaki łapane przez jedną z postaci drugoplanowych, która je przemalowuje, by potem pozwolić im wrócić do stada, które je jako obcego zabija. Główny bohater czuje się w społeczeństwie właśnie jak malowany ptak – zarazem swój i obcy. Aż dziw, że nikt z tysięcy recenzentów dotąd nie zauważył, iż w tytułowym motywie jest kardynalny błąd. Ptaki się tak nie zachowują. Rozróżnienia swój - obcy dokonują na podstawie zamkniętego katalogu kilku kluczowych cech, wśród których kolor osobnika nie jest decydujący. Ta tytułowa wpadka jest dla mnie przyczynkiem, by przychylić się ku opinii, iż Kosiński wyprzedził swój czas i jako pierwszy wyprodukował bestseller będący, mimo opinii wielu uznanych i utytułowanych znawców literatury, zwykłym kiczem obliczonym na maksymalny sukces komercyjny. Fakt, że kiczem niezwykle sprawnie napisanym i w swej klasie wręcz niedoścignionym.

Przy Malowanym ptaku, podobnie jak przy American Psycho, powraca do mnie odwieczne pytanie, zawsze obecne przy tego typu lekturach i filmach. Dlaczego pokazywanie zgodnego i obopólnie satysfakcjonującego współżycia płciowego pięknych młodych osób jest uważane za coś gorszącego i nawet w wersji tak bardzo soft, jak Pamiętnik czerwonego pantofelka, czy filmiki Playboya, jest traktowane restrykcyjnie, natomiast gwałty, zwłaszcza te najbrutalniejsze i zakończone zabójstwem, nie są tak piętnowane i często pretendują do miana odkrywczej wielkiej sztuki. To jednak tylko taka dygresja zasługująca na obszerniejsze, dogłębne rozważania.

Książka Kosińskiego, jak już wcześniej wspomniałem, napisana jest perfekcyjnie, a jej lektura da Wam niezapomniane przeżycia, ale jeszcze raz przestrzegam – zastanówcie się, czy tego chcecie. I oby się nie okazało, że będziecie żałować, gdyż uważaliście się za mniej wrażliwych, niż jesteście w istocie


Wasz Andrew


* Jerzy Nikodem Kosiński, urodzony jako Józef Lewinkopf

piątek, 2 listopada 2012

czwartek, 1 listopada 2012

Na zachodzie bez zmian



Erich Maria Remarque

Na zachodzie bez zmian

oryg. Im Westen nichts Neues

przełożył Stefan Napieralski
Czytelnik Warszawa 1966

Książki wybitne poznać po tym, iż się nie starzeją. Wydana po raz pierwszy w 1929 roku powieść niemieckiego pisarza Ericha Marii Remarque'a Na zachodzie bez zmian nie straciła niczego ze swej świeżości. Dzisiaj, tak jak niemal wiek temu, wciąga czytelnika i przenosi w czasy I Wojny Światowej. Przypomina okrucieństwa i bezsens wojny tak strasznej, iż tym, którzy ją przeżyli, wydawało się, iż ludzkość po tej lekcji nigdy nie rozpocznie czegoś podobnego. Wkrótce jednak świat zafundował sobie powtórkę z rozrywki, która przyćmiła pamięć Wielkiej Wojny. Tym bardziej więc powinniśmy wracać do powieści Remarque'a i przypominać ją kolejnym pokoleniom, bowiem jej antywojenna wymowa jest jeszcze wyraźniejsza niż podobne obrazy z późniejszych konfliktów, które jako bardziej przesycone ideologiami mogą sprawiać wrażenie uzasadnionych. Na zachodzie bez zmian to nie tylko wspaniały przykład warsztatu pisarskiego, ale i niezwykle rzadko spotykany autentyzm. Nie autentyzm dat, liczb i analiz, ale realizm odczuć zwykłego człowieka wrzuconego do wojennej maszynki do mielenia ludzkiego mięsa. Remarque ukazuje nam bowiem piekło okopów i lazaretów nie z pozycji zawodowego żołnierza, dla którego wojna to szansa na awans tym szybszy, im więcej jego kolegów zginie lub zostanie kalekami. Oglądamy wszystko oczami zwykłego cywila, który trafił nie tam gdzie trzeba i patrzy, jak wszyscy, których zna, umierają. Autor szczególnie podkreśla cenę, jaką płaci pokolenie, które jeszcze nie dorosło, nie zapuściło korzeni w społeczeństwie. Stracone pokolenie. Wszyscy ci, którzy przed wojną nie założyli jeszcze rodzin, nie zdobyli dyplomów, nie do końca przestali być dziećmi. Oni po wojnie nie będą mieli do czego wracać, gdyż według dokonań i możliwości będą dorastającą młodzieżą, a według doświadczeń starcami. To jedno z najbardziej poruszających wezwań antywojennych, wręcz uderzające, napisane jest przy tym w sposób, który sprawia, iż od lektury wprost nie można się oderwać.

Jak łatwo się domyślić; polecam absolutnie i gorąco


Wasz Andrew