czwartek, 31 października 2013

O czasie


Czas umyka momentami, wpierw godzina, później dzień. Pod twoimi powiekami czai się wciąż śmierci cień. (Time by moments slips away, first the hour, then the day. On thine eyelids is the shadow of death.)


Zegar słoneczny w Castle Howard”

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

środa, 30 października 2013

O zaletach stabilizacji



Kiedy koncentrujesz się na przyszłości, podejmujesz decyzje, które antycypują pewne konsekwencje. Przewidując plusy i minusy, mogące wyniknąć z danego działania, zakładasz, że istnieje wystarczająca stabilność, umożliwiająca dokonywanie oszacowań. Stabilny rząd i rodzina pozwalają ci przewidzieć, jakie działania pomogą ci osiągnąć zamierzone rezultaty, lub czy w ogóle kiedykolwiek uzyskasz obiecane wynagrodzenie za wykonywane w danym momencie obowiązki. Ogólnie rzecz biorąc, stabilne, godne zaufania otoczenie stanowi najżyźniejszą glebę dla budzącej nadzieje przyszłości.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 29 października 2013

O zmianach



Zmiana jest prawem życia.
A ci, którzy zwracają się jedynie ku teraźniejszości
lub przeszłości, z pewnością przegapią przyszłość.

John F. Kennedy

zacytowane w książce Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

poniedziałek, 28 października 2013

O dawnej przyszłości



Przyszłość nie jest już taka jak kiedyś.

Yogi Berra

zacytowane w książce Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

Photograph of Yogi Berra was taken by Googie Man. Released under the GNU Free Documentation License.

niedziela, 27 października 2013

Einstein o przyszłości



Nie myślę nigdy o przyszłości.
Wystarczająco szybko pojawia się sama.


Albert Einstein

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

sobota, 26 października 2013

O czasie wolnym



Większość dorosłych Amerykanów jest zdania, że praca wcina się w sam środek ich dnia – dokładnie wtedy, gdy czas wolny ma największą efektywność.

The Onion, 12 czerwca 2007

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

piątek, 25 października 2013

O teraźniejszości holistycznej



Dzień wczorajszy jest już sennym wspomnieniem
Dzień jutrzejszy jest jedynie wyobrażeniem
Ale dobrze przeżyty dzień dzisiejszy uczyni
każde wczoraj snem o szczęściu, a każde jutro wyobrażeniem pełnym nadziei.


Starożytna myśl indyjska

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

czwartek, 24 października 2013

O komputerach




Kiedyś ludzie scedowali myślenie na maszyny z nadzieją, że dzięki temu będą wolni, ale umożliwili tylko innym ludziom i ich maszynom ujarzmienie siebie.



Diuna Frank Herbert

środa, 23 października 2013

O potrzebie stabilizacji



W społeczeństwie, które jest politycznie i gospodarczo niestabilne, nie jesteś w stanie przewidzieć przyszłości z punktu widzenia teraźniejszości. (…) Reguły życiowej gry wydają się zmieniać zupełnie przypadkowo, dlaczego więc miałbyś inwestować w przyszłość? Zapewne nie zdecydujesz się na to. Będziesz raczej wolał skupić się na teraźniejszości.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 22 października 2013

Gdzie 100 milionów Wałęsy, 3 miliony mieszkań Kaczyńskiego i inwestorzy z Kataru by PO?



Rządowe statystyki mówią, że średnia pensja w Polsce to ok. 3600 zł. To znaczy, że średnie składki emerytalne to 703,08 zł miesięcznie - procent Składki emerytalnej do ZUS jest stały, określony ustawowo. Liczba pracujących na koniec II kw. 2011 to 16.163 mln. Możecie te Dane sami zweryfikować przeglądając oficjalne strony rządowe, sięgając do oficjalnych statystyk GUS. Miłej zabawy. Ale co z Tego wynika?? BARDZO WIELE, a właściwie BARDZO DUŻO. Dużo czego?? PIENIĘDZY, oczywiście. Pomnóżcie urzędową i oficjalną liczbę zatrudnionych i oficjalną i bardzo urzędową średnią składkę emerytalną do ZUS. Powinno Wam wyjść miesięcznie 11.375.519.400 zł, czyli ponad jedenaście miliardów trzysta siedemdziesiąt pięć milionów. To gigantyczne pieniądze, a jest to Tylko składka emerytalna. Bawmy się dalej: pomnóżcie to razy 12 miesięcy, a wyjdzie na to, że w skali roku jest to 136.506.232.800 zł. Kończą się Wam okienka w kalkulatorze? Mnie też. Zatem powiem, że jest to słownie ponad 136 miliardów 506 milionów zł w roku. Mamy w Polsce około 5 mln emerytów, dokładnie - w marcu 2011 - było ich 4,979 mln. To znowu wg oficjalnych, rządowych i jedynie słusznych i poprawnych statystyk. Rencistów nie liczę, Bo już na pewno nie zmieszczą mi się w kalkulatorze, a poza tym - na nich jest OSOBNA składka!!!. Wychodzi mi zatem na to, że rocznie jest to średnio 27.301 zł na emeryta, czyli miesięczna emerytura średnio powinna wynosić 2.275,00 zł. Tymczasem średnia emerytura - znowu wg rządowych, oficjalnych i jedynie słusznych i poprawnych statystyk wynosiła w tymże marcu 2011 zaledwie 1721,00 zł. Czyli o 554 mniej niż wynika ze składek wyliczonych na podstawie danych statystycznych rządu RP, GUS, ZUS, KRUS i każdy inny SRUS. Jak policzycie dalej, to wyjdzie Wam NADWYŻKA rzędu 32% w stosunku do wydatków na Emerytury (czyli średnio ZUS jest na plusie około 2,5 miliarda zł miesięcznie, czyli 30 miliardów Rocznie!!!). Tymczasem, rząd ubolewa, że budżet dopłaca ponoć do emerytur dziesiątki miliardów rocznie. Jesteście zdumieni?? To przeliczcie jeszcze raz. Też liczyłem, bo nie wierzyłem. Wniosek jest taki: ktoś z trójki: GUS, ZUS, Rząd RP łże. ŁŻE W BEZCZELNY SPOSÓB. Gorzej: dopuszczam możliwość, że łże więcej niż jeden, a nawet że łżą (…) Proszę sobie wyobrazić, jaka gigantyczna nadwyżka powstanie przy wydłużeniu czasu pracy potrzebnego do osiągnięcia wieku emerytalnego (co już nastąpiło – przyp. A.V.). Oczywiście, pracy tej i tak nie ma, a bezrobocie zamiast maleć wciąż rośnie, co również potwierdzają dane oficjalne. Na co ma pójść taka nadwyżka?? Na zrzutkę na Greków?? Włochów?? By żyło im się jeszcze lepiej?? Gdzie jest kasa ???

Tekst ten dojrzałem na forum, a ponieważ zmusza do myślenia, a autor, choć anonimowy, zachęca do powielania i rozpowszechniania, więc niniejszym to czynię.

poniedziałek, 21 października 2013

O Dalajlamie, szczęściu i przeszłości



Według Dalajlamy, szczęście nie jest osiąganym przez nas statycznym stanem. To ulotny cel, do którego musimy stale zmierzać. Podobnie dzieje się z przeszłością. Nawet szczęśliwa przeszłość podlega stałej rekonstrukcji.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

Autorem zdjęcia jest LucaGTen plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 2.5

niedziela, 20 października 2013

O relacjach międzyczasowych



Relacja między przeszłością a teraźniejszością i wyobrażoną przyszłością ma charakter dwukierunkowy ze względu na wzajemne powiązania między ludzkimi celami a wspomnieniami. Przeszłość przychodzi do głowy bez zaproszenia, nadaje barwę teraźniejszości i popycha jednostki do działania: ludzie mogą wykorzystać swe wspomnienia, aby pokierowały dokonywanym przez nich wyborem celów i planów; mogą także wykorzystywać wspomnienia po to, by pomagały im w osiąganiu wybranych celów. Wreszcie, cele mogą oddziaływać na to, w jaki sposób ludzie odzyskują, konstruują i interpretują swoje wspomnienia.

Izraelska badaczka Rachel Karniol The Motivation Impact of Temporal Focus: Thinking About the Future and Past

przytoczone w książce Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

sobota, 19 października 2013

O "pamięci" narodowej



Jeśli ludzi, żyjących w kulturze wykorzystującej przeszłość do oceny bieżących sytuacji, łączy wspólna trauma z przeszłości, z dużym prawdopodobieństwem będą oni chcieli zemsty – nawet jeśli wymierzona przeciwko nim zbrodnia została popełniona wiele dziesięcioleci wcześniej. Osoby uznane za sprawców nie uzyskają przebaczenia, muszą zostać ukarane. Ta mentalność vendetty podcina wysiłki zmierzające ku pokojowemu pojednaniu, a także wzmacnia przemoc i walkę, w miarę jak kolejne pokolenia stają się zobowiązane do zemsty i wyrównania rachunków za zbrodnie popełnione przeciwko ich rodzicom i dziadkom.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

piątek, 18 października 2013

O dobrych wspomnieniach



Być zdolnym do cieszenia się przeszłością, to jakby żyć dwa razy.

Marcus Valerius Martialis (Marcjalis) – poeta rzymski I w n.e.

przytoczone w książce Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

czwartek, 17 października 2013

O wpływie dzieciństwa



…wydarzenia z dzieciństwa są przeceniane; w rzeczywistości uważam, że cała dotychczasowa historia jest generalnie przeceniana. Okazało się, że trudno jest odnaleźć nawet drobne oddziaływania, jakie wydarzenia z dzieciństwa mogłyby wywierać na osobowość osoby dorosłej, nie posiadamy zupełnie żadnych dowodów na to, że mogą występować oddziaływania znaczące, o przesądzających nawet nie wspominając.

Martin Seligman Przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego Authentic Happiness: Using the New Positive Psychology to Realize Your Potential for Lasting Fulfillment

przytoczone w książce Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

środa, 16 października 2013

O pamięci i świadkach



Większość ludzi zakłada, że ich pamięć precyzyjnie oddaje to, co zdarzyło się w przeszłości oraz że wspomnienia te mają charakter stały. Niestety, wspomnienia zmieniają się z czasem. Nie są obiektywnym zapisem przeszłości, jakby ktoś nagrał wydarzenie na wideo i zapisał je na twardym dysku swojego umysłu. Wspomnienia mają raczej charakter rekonstrukcji, poddającej się wpływom bieżących postaw, przekonań i dostępnych informacji. Ta rekonstruktywna natura przeszłości oznacza, że to co myślimy i jak się czujemy w dniu dzisiejszym, wpływa na to, jak pamiętamy dzień wczorajszy. Nawet takie subtelne oddziaływanie, jak sposób w jaki pytamy o przeszłość może drastycznie wpłynąć na naszą pamięć „tego, co się naprawdę wydarzyło”.

Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 15 października 2013

O prawdziwej prawdzie



Rozumiał, że to, co dana osoba uważa za prawdę, było w rzeczywistości znacznie ważniejsze, niż obiektywna prawda oparta na faktach – jeśli coś takiego w ogóle istnieje. W końcu ludzie przeżywają swoje życie jako osobiste wspomnienia, bazując na tym, co uważają za prawdę, nie zaś na oficjalnie usankcjonowanej wersji wydarzeń, odnotowanej w ramach obiektywnie ujętej historii.

Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

poniedziałek, 14 października 2013

Napoleoński noir




Warunek

Eustachy Rylski

wydawnictwo: Świat Książki 2005

Do wypożyczenia powieści Warunek pióra współczesnego polskiego pisarza i scenarzysty Eustachego Rylskiego skusiła mnie interesująca recenzja znaleziona na jednym z blogów poświęconych literaturze. Od razu się zabrałem do lektury nie zgłębiając jednak informacji o autorze, by nie rzutowało to na odbiór książki.

Opowieść od pierwszej strony uderza obrazowym, klimatycznym językiem. Kolejny noir mi się trafił, bowiem świat, jaki w umyśle czytelnika kreuje pisarz jest mroczny, i to mroczny wieloaspektowo.

Fabuła umiejscowiona jest w czasie ostatniej wielkiej kampanii Napoleona – zakończonej klęską ofensywy na Moskwę. Kto zna temat, od razu widzi mrok, chłód, śmierć i choroby. Dwie główne postacie, których losy wzajemnie splecione stanowią oś opowieści, to carski kurier porucznik Semen Hoszowski, syn popa z Wołynia, czyli jako to się mówiło człek niepewnego pochodzenia i gwiazda napoleońskiej kawalerii, człowiek ikona wojsk polskich i francuskich, szwoleżer Andrzej Rangułt, potomek zubożałej arystokracji litewskiej. W wyniku zbiegu okoliczności, których nie będę zdradzał, gdyż ten element fabuły jest niezwykle oryginalnym i mocnym wyznacznikiem możliwości autora, nasi bohaterowie zmuszeni są do prywatnego odwrotu spod Moskwy, czyli dezercji, a ich epopeja odbywa się na peryferiach głównej rzeki wycofujących się wojsk Napoleona. Ta część wyraźnie kojarzyła mi się z niedoścignionym obrazem Jeniec*. Rylski po mistrzowsku oddał niewyobrażalne dla przeciętnego Europejczyka rozmiary pustkowia Wielkiej Rosji, zwłaszcza Zimowej Wielkiej Rosji, i obciążenie nie tylko fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne, jakiemu poddawany jest każdy uciekinier, który próbuje pokonać te niezmierzone pustynne białe połacie. Ciemność i biel jednocześnie, mgła, zawieja, podstępny chłód, głód i wycieńczenie oddane wręcz poruszająco. Prawdziwy majstersztyk pióra. Jak się sprawa zakończy, nie będę zdradzał. Powiem tylko, że finał jest kompletnie nie do odgadnięcia i jeśli nie chcecie stracić znacznej części przeżyć, które daje czytelnikowi ta lektura, unikajcie poznawania opinii recenzentów, którzy mają tendencję do spojlerowania**.

Jak już wspomniałem, powieść jest mroczna, i to bardzo konsekwentnie. Jakby mało było ponurego momentu historii, przesiąkniętej atmosferą klęski fabuły i posępnych postaci, którymi Eustachy Rylski zapełnia karty książki, to jeszcze mamy coś, czego dotąd u nikogo w takiej manierze nie spotkałem – niesamowicie obrazowe opisy szczególnych gier świateł i cieni, w których autor jakby się lubował. Idealnie korespondują z klimatem scen i z tym, co się dzieje z bohaterami powieści, zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym. Dodaje to tekstowi specyficznego subiektywnego autentyzmu, na zasadzie, iż tak postrzegamy rzeczywistość, jacy w danej chwili jesteśmy, a świat tak na nas wpływa, jak go postrzegamy. Jest też w tym coś ze światłocienia, z malowania światłem w wydaniu mistrzów fotografii i bardzo mnie to urzekło.

Co do tandemu głównych bohaterów, uczucia mam niestety mieszane. Jeszcze większe zastrzeżenia budzą we mnie postacie drugoplanowe. Te ostatnie niby wszystko prawdziwi wojacy, typy klasycznie męskie, w kanonie epoki oczywiście, zgodne aż za bardzo ze stereotypem, ale przez to dalekie od rzeczywistości, jakby wyprodukowane na jednej taśmie. Rozpaczliwie brak im indywidualności charakterologicznej, zwłaszcza wtedy, gdy ją powinni okazywać; w chwilach zawieszenia akcji, odpoczynku, lenistwa. Na opisanie ich psychiki aż nadto kilka słów wystarczy. Oczywiście Rangułt i Hoszowski rozwinięci są dużo bardziej, ale z kolei nie do końca przekonujący. Spłyceni jacyś i sprzeczni zarazem wewnętrznie. W przypadku tego ostatniego, i roli, jaką w epilogu mu autor wyznaczył, może to być nawet zamierzone, ale w przypadku Rangułta jednak czegoś brakuje. W dodatku, w moim odczuciu, ostatnie poczynania tego herosa kawalerii nie do końca korespondują z tym, jak go wcześniej nam ukazano ani z tym, w jakich okolicznościach się znajdował.

Nie lubię szufladkowania dzieł literackich i na szczęście Warunek się takim zabiegom wymyka. Jak na powieść historyczną czy przygodową za dużo w nim rzeczy do przemyślenia, spraw niedopowiedzianych, niejednoznacznych, nie do końca określonych. Jeśli z kolei uznamy, że jest Warunek grą z kanonem awanturniczym, przygodowym czy historycznym , mającym zmusić czytelnika do rozważań nad takimi pojęciami jak patriotyzm, honor, cel w życiu, to brak jakiegokolwiek jasnego przekazu jest wyraźnie widoczny. Potwierdzają to zresztą recenzje, które idą w tym kierunku interpretacji, gdyż wywodzą z niej niejednokrotnie sprzeczne wnioski.

Nie pokuszę się o własną ocenę tego, co artysta miał na myśli. Może ta książka być smakowita dla militarystycznych patriotów, jak i ich pacyfistycznych antagonistów. Może się też nie spodobać ani jednym, ani drugim. Zależy do których aspektów większą wagę się przyłoży i jakich dokona wykładni. Nawet najważniejszy moim zdaniem, przynajmniej dla nas, Polaków, motyw legendy, człowieka – symbolu, ukazany jest dualistycznie, jakby z podstępną przekorą. Z jednej strony mamy niby podkreślenie wagi takich postaci historycznych, a z drugiej z wielkim natężeniem ukazana kontra – wskazanie, iż takie obrazy są zwykle do gruntu fałszywe, a ludzie, którzy się podejmują walki o upowszechnienie takich legend zwykle robią to dlatego, że nie widzą dla siebie innego celu w życiu. Jest to jakby nowa odsłona walki złotników, których działalność widzimy ostatnio w pełnej krasie przy okazji uświęcania ikony Jana Pawła II, z odbrązowiaczami, których symbolem stał się Żeleński – Boy i jego Brązownicy. Modlę się, by kiedyś w Polsce, tak jak w Stanach, można było doceniać osiągnięcia i osoby nie odsądzając jednocześnie od czci i wiary tych, którzy podkreślają ich negatywne aspekty.

To oczywiście tylko taka dygresja, ale taki jest właśnie Warunek. Kiedy tylko akcja zwalnia, umysł czytelnika meandruje, interpretuje, docieka. Szkoda tylko, że brak wskazówek, które by temu jednoznaczny kierunek nadały. Dzieło, by stało się arcydziełem, musi poza nienaganną formą nieść jakąś myśl, a nie tylko myśl wzbudzać. Bez tego jest tylko kolejną ciekawą książką, którą być może warto przeczytać, ale która nie zmienia ani czytelnika, ani tym bardziej, przez niego, świata. Nie jest też lekką do końca rozrywką, gdyż jednak myślenie włącza, tyle, że nieco jałowe. Kto jakim był, takim pozostanie. Każdy tak sobie zinterpretuje, jak mu wygodnie. Nie jest więc ta powieść Eustachego Rylskiego absolutnie z tych, które poleciłbym jako must read. Na pewno jednak jest interesująca i nietuzinkowa. Choćby ze względu na charakterystyczny styl prozy Rylskiego; zarazem oszczędny i bogaty, urywany i potoczysty. Pełen sprzeczności, jak i sama opowieść. Pytanie tylko, czy przeczytało się już wszystkie książki bardziej tego warte; te, które zdecydowanie wpływają na czytelnika otwierając mu oczy dotąd na pewne rzeczy zamknięte i przez to zmieniające świat


Wasz Andrew

*film Jeniec: Tak daleko jak nogi poniosą (So weit die Füße tragen) 2001 na podstawie opartej na faktach powieści Tak daleko jak nogi poniosą Josefa Martian Bauera
** Spojler - niepożądana informacja dotycząca szczegółów fabuły filmu, utworu literackiego itp. W szczególności zdradzenie zakończenia. Najbardziej naganna patologia spotykana w recenzjach. Złą recenzję można zapomnieć, skutków przeczytanego spojlera naprawić się nie da. Jest to jedną z przyczyn, dla których nieczęsto czytam cudze recenzje, szczególnie przed lekturą dzieła, którego dotyczą.

niedziela, 13 października 2013

O traumach



Dzięki temu doświadczeniu nauczyłem się także, że przeszłość może zostać tak przemodelowana psychologicznie, że piekło stanie się niebem. Udało mi się w pełni wykorzystać psychologicznie większość złych sytuacji. Są ludzie, którzy wyciągają odwrotną naukę, przechowując i przywołując w pamięci jedynie najgorsze czasy. Niektórzy tworzą ogromne muzea, w których przechowują swoje przeszłe traumy. Ohyda i szpetota zdarzeń, jakich doświadczyli w przeszłości, stają się trwałym filtrem, przez który postrzegają wszystkie swoje bieżące doświadczenia.

Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

sobota, 12 października 2013

O historii



Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie.

George Santayana The Life of Reason

 przytoczone w książce: Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

piątek, 11 października 2013

O historii i przeszłości



Podczas gdy nikt nie może mienić wydarzeń, które miały miejsce w przeszłości, każdy jest w stanie zmienić nastawienia i przekonania na ich temat.

Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

czwartek, 10 października 2013

O przyczynach pedofilii



Niewłaściwa postawa często wyzwala się, kiedy dziecko szuka miłości. Ono lgnie, zagubi się i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga.

abp Józef Michalik, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski

foto: Ryszard Hołubowicz Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.

środa, 9 października 2013

Boeing Boeing

czyli bardzo przyjemna katastrofa



W ostatnią sobotę wybrałem się wraz z przyjaciółmi z DKK* do Teatru Powszechnego w Łodzi. Jak w przypadku większości moich lektur, które rozpoczynam bez uprzedniego zebrania informacji o ich autorach, historii powstania czy kluczach do interpretacji, by mogły przemówić same z siebie do nieuprzedzonego odbiorcy, tak i tym razem podszedłem do tematu podobnie. Prawdę mówiąc w ogóle nie podszedłem; nawet zapomniałem tytuł sztuki, na którą się wybierałem, i przypomnieli mi go dopiero w dniu wyjazdu pozostali uczestnicy wypadu. Wam jednak opowiem od razu co i jak, bo to co powiem i tak niczego nie zmienia – postaram się nie spojlerować**, jak wielu moich kolegów po piórze - a pewne rzeczy warto wiedzieć.


Boeing Boeing to dzieło francuskiego dramatopisarza Marca Camolettiego, które powstało w 1960 roku. Choć stosunkowo młoda, to jedna z najczęściej wystawianych sztuk w historii teatru, przez co weszła na trwałe do klasyki światowej. Została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa do kategorii "najczęściej wystawiana francuska sztuka" – 17 500 realizacji)***. Gościła na wielu scenach i doczekała się licznych nagród oraz kilku ekranizacji.

W Polsce, z tego co się orientuję, tekst Camolettiego po raz pierwszy pojawił się w przekładzie Henryka Rostworowskiego pod tytułem Latające narzeczone i zdobył wielką popularność w latach sześćdziesiątych, którą utrzymał  do siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych, oraz doczekał się bodajże dziesięciu realizacji. Potem poszedł w zapomnienie, by powrócić na deski polskich teatrów w XXI wieku w nowym przekładzie i adaptacji Bartosza Wierzbięty, autora polskich wersji językowych m.in. do Shreka, Sezonu na misia, Skoku przez płot czy Madagaskaru. Od 2009 roku wystawiany jest w Teatrze Buffo w reżyserii Gabriela Gietzky'ego, a w 2011 odbyła się premiera Boeing, Boeing, także w adaptacji Bartosza Wierzbięty, w krakowskim Teatrze Bagatela w reżyserii Pawła Pitery.

Do Łodzi, do Powszechnego, zawitała wersja, którą reżyseruje Giovanny Castellanos, Kolumbijczyk z polskim paszportem; młody reżyser mający w dorobku między innymi Brechta, Mrożka i Marqueza. Akcję sztuki przeniesiono do Łodzi, no bo gdzie indziej. Główną postacią, przynajmniej nominalnie, jest Maks, dobrze sytuowany młody człowiek, który pędzi cudowne życie u boku trzech swych pięknych narzeczonych i gosposi. Ta ostatnia już taka urodziwa nie jest. Jak mu się to udaje? Oczywiście kluczem jest synchronizacja – trzy panie nie mogą się spotkać ani nawet o sobie dowiedzieć. Pomaga tu wspomniana dyskretna, choć nieco zrzędliwa, pomoc domowa oraz fakt, iż wybrankami Maksa są stewardesy pracujące dla różnych linii lotniczych. Pierwszą zapowiedzią komplikacji jest moment, gdy do gniazdka, w którym dotąd przebywał tylko jeden samczyk, przybywa kolega Maksa z młodych lat – Paweł. Jednocześnie zmiany w rozkładach lotów, jakie się zdarzą się w tym samym czasie we wszystkich trzech liniach, wprowadzą spore zgrzyty w funkcjonowanie dotąd niezawodnie sprawdzającego się systemu trzech latających narzeczonych. Widać już z tego obraz, z którego łatwo wywieść kapitalne zamieszanie. Czy Maksowi uda się wyjść z tej sytuacji obronną ręką zdradzać oczywiście nie będę.




Oszczędna, lecz pomysłowa, scenografia Wojciecha Stefaniaka i dobrze skrojona muzyka Marcina Rumińskiego sprawiają, iż elementy te są tylko, i aż, idealnie dobranym tłem dla gry dwóch trójek aktorskich, które tworzą Magda Zając, Karolina Łukaszewicz, Beata Ziejka i Jakub Firewicz, Janusz German oraz Artur Zawadzki.

Cieszę się, iż na spektakl udałem się właśnie do Łodzi. Nieskażone telewizją twarze aktorów to wielki atut w dzisiejszych czasach, a oglądanie ich żywiołowej gry jest wielką przyjemnością. Wybuchy śmiechu na widowni tak szczerego, iż aktorzy momentami sami z największym wysiłkiem ledwo zachowywali powagę, są najlepszą oceną tej komedii. Komedii, gdyż wbrew większości, szufladkującej spektakl jako farsę, dla mnie, przynajmniej w wersji, którą widziałem, jest to prawdziwa komedia dająca widzowi radość i solidną porcję śmiechu, którego tak bardzo brak w naszym społeczeństwie.



Niektórzy recenzenci podnoszą drobne niedostatki łódzkiego Beinga, ale ja się z nimi nie zgadzam. W konwencji, jaką sztuce nadano w Łodzi, wszystkie elementy, które zastosowano, są dopuszczalne i, co powinno być kluczowym w ocenie komedii tego typu, działają, czego najlepszym dowodem są zbieżne reakcji publiki o bardzo szerokiej rozpiętości wiekowej, wręcz megapokoleniowej.

Nie jestem maniakiem teatralnym. Nad dobrą sztukę przedkładam książkę. Z filmem już różnie – jego główną zaleta jest ukłon w stronę mojego lenistwa; nie wymaga wyjścia z domu. Jest jednak jedna cecha, która książkę i film wspólnie od spektaklu w teatrze odróżnia; niepowtarzalność tego ostatniego. Nigdy nie wstąpisz dwa razy do tej samej rzeki i nigdy nie obejrzysz dwa razy tej samej komedii w teatrze, poza Teatrem Telewizji oczywiście. Wystarczy, że któryś z aktorów będzie podchorowany, któraś aktorka niedysponowana, by poziom całości gwałtownie opadł. Ja miałem to szczęście, iż wszyscy grali z prawdziwym zaangażowaniem i wyczuciem, czego i Wam życzę, gdy się do Powszechnego na Boeinga wybierzecie. Wybrać się bowiem warto; absolutnie i bezapelacyjnie. Boeing Boeing to świetna propozycja również na pierwszy kontakt z teatrem dla młodzieży i dorosłych, którzy dotąd tej formy nie próbowali. Może zachęcić do odejścia od monopolu kina i TV. Nie bez kozery sztuka ta jest tak popularna w świecie. A polska łódzka lokalizacja, jak mawiają w slangu komputerowym, wypadła bardzo dobrze, o czy z przekonaniem Was zapewniam jeszcze raz zapraszając do Łodzi


Wasz Andrew


* Dyskusyjny Klub Książki
** Spojler - niepożądana informacja dotycząca szczegółów fabuły filmu, utworu literackiego itp. W szczególności zdradzenie zakończenia. Najbardziej naganna patologia spotykana w recenzjach. Złą recenzję można zapomnieć, skutków przeczytanego spojlera naprawić się nie da.
*** za Wiki

Materiały graficzne: © Teatr Powszechny w Łodzi 

wtorek, 8 października 2013

O lepszych czasach



Ci, którzy porównują epokę, do której trafili, ze złotym wiekiem istniejącym jedynie w wyobraźni, mogą mówić o upadku, degrengoladzie; jednak żaden z ludzi, którzy posiadają trafną wiedzę o przeszłości, nie będzie skłonny do rysowania ponurych lub przygnębiających wizji teraźniejszości.



Philip Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu

poniedziałek, 7 października 2013

O Colcie i równości



Jest takie powiedzenie, że Samuel Colt uczynił wszystkich ludzi równymi sobie. (…) Colt dał wprawdzie każdemu człowiekowi rewolwer, ale spust każdy musi nacisnąć sam.

niedziela, 6 października 2013

Amerykański noir


Edgar Laurence Doctorow

Witajcie w Ciężkich Czasach

tytuł oryginału: Welcome to Hard Times
tłumaczyła: Mira Michałowska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1984

E. L. Doctorow (ur. 1931), amerykański pisarz i wykładowca, nie był mi dotąd znany, choć nie można powiedzieć, iż jego dorobek nie jest wart poznania. Doczekał się i docenienia (m.in. nominacje do National Book Award i Nagrody Pulitzera), i ekranizacji (Witajcie w Ciężkich Czasach, Welcome to Hard Times, 1967, reż. Burt Kennedy, Ragtime,1981 reż. Miloš Forman, Daniel, 1983, reż. Sidney Lumet, scenariusz samego Doctorowa na podstawie Księgi Daniela, Billy Bathgate, 1991 reż. Robert Benton). Do spotkania z prozą Doctorowa, a konkretnie z Ciężkimi Czasami, zachęciła mnie recenzja na jednym z zaprzyjaźnionych blogów, całkiem pochlebna zresztą.

Witajcie w Ciężkich Czasach (Ciężkie Czasy to nazwa powieściowego miasteczka) została opublikowana w 1930 roku i była debiutem powieściowym Doctorowa. Oczywiście lekturę rozpocząłem nie wiedząc tego wszystkiego, by, jak to zwykle czynię, dać książce szansę, aby przemówiła sama za siebie, bez zmagania się z recenzjami na jej temat, czy z oceną innych dokonań autora. Od razu uwaga do ewentualnych czytelników wydania, z którego korzystałem, a sądząc z notek w internecie, również innych – nie zwracajcie uwagi na opinie i notki wydawców, a najlepiej w ogóle ich nie czytajcie. Wyglądają jak spojlery*, ale w rzeczywistości nimi nie są; po prostu prowadzają w błąd. Wróćmy jednak do tematu.

Choć lektura poszła mi szybko, do pisania tej recenzji zabierałem się jak psiak do jeża. Książka wymyka się jednoznacznym konkluzjom, a dlaczego, o tym za chwilę.

Rzecz cała dzieje się na tak zwanym Dzikim Zachodzie, najprawdopodobniej w drugiej połowie XIX wieku w USA w niewielkim miasteczku położonym niedaleko granicy z Meksykiem, nieopodal kopalni złota, która jest główną i chyba jedyną racją jego powstania oraz istnienia. No właśnie. Miasteczko. Wszyscy powtarzają to bez zmian, ale czy miasteczkiem można nazwać coś, co składa się z kilku drewnianych chałup, i to dosłownie? Może tak było w oryginale, ale czyż nie ma w polskim języku takich słów jak osada, wieś i kilku innych? Przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, ale zaraz trafimy na lepsze kwiatki, jak zwykle, gdy za tłumaczenie bierze się ktoś, kto zna język, ale nie ma pojęcia o realiach. Ale po kolei.

Opowieść o Ciężkich Czasach rozpoczyna się sceną, gdy przybywa do nich Zły Człowiek z Bodie, który morduje kilka osób, co stanowi znaczący odsetek ludności „miasteczka” i puszcza je całe z dymem, po czym nietknięty odjeżdża na zrabowanej miejscowym chabecie. Nikt nie jest w stanie przeciwstawić się temu jednoosobowemu złu, nawet ten, na którego wszyscy się oglądają, czyli lokalny przywódca i nasz główny bohater zwany Blue, a przezywany przez mieszkańców mieściny również burmistrzem. Opis zagłady lokalnej społeczności jest brutalny, jak rzadko w literaturze, w jakiś specyficzny, nie stroniący od seksualności i obsceniczny sposób. Może się to podobać, albo nie, ale jest czymś niewątpliwie oryginalnym i w tej manierze udanym. Koloryt języka współgrający z wydarzeniami i przeżyciami ich uczestników, skąpe, ale plastyczne opisy, jednym słowem warsztat literacki na najwyższym poziomie. Byłem już nawet gotów pogodzić się z tym „miasteczkiem”, ale trafiłem na „kupę gruzów” ze spalonej osady, w której nie było ani jednego murowanego budynku! Tak jakby nie istniały zgliszcza. Zaraz dalej, w tych „gruzach” właśnie, jedna z postaci znajduje pudełko nabojów do pistoletu kalibru 45 milimetrów(sic!). Nie wiem, czy to tłumaczka, czy autor, ale stawiam na pierwszą. Za takie kwiatki powinno się zabraniać pracy w zawodzie! Amerykański kaliber .45 to 0,45 cala czyli 11,43mm. To tak, jakby napisać o frytkach z makaronu zamiast ziemniaków!

Zdruzgotany tymi cudami językowymi nie mniej niż Blue zagładą swego miasteczka (nie będę się już męczył z cudzysłowem) kontynuowałem zmagania z Ciężkimi Czasami. Na szczęście, o dziwo, dalej nie była to już Ciężka Lektura. Nic więcej już mnie nie uraziło i mogłem śledzić poczynania dzielnego burmistrza usiłującego nie tylko odbudować swe królestwo, ale i doprowadzić je do rozkwitu większego niż przed katastrofą. Oczywiście, jak to w westernie, z cieniem Zła wiszącym gdzieś za horyzontem. Jak się potoczą dalej losy głównego bohatera, Ciężkich Czasów i jego mieszkańców, nie będę zdradzał. Przeczytajcie sami, gdyż w moim osobistym odczuciu, choć z dużymi zastrzeżeniami, warto.

Jak już wspomniałem, powieść, poza kilkoma denerwującymi wpadkami, najprawdopodobniej z winy tłumaczki, napisana jest w interesującym stylu, jakby westernowym odpowiedniku czarnego kryminału. Nieprzyjazne jest miejsce, w którym akcja się dzieje, a i ludziom daleko do aniołów. Książka często jest określana jako antywestern. Nie znajdziemy w niej dobrego herosa, który w słoneczne południe stanie do pojedynku ze złem, ani innych atrybutów gatunku. Prędzej ich zaprzeczenie. Dla mnie jednak, jak już wcześniej wspomniałem, jest to dzieło bardzo niejednoznaczne i wymykające się interpretacji.

Wielu wskazuje, iż głównym przesłaniem Ciężkich Czasów jest „w kupie siła”, czyli pochwała zbiorowego działania przeciwstawiona jednostkowemu złu. Uważam to jednak za znaczącą nadinterpretację i uproszczenie. Nie wiem, czy taki był zamiar autora, ale bliższy jestem głosom, które wskazują, iż osią powieści jest krytyka amerykańskiego ustroju społecznego, przez jednych zwanego kapitalizmem i imperializmem, a przez innych demokracją, a przede wszystkim mechanizmów, które są jego siłą napędową. Pieniądz. Jedyny cel i zarazem środek do jego osiągnięcia. Nie ma niczego bez pieniędzy i może być wszystko, jeśli się znajdą. Pieniądze mogą spowodować rozkwit miasta, które po ustaniu ich dopływu z dnia na dzień stanie się pustkowiem. Autor nie mógł wiedzieć, ale dzisiejsze czasy pokazały, jak wielkie to może mieć rozmiary. Wystarczy obejrzeć wstrząsające reportaże z pustoszejącego Detroit udostępnione w internecie przez mistrzów fotografii.

Wielokrotnie w czasie lektury przychodzili mi na myśl… Żydzi w czasie II Wojny Światowej. Większość z nich, niezależnie od statusu majątkowego czy wykształcenia, w obliczu nadchodzącego zła zachowała się niczym owce idące na rzeź. Analogie między zachowaniem współczesnych mas ludzkich, biernych w obliczu zagrożenia, a postawami mieszkańców Ciężkich Czasów, wydają się być aż nadto wyraźnie.

Doctorow w swej powieści szerokim łukiem omija infantylny aż do bólu kanon westernu, czyli herosa rozprawiającego się samotnie ze złem. Zwyciężającego je twarzą w twarz, z otwartą przyłbicą. Kto ma chociaż jakie takie pojęcie o broni palnej i realiach jej użycia, albo o naturze ludzkiej, trafnie przypuszcza, że filmowe pojedynki rewolwerowców to żenujące bajdy, a najczęściej strzelano zza węgła i w dodatku w plecy. Szkoda jednak, że pisarzowi nie stało odwagi, by ukazać, iż prawdziwe zło nie jest indywidualne i nie można mu się przeciwstawić przy pomocy przemocy, przynajmniej za wyjątkiem najbardziej banalnych, choć widowiskowych przypadków. Łatwiej przyswoić sobie wizję świata, w którym można zwalczać zło przy pomocy miecza czy rewolweru, gdyż wtedy zadaniem tym obciążyć należy wybrane jednostki. Dużo trudniej przyznać, że zło trzeba zwalczać przy pomocy czynienia dobra, gdyż za to odpowiedzialny jest każdy z nas i wymaga to największej odwagi – cywilnej. Tego wyraźnie u Doctorowa brak, przynajmniej w Ciężkich Czasach, ale to w końcu western, nawet jeśli anty.

W trakcie lektury miałem też skojarzenia z dzisiejszymi wielkimi katastrofami w rodzaju trzęsień ziemi, czy choćby awaryjnych przerw w dostawach energii. W jednych krajach, jak choćby w Stanach, powodują one masowe zdziczenie objawiające się w brutalnych rabunkach i innych poważnych przestępstwach, które sprawia, iż na zagrożone tereny trzeba wysyłać więcej wojska i policji niż ratowników, a w innych państwach zdecydowanie mniejsze natężenie podobnych ekscesów. Ciężkie Czasy doskonale ilustrują ten rys społeczeństwa amerykańskiego – w obliczu zagrożenia liczba mobilizujących się do pomocy bliźnim jest jakby mniejsza niż liczba tych, którzy chcą dołączyć do posłanników zła. Jest to pytanie o przyczyny tej patologii, ale niestety u Doctorowa brak na nie jakiejkolwiek odpowiedzi. Inna sprawa, iż jestem przekonany, że autor niezbyt tu utrafił z umiejscowieniem podobnych zachowań w społeczeństwie. Jak pokazują liczne dowody zgromadzone przez psychologię społeczną, o ile duże miasta Stanów faktycznie są pod wieloma względami moralnym dnem, to małe społeczności zasadniczo stanowią ich przeciwieństwo. Stąd wniosek, że umiejscowienie podobnie dantejskich scen, jak w naszej powieści, w małej osadzie, zamiast w dużej aglomeracji, stanowi ryzykowną tezę.

Dla zafascynowanych złożonością natury ludzkiej Witajcie w Ciężkich Czasach jest prawdziwą perełką, gdyż osobowości głównych bohaterów są nietuzinkowe, choć zarazem nieskomplikowane. Są jakby komiksowym ujęciem pewnych cech charakteru wyznaczających i z zarazem wyczerpujących opis mentalności każdej postaci. Przykładowo Blue – urodzony pacyfista, od razu jest i ofermą jeśli chodzi o walkę, tak jakby nie mógł być świetnym strzelcem czy nożownikiem. Podobnie jak sprawy społeczne, odmalowane charaktery wszystkich dramatis personæ są jednak raczej wołaniem, iż coś jest złe, i stwierdzeniem, iż nie wiadomo dokładnie co, niż zwróceniem uwagi na konkretne problemy, nie mówiąc o wskazaniu drogi wyjścia. Na czytelnika spada ciężar interpretacji i analizy, ale na pewno może ona być różnoraka, gdyż w mojej ocenie brak jednoznacznych wskazówek co było dla autora najważniejsze. Mam nawet wątpliwości, czy miał on naprawdę zamiar zawrzeć w swej powieści jakieś konkretne przesłanie. Być może tylko wykorzystał dokonane obserwacje amerykańskich realiów do przeciwstawienia się idiotycznym stereotypom rozpowszechnianym w kulturze USA, a w szczególności w westernach. Zarazem mało i dużo, gdyż jednak zmusza to czytelnika do własnych przemyśleń, lecz jednocześnie nie daje mu jasnych wytycznych.

Komiksowość, czy nawet karykaturalność, o której wspomniałem wyżej, dotyczy nie tylko postaci, ale i innych aspektów; nawet podstawowych problemów społecznych. Właśnie takie, uproszczone i przerysowane jest zło – jeden zły człowiek. Zły ponad miarę, ale zarazem w sposób prostacki i ponad miarę płytki. W rzeczywistości z takim złem rozprawić się najłatwiej. Więzienia pełne są podobnych debili. Prawdziwym problem naszych czasów jest zło podstępne, zamaskowane, inteligentne ponad przeciętność i ponad wiarę skomplikowane, które zasiada na szczytach drabinki społecznej i sprawia, że w każdej chwili większość z dobrej może stać się zła, jak tego bywały już w dziejach przykłady. W tym zakresie Doctorow wyraźnie trąci infantylnością i przeżytkiem. Brak też tego, co jest głównym problemem naszych czasów – zło, które drzemie w każdym z nas i objawia się w pierwszych drobnych kroczkach prowadzących na szerokie schody do piekła. O tym nie ma ni słowa. Choć wiele postaci w powieści to zwykłe męty: kurwy, sutenerzy i inne podobne elementy, ukazane są jako ci dobrzy. To dodatkowo utrudnia interpretację i zaciemnia obraz tego, o co chodziło pisarzowi, jeśli o cokolwiek mu chodziło.

Refleksją z ostatniej chwili jest skojarzenie radosnej zabudowy Ciężkich Czasów z akcją Brzydka nasza Polska cała. Powtarzamy idealnie to idiotyczne zachłyśnięcie bezmyślnym rozwojem, jakie ukazane jest w powieści Doctorowa. Sęk w tym, że w Stanach był to wiek XIX, a my mamy XXI i jesteśmy w Europie. Wówczas nawet nie istniały nawet takie słowa jak ekologia, sprawiedliwość społeczna czy choćby urbanistyka. Ta zbieżność nie świadczy najlepiej o Polsce i Polakach, jak zresztą i wiele innych rzeczy.

Gdybym miał jednoznacznie odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie dotyczące oceny tej powieści, na pewno bym miał kłopoty. Dobra czy zła? Zależy. Da się poczytać i może się podobać, zwłaszcza miłośnikom mrocznych klimatów, ale i można ją znielubić od pierwszej strony, zwłaszcza jeśli nie trawi się brutalnych scen i przemocy. Myślę, że jest wiele bardziej wartościowych pozycji w każdej bibliotece i nie trzeba tracić czasu na polowanie akurat na tę książkę. Z drugiej strony, jeśli przypadkiem wpadnie Wam w ręce, a nie będzie czegoś zdecydowanie lepszego do wyboru, można ją przeczytać. Na pewno nie będzie to rzecz, która Was znudzi, lub która nie wywoła w Was żadnego odzewu. Jest to powieść na tyle nietypowa, że nie przyjmuję reklamacji – decyzja, czytać czy nie, należy do Was i podejmujecie ją na własną odpowiedzialność


Wasz Andrew


* Spojler - niepożądana informacja dotycząca szczegółów fabuły filmu, utworu literackiego itp. W szczególności zdradzenie zakończenia.

sobota, 5 października 2013

O Etiopii?



A już największe zmartwienia wynikały z powodu postępów oświaty, bo mnożyło się tych, co ukończyli szkoły, więc trzeba było upychać ich po urzędach, co sprawiło, że biurokracja rozpęczniała, zogromniała i coraz więcej pieniędzy z pańskiej kasy wyciągała.

Ryszard Kapuściński Cesarz

piątek, 4 października 2013

O dworakach



Dworacy wszystkich epok odczuwają jedną ogromną potrzebę: mówienia tak, by nie powiedzieć niczego.

(Stendhal – Racine i Szekspir. Tłum. W. Natanson)”

Ryszard Kapuściński Cesarz

czwartek, 3 października 2013

I Will Survive

Dziś trochę humoru - mój ulubiony teledysk do ulubionej piosenki :)

Dźwięk na maksa i obejrzyjcie do końca ;)


środa, 2 października 2013

O świętościach



Istnieją w państwie osobistości, o których nic więcej nie wiadomo, prócz tego, że nie wolno ich obrażać.

(K. Kraus – Aforyzmy. Tłum. M. Dobrosielski) 

Ryszard Kapuściński Cesarz

wtorek, 1 października 2013

O kinie amerykańskim i nie tylko



Arcydzieła nie rodzą się hurtowo, wcale tego nie twierdzę. Kicze, doskonale, produkcja masowa, doskonale, ale osiągnęła swój cel. Stworzyła przemysł, którzy wielcy faceci znaleźli pod ręką, ta masowa produkcja dała im aktorów, zespół pomocniczy, scenografów, publiczność. I osiągnęła jeszcze jeden cel. Zdobyła świat dla Ameryki. (…) Jeśli chcesz, powiem ci, kiedyśmy to zabagnili. (…) Tego dnia, kiedyśmy się ugięli przed tymi nieokrzesanymi chamami z Kongresu, tego dnia, kiedyśmy powiedzieli: Słucham, jaśnie pośle, słucham, jaśnie panie agencie FBI…