sobota, 30 listopada 2013

10 kilometrów na godzinę mniej

czyli robienie ludzi w balona




Od jakiegoś już czasu telewizja i radio katują nas „reklamą społeczną” mającą zachęcić ludzi do przestrzegania ograniczenia prędkości na terenie zabudowanym do 50 km/h. Główną postacią reklamy jest „ekspert”, który przekonuje, iż analizował setki wypadków, w trakcie których samochód potrącił pieszego i z których wynika, iż jeśli samochód jedzie z prędkością 60 km/h, to wypadek może być śmiertelny, a jeśli z prędkością 50 km/h, to obrażenia pieszego ograniczają się do stłuczeń. W miarę jak, wbrew swej woli zresztą, coraz większą ilość razy oglądam ten filmik, a przynajmniej jego pierwsze sekundy, wzrasta we mnie gniew i zaciekawienie. Gniew na to, że w kraju, w którym podobno nie ma pieniędzy na podstawowe dla społeczeństwa rzeczy, których brak jest niewyobrażalny nawet dla innych dawnych demoludów, wyrzuca się pieniądze na takie przedsięwzięcia, a znając ceny reklam w telewizji, są to pieniądze potężne. Wyrzuca, gdyż reklama taka jest z zasady nieskuteczna, a w dodatku jest głupa i kłamliwa.

Pamiętam, iż przed wielu, wielu laty, mój tata miał w biblioteczce książeczkę pod wymownym tytułem Prędkość bezpieczna 60 km/h. Nie czytałem jej, ale domyślam się, iż podobni temu z reklamy „eksperci” udowadniali w niej, iż właśnie ta prędkość jest granicą między życiem a śmiercią, gdyż wtedy właśnie do 60 km/h była ograniczona prędkość w terenie zabudowanym. Widać tu wyraźną służalczość „ekspertów” wobec władz i obowiązujących w danym momencie przepisów. Myślę, iż równie łatwo byłoby udowodnić, iż przy spotkaniu z samochodem jadącym 40 km/h szanse pieszego na przeżycie są jeszcze większe niż przy 50, i tak dalej, aż do oczywistego wniosku, że najlepiej jeśli samochód stoi, choć nawet wtedy pieszy może go nie zauważyć i doznać obrażeń uderzając w stojący mu nad drodze pojazd. Nawiasem mówiąc, sam byłem świadkiem dwóch przypadków, gdy idący, nie biegnący, pieszy uderzył w słup, którego nie zauważył, i doznał obrażeń głowy wymagających hospitalizacji, więc może ten ostatni motyw, czyli prędkość bezpieczna 0 km/h, też nie daje całkowitej pewności. Problem bowiem polega nie na tym, że w Polsce ludzie nie są przekonani do zasadności ograniczenia prędkości do 50 km/h w terenie zabudowanym, gdyż w Niemczech nasi rodacy, już kilka metrów od przejścia granicznego, nagle zaczynają tego ograniczenia przestrzegać, i to bez żadnej reklamy i lasu przydrożnych radarów. Po prostu olewamy prawo. W Polsce.

Przestrzeganie przepisów to jeden problem. W naszym kraju zdecydowana większość ludzi uważa, że prawo ich nie dotyczy. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie przejechać trasę Rawa Mazowiecka – Łódź z maksymalną dozwoloną prędkością. Choć najeżona radarami, nawet jeśli nie będziecie ani na chwilę zwalniać, zapewni wam niezapomniane wrażenia. Wyprzedzi was pewnie setka samochodów. Niektórzy może nawet będą na Was trąbić, nerwowo siedzieć Wam na zderzaku nim Was wyprzedzą, a nawet zajeżdżać Wam po wyprzedzeniu drogę i zmuszać do hamowania czy wyczyniać inne chamskie i niebezpieczne kretyństwa. Oczywiście jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest całkowita irracjonalność oznakowania dróg w Polsce, ale jest to tylko jedna i wcale nie najważniejsza przyczyna. Nauka łamania prawa, zarówno pisanego jak i moralnego, zaczyna się już od najmłodszych lat, choćby poprzez powszechne przyzwolenie na oszukiwania w szkole czy w religii, bo czym innym jest ściąganie lub spowiedź bez zamiaru poprawy.

Truizmem byłoby przypominanie, że to nie jazda z taką, a nie inną magiczną prędkością gwarantuje bezpieczeństwo, ale dostosowywanie stylu jazdy do warunków na drodze i przewidywanie możliwych zagrożeń. Co ciekawe, jak pokazały badania przeprowadzone przez niemieckich specjalistów w Szczecinie, winnymi szokującej dla sąsiadów zza Odry liczby poważnych wypadków na polskich przejściach dla pieszych są po równo piesi i kierujący pojazdami. Jak to obrazowo skomentowano – kierowcy jeżdżą jak debile, a piesi łażą jak ślepi. I chyba nie ma w tym ni cienia przesady. Sam wielokrotnie widziałem pieszych, nawet kobiety z małymi dziećmi w wózkach, wchodzące na pasy w ten sposób, by ostentacyjnie pokazać, iż nie patrzą na samochody, bo są na pasach. Przyczyny takich patologicznych zachowań to chyba jednak temat na osobne, długie rozważania, a może nawet poważne badania. Jest jednak jak jest.

Przy okazji ciekawy aspekt naszego prawa o ruchu drogowym:
  • Jazda z prędkością utrudniającą ruch innym kierującym art. 19 ust. 2 pkt 1. – dwa punkty karne i 50-200 zł
  • Przekroczenie dozwolonej prędkości o 11 do 20 km/h - art. 20 lub art. 31 ust. 1 pkt 1 albo § 27, § 31 lub § 81 ust. 1 i 2 [1] - dwa punkty karne i 50-100 zł

Biorąc pod uwagę, iż wysokość kary, jaka jest przewidziana za dany czyn, jest odzwierciedleniem zagrożenia, jakie według ustawodawcy czyn wywołuje, widać wyraźnie, iż jadąc trasą Rawa – Łódź, żeby już się trzymać jednego przykładu, dwukrotnie większe zagrożenie powodujemy jadąc zgodnie z przepisami o dopuszczalnej prędkości, ale jednocześnie ewidentnie utrudniając ruch „znakomitej” większości uczestników ruchu, niż przekraczając magiczną prędkość 50 km/h nawet nie o „zabójcze” 10 km/h, ale nawet o 200% tej reklamowanej wartości. O co więc tu naprawdę chodzi? Czy Ustawodawca sam wie o co mu chodzi?

Inna sprawa to fakt, że dla kierowcy TIR-a, który zarabia 5 tysięcy miesięcznie, mandat wysokości 100 czy 200 zł to… takie inteligentne niedomówienie. W niektórych krajach za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 30 km/h zabiera się prawo jazdy. Takie coś odstrasza dużo skuteczniej niż mandat, zwłaszcza ludzi, którym prawko jest niezbędne z powodów zawodowych. U nas jakoś nie ma woli politycznej, by to wprowadzić. Niektórzy politycy wręcz chwalą się tym, iż łamią przepisy, a skoro im wolno, to czemu nie Kowalskiemu. I tak od lat.

Genialność naszego prawodawcy jest powszechnie znana. Książki można o tym pisać. Przejdźmy więc do sprawy ważniejszej. Do tego, kto bzdury w telewizji emituje i na tym zarabia. I kto, pewnie w ramach swej „misji”, obok tej reklamy puszcza spoty, z których jasno wynika, że jeśli kupimy ten a ten model samochodu (oczywiście nazwy są coraz to inne), to możemy jeździć jak rajdowiec, nawet po mieście, bo zatrzymamy się zawsze na czas, dzięki genialnym hamulcom i cudownym systemom, których nazw nawet nie chce mi się przypominać. Ba, gdy przychodzi czas zimowy pojawiają się moje ulubione reklamy; opon zimowych, gdzie udowadnia się, że dzięki nim można się na drodze zachowywać jeszcze bardziej nieodpowiedzialnie niż w lecie. Wiele z nich korzysta nawet z motywu zatrzymywania się tuż przed pieszym. Większość ludzi to osobniki nienadzwyczajnie inteligentne. Nic więc dziwnego, że jeśli już się zrujnują na super furę z super tym i super tamtym, a w dodatku kupią super opony, to oczekują skuteczności z reklam, pod wpływem których tego zakupu dokonali i do tych właśnie reklam przywiązują wagę, a nie do nudnego gościa z reklamy „społecznej”.

Różne aspekty bzdurności tego spotu można by pewnie jeszcze trochę pociągnąć. Prawdziwy problem nie w tym, że infantylność naszej reklamy jest wielowymiarowa. Nawet gdyby nakręcono mądry, przekonujący film, do którego nie można się przyczepić, nic by to nie dało. Tu tkwi sęk. Jak uczy psychologia społeczna, reklamy tego typu trafiają tylko do ludzi, którzy myślą przyszłościowo. Nie mają więc w Polsce racji bytu. Gdyby nasze społeczeństwo nie było uwięzione w czasie teraźniejszym z domieszką negatywnej przeszłości, to przewidywałoby skutki i zachowywało się na drodze podobnie jak „normalne”. Tak jednak nie jest. Większość z nas, niczym więźniowie, żyje chwilą obecną, i choć przyczyny tego są tematem na całą książkę, to skutek jest taki, iż podobne reklamy nas nie dotkną, gdyż mówią o następstwach, o przyszłości. Porównajmy reklamy cudownych samochodów, opon i innych rzeczy – dotyczą czasu teraźniejszego – mam to auto – jestem lepszy. One nie używają czasu przyszłego. Mamy więc kwadraturę koła – reklama społeczna mówiąca o przyszłych skutkach może dotrzeć tylko do przyszłościowców, ale przyszłościowcom nie jest potrzebna, gdyż oni przewidują możliwe następstwa swych działań, a nawet działań innych, w tym nieodpowiedzialnych teraźniejszych.

Jedyne reklamy społeczne, które tak naprawdę mają sens, przynajmniej w pierwszym momencie ich rozpowszechniania, to reklamy informacyjne; niosące wiedzę, która z pewnych względów dotąd się nie upowszechniła. Potem jednak wiedza dociera do adresatów i dalsze ich kontynuowanie nie ma sensu. Chyba jednak nikt nie zaryzykuje tezy, że społeczeństwo polskie jest tak głupie, iż nie wie, że nadmierna prędkość zabija? Po co więc ta reklama?

Raz w telewizji widziałem symulator przeciążenia podczas wypadku. To po prostu fotel samochodowy przymocowany do wózka poruszającego na szynach po równi pochyłej. Delikwenta mającego poznać skutki wypadku sadza się na fotelu i przypina pasami bezpieczeństwa, po czym zwalnia wózek, który napędzany tylko siłą grawitacji rozpoczyna zjazd. W końcowym momencie ruchu delikwent ze swym fotelem ma prędkość 30 km/h i wtedy zatrzymują się w miejscu. Efekt szarpnięcia pasami, jak opisują ci, którzy to przeżyli, jest niezapomniany. I na pewno bardziej pozytywnie wpływa na przyszłe zachowania na drodze, niż podobne do opisanej reklamy. Można by coś takiego przewidzieć w trakcie szkolenia kierowców. Niestety takich symulatorów jest w Polsce niewiele, choć na pewno sprawiają, iż ci, którzy z nich skorzystali, będą jeździć ostrożniej. Brak pieniędzy. A na reklamy są. Nie będę już nawet wspominał o obowiązku jazdy na światłach, z którego urzędnicy się nie wycofali, choć nie przełożyło się to zwiększenie bezpieczeństwa, a na pewno przełożyło negatywnie na ekologię i finanse. Kraj Zulu Gula. A to tylko kolejny odcinek. Nowe codziennie. Nie u mnie. W realu.


Wasz Andrew

piątek, 29 listopada 2013

O zaufaniu



…zaufanie jest jak dziewictwo; można je stracić tylko raz.

Syreni śpiew Val McDermid



czwartek, 28 listopada 2013

O komputerowej obróbce danych



…pewne powiedzonko utkwiło mu w pamięci: „Włóż śmiecie, wyjmiesz śmiecie”.

Syreni śpiew Val McDermid

środa, 27 listopada 2013

Wojownicy z Pendżabu

Dziś jeszcze jeden film z Mam talent. Zwrócił moją uwagę już dawno temu, więc skoro puściłem i inne, to i ten pokazuję. Dla mnie niesamowity i też daje do myślenia. Na wiele tematów. Warriors of Goja:

wtorek, 26 listopada 2013

Bezdomny, który skradł Mam talent"

Znów muszę zrobić wyjątek od generalnej zasady nieumieszczania na blogu filmików z YouTube. Trafiłem na wyjątkowy temat. Warto obejrzeć od początku do końca i przeczytać całą historię życia tego zwycięzcy. Daje do myślenia. W wielu aspektach. No i można zawsze puścić młodym zbuntowanym, którzy uważają, że im źle...

poniedziałek, 25 listopada 2013

O czytelnikach (kryminałów i kryminałków)



Co się zaś tyczy […] tłuszczy czytającej gazety, to łatwo byle czym schlebić jej gustom, byle było to dostatecznie krwawe. Atoli umysł o pewnej wrażliwości wymaga czegoś więcej.

Syreni śpiew Val McDermid

niedziela, 24 listopada 2013

O PRL i RP



Bo w imię czego mam być solidarny z jakąś tam Polską? Z Peerelem mogłem być. Dał pracę, dach nad głową i miliony dziewczyn, które nie zaglądały ci w kieszeń, bo wszyscy mieli z grubsza po równo.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

sobota, 23 listopada 2013

O ślubnym kobiercu



Większość facetów żeni się z kurwami. Myślisz, że po co dziewczynie ślub? Żeby ją miał kto dymać? (…) Dla forsy, frajerze. Żona sprzedaje się ryczałtem, kurwa na akord. To cała różnica.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

piątek, 22 listopada 2013

O nowym patriotyzmie



Właśnie to mnie w tej nowej Polsce wkurwia: że dobry Polak to taki, co pół życia ma siedzieć za granicą, znać angielski i płakać po WTC. Że o wolności, suwerenności i takich tam najgłośniej krzyczą faceci z prostym przepisem na życie: załapać się do roboty płatnej w euro, mieć podwójne obywatelstwo i dzieci na Harvardzie.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

czwartek, 21 listopada 2013

Fascynujący początek




Val McDermid

Syreni śpiew

tytuł oryginału: The Mermaids Singing
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan*
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011

Choć w kolejce czeka nowy Zimbardo i listopadowa lektura mojego DKK**, przypadkowo napotkania i przeczytana szósta odsłona cyklu powieściowego o profilerze Tonym Hillu i policjantce Carol Jordan pióra szkockiej pisarki Val McDermid, czyli Gorączka kości, tak mi się spodobała, że postanowiłem chwycić wpierw za książkę, która tę serię otwiera. Decyzja ta przyszła mi tym łatwiej, iż Gorączkę wręcz połknąłem, więc miałem nadzieję, iż i ta lektura też nie zabierze mi zbyt wiele czasu.

W fikcyjnym mieście Bradfield w Yorkshire w północno-wschodniej Anglii dochodzi do brutalnych zabójstw. Jak to w kryminale. Ofiarami są mężczyźni, co już rzadziej spotykane. Policja początkowo nie dopuszcza do siebie myśli, iż za wszystkie morderstwa odpowiada ten sam sprawca. Pikanterii dodaje sprawie fakt, iż zwłoki są znajdowane w dzielnicach czerwonych latarni, w dodatku w rejonach zdominowanych przez homoseksualistów obu płci, co sprawia, że gdy media dowiadują się o istnieniu seryjnego mordercy, dają mu ksywkę Homobójcy, co jeszcze podsyca medialną, a co za tym idzie i społeczną gorączkę.

Zbrodnie zbiegają się w czasie z momentem, w którym władze dochodzą do wniosku, iż należy wzorem USA wspomóc piony zwalczające najcięższe rodzaje przestępstw psychologami specjalizującym się w tworzeniu profili psychologicznych sprawców. To powoduje, iż w śledztwo zostaje włączony Tony Hill, wybitny specjalista od mrocznych umysłów. Z tego, co wcześniej napisałem, nietrudno się domyślić, iż w ramach postępowania zmierzającego do wykrycia seryjnego zabójcy zetknie się on z piękną, no bo jakżeby inaczej, policjantką Carol Jordan, i że nie będzie to tylko służbowa znajomość. Szczegółów tego wątku oczywiście nie zdradzę, podobnie jak schematu fabuły, która jest jednym z wielu atutów powieści.

Podoba mi się styl tej szkockiej pisarki. Pomimo tematyki i mrocznego nastroju lekki, sprawiający, iż jej książki dosłownie mnie wciągają. Akcja jest wartka, urozmaicona niespodziewanymi zwrotami, o zmiennym tempie; nie brak i długich fragmentów, gdzie pozornie nic się nie dzieje. I tu ciekawa cecha prozy McDermid. Te fałszywe zatrzymania wcale nie są mniej intrygujące. Parafrazując słowa profesora Starowicza o seksie, można powiedzieć, że najważniejsze dzieje się w głowie. A właściwie w głowach; bohaterów i czytelnika. W przeciwieństwie do wielu innych autorów Val McDermid pięknie łączy akcję, refleksję i opisy. Wydaje się, iż nie ma żadnych niechcianych dysonansów między nimi. Czasami nawet, gdy w konkretach nic się nie dzieje, wtedy właśnie odnosimy wrażenie, iż przeznaczenia pędzą na złamanie karku. To niezwykle rzadka umiejętność, ale by ją docenić trzeba mieć albo wyobraźnię, albo przeżyć kiedyś choć jeden taki moment.

Mocną stroną książki jest niepowtarzalny klimat; tej części Wielkiej Brytanii, pracy w policji, pracy w mediach, środowiska gejów i lesbijek. Wszystkie te koloryty pisarka oddaje z wielkim wyczuciem, zarazem podkreślając ich odmienność i to, jak zlewają się, oczywiście wraz z jeszcze innymi, w jeden system naczyń połączonych zwany społeczeństwem. Postacie wydają mi się, wbrew zdaniom niektórych krytyków, odmalowane plastycznie i dość dogłębnie, raczej nawet ze wskazaniem na psychikę, niż zewnętrzność. Interakcje nietypowych osobowości, a w szczególności związek wiodącej pary głównych postaci, bardzo nietuzinkowych, jest odmalowany z urzekającą wrażliwością. Pięknie jest ukazana waga jaką, zwłaszcza w takich znajomościach, odgrywa początek. Czas, gdy dwie skomplikowane natury próbują się poznać, a te ich spotkania przypominają pierwszy kontakt dwóch jeży.

Jednym z wiodących wątków jest temat środowiska homoseksualnego na Wyspach i jego stosunku do reszty społeczeństwa oraz vice versa, ale nie brak i innych elementów tła społecznego, jak wewnętrzne stosunki w policji, układy policji i władzy czy seksizm. Oczywiście nie są one aż tak wyeksponowane, jak w szwedzkim kanonie kryminału społecznego, ale jednak wyraźnie widoczne. Wszystko, choć idealnie wplecione w inne aspekty powieści, podporządkowane jest wiodącej zagadce kryminalnej. Złote pytania kryminalistyki; co, gdzie, kiedy, jak, czym, dlaczego, kto? One to napędzają czytelnika, powieść i jej główne postaci. Za wyjątkiem mordercy i ofiar oczywiście. Mamy więc, wbrew niektórym ocenom, do czynienia z klasycznym kryminałem z silnym dodatkiem warstwy psychologicznej. Wbrew części recenzentów nie widzę tu podobieństwa do seriali typu CSI, które są beznadziejne już choćby tylko z tego powodu, iż zafiksowały się na wybranej metodzie rozwiązywania zagadek kryminalnych. Niestety, niektórzy naukowcy i śledczy też wpadają w tę infantylną pułapkę, co w życiu i w rzeczywistym świecie miewa skutki wręcz tragiczne. McDermid unika tego potrzasku i wyraźnie ukazuje, iż tylko racjonalne korzystanie z wszystkich dostępnych środków, od zbierania i interpretowania śladów materialnych, przez umiejętne korzystanie ze źródeł osobowych, po osiągnięcia nauk ścisłych (choćby matematyka) i psychologii daje możliwość ujęcia również co bardziej inteligentnych przestępców. Smakosze i znawcy gatunku znajdą wiele perełek w przebiegu procesu wykrywczego w Syrenim śpiewie, choć trzeba przyznać, że powieść wciąga całościowo i trudniej wychwycić ewentualnie błędy, jeśli takie istnieją. Ja ich nie zauważyłem.

Nie jest to książka, która by mogła aspirować do literackiego Nobla, to oczywiste. Jednak jako kryminał jest świetna. Z drugiej strony rzecz rozpatrując, pewne jej wielkie atuty są zarazem poważnymi wadami. Skomplikowana zasadzka głównej osi fabuły, która wywiedzie w pole chyba każdego czytelnika, i wynikające z niej niespodziane zakończenie, sprawiają, iż to lektura chyba nieco jednorazowa. Również ciekawostki, których w książce sporo, pewnikiem nie będą już zaletą, gdybyśmy chcieli sięgnąć po tę lekturę po raz drugi. Jako jednorazowa, krwawa i interesująca perełka kryminału, stanowi świetną propozycję dla wszystkich szukających dobrej rozrywki, choć na pewno nie śmiechu.

Syreni śpiew w części recenzji, pomimo ogólnej przychylnej oceny, spotyka się z pewnymi zarzutami. Ich różnorodność wynika chyba z tego, że autorzy krytykują najczęściej to, co nie odpowiada ich z góry założonym oczekiwaniom. Nie można w kryminale szukać tego, czego w podręczniku psychiatrii lub psychologii, romansie, sensacji i thrillerze, i to w dodatku jednocześnie. Najbardziej zaś ubawiła mnie opinia, której fragment zacytuję, litościwie pomijając nazwisko krytyka:

Jedynym grzeszkiem szkockiej autorki jest stereotypowość w ukazaniu środowiska homoseksualnego. W powieści ze świecą możemy szukać neutralnie ukazanego geja – wydaje się, że pisarka zbierając materiały do książki nie zagłębiła środowiska mniejszości seksualnej, ale bazowała na powszechnych, rozpropagowanych, stereotypowych opiniach, przesiąkniętych wrogością i niechęcią.

Chciałbym zobaczyć minę tej recenzentki, gdy się w końcu dowie, że autorka jest od wieków zadeklarowaną i praktykującą lesbijką. Wiem, że nie jest w dobrym tonie ukazywać błędy kolegów po piórze, ale czasami trzeba wybrać właśnie taką drogę; drogę mniejszego zła. Ta wpadka idealnie pokazuje najczęściej popełniany przez krytyków błąd – zamiast smakować każde nowe dzieło niczym nieznaną orientalną potrawę i odkrywać szukając nowego piękna, szuka się znanych smaków, które kiedyś się polubiło, lub, co jeszcze gorsze, takich smaków się wymaga. Właśnie po to, by pokazać, czym grozi takie podejście, skorzystałem z fragmentu cudzej recenzji.

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do lektury Syreniego śpiewu nie tylko miłośników kryminałów, ale wszystkich szukających dobrej, dającej do myślenia lektury, będącej jednak przede wszystkim mocną, ale jednak rozrywką, i mieć nadzieję, że druga część perypetii sympatycznej pary głównych bohaterów będzie równie udana, co pierwsza.


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan


  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn
** Dyskusyjny Klub Książki

środa, 20 listopada 2013

O Solidarności



…przecież to fundament naszego nowego ustroju. Wydrzyj innym, ile dasz radę i ani grosza mniej. Do tego się sprowadza kapitalizm. Aż wierzyć się nie chce, że ci, co nas w to wpakowali, nazwali się Solidarność i nikt ze śmiechu nie umarł. Chcesz, bym się poświęcał dla narodu, który był tak durny, że się na to nabrał?

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

wtorek, 19 listopada 2013

O Ojczyźnie




W szkołach uczą, że nie ma niczego ważniejszego od ojczyzny. To znaczy: za naszych czasów uczyli. Bo teraz to już nawet nie wiem… A potem dorastasz i widzisz, że to jednokierunkowy układ. Że matka-ojczyzna ani nie kocha, ani się nawet nie interesuje. Że sprzeda takiego frajera za parę dolców pierwszemu z brzegu cudzoziemcowi.


Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

poniedziałek, 18 listopada 2013

M jak miłość w bewupie*




Artur Baniewicz

Dobry powód, by zabijać

wydawnictwo: W.A.B. 2005

W październiku lekturą „obowiązkową”, w oddziale DKK do którego przynależę, była powieść Artura Baniewicza Dobry powód, by zabijać. Dotąd nie miałem do czynienia z prozą tego autora, lecz pozytywne opinie, jakie zebrały jego wcześniejsze powieści fantasy, dawały nadzieję na dobrą lekturę.

Pierwszym zgrzytem jest sama okładka, w moim odczuciu wyraźnie kiczowata i odwołująca się do niskich instynktów. Widzimy na niej zlepek dwóch lub trzech zdjęć ukazujących dwa elementy, które zawsze kojarzą się z dobrą sprzedażą, czyli broń palną symbolizującą przemoc oraz popiersie obnażonej kobiety w czymś w rodzaju ekstazy. Niestety, pani grafik (Magdalena Podgórska-Bartkiewicz) nie wykazała się odwagą i konsekwencją, i nie pokazała tego, co naprawdę kusi większość facetów, co sprawia, iż kalendarze wiszące we wszystkich warsztatach mechanicznych naszej sfery kulturowej wyglądają tak podobnie. Nie wspominam o wrażeniach, jakie taka grafika wywiera na potencjalnej czytelniczce.

Nico zniesmaczony okładką, przypominającą pierwszą stronę brukowca, rozpocząłem lekturę mając nadzieję, iż front to chwyt marketingowy, tani bo tani, ale niekoniecznie mający przełożenie na treść książki. W pierwszej chwili, gdy tylko zacząłem czytać, miałem wrażenie, iż trafiłem na prawdziwą perełkę. Polska baza wojskowa sił pokojowych w Turkmenii. Terroryści w okolicy. Grupa spiskowców wewnątrz bazy planująca kradzież amunicji i sprzedanie jej wrogowi. Ciekawy pomysł na powieść wypełniającą pustkę, jaką mamy w naszej literaturze. Brak bowiem dotąd dobrej prozy z pogranicza sensacji i wojny, której fabuła umiejscowiona byłaby w poperelowskiej polskiej rzeczywistości. Jak dotąd nie mamy wciąż w ogóle polskiej powieści wojennej, która mogłaby przebić fenomen Czterech Pancernych, choć od zmiany ustroju minęły już pokolenia.

Był taki moment, gdy myślałem, iż to jest to! Lecz to była tylko chwila. Fabuła okazała się mocno naciągana, wręcz nierealna. A styl…

No właśnie. Z tym to już naprawdę ciekawa sprawa. Gdyby losowo wyciąć niezbyt długie fragmenty z książki i rozdać ludziom do przeczytania, w co drugim pewnie przypadku wrażenia byłyby całkiem pozytywne. Kończą się jednak po złożeniu tych kawałków w całość. Chwile świetnie zapowiadającej się akcji są przerywane niekończącymi się refleksjami głównego bohatera, który jest zarazem narratorem. Ba, nie tylko rozmyślaniami, ale nawet dialogami. Mielenie jęzorem i tasiemcowe rozważania w czasie, gdy toczy się walka o życie, kojarzą mi się tylko z jednym – z brazilianą i innymi telenowelami. Nie wiem, czy autor kiedykolwiek był w prawdziwym wojsku, czy kiedykolwiek stoczył choćby zwykłą podwórkową walkę na serio. Ważne jest to, że wygląda z jego powieści, jakby takie doświadczenia były mu najzupełniej obce, a w dodatku, co jest jeszcze gorsze, jakby takie przejścia przekraczały możliwości jego wyobraźni. Tego się nawet nie da opisać, to trzeba samemu przeczytać.

Niestety, jak ukazał nasz (czyli klubowiczów DKK) przykład, tylko niewielu jest w stanie ukończyć tę lekturę. W naszym klubie sztuki tej dokonało trzydzieści procent śmiałków. Padały nawet propozycje, by recenzję z tego dzieła nazwać "Baniewicz do bani", lecz uważam, iż nie można oceniać pisarza po jednej powieści. Każdą książkę należy wartościować niezależnie od dotychczasowego dorobku autora. Z podpowiedzi tych więc nie skorzystałem.

O błędach merytorycznych, takich jak nierealne skutki użycia broni czy nieodróżnianie karabinu od karabinku, co jest tym samym dla powieści wojennej i sensacyjnej, czym nieodróżnianie marchewki od pietruszki dla literatury kulinarnej, nawet nie będę wspominał. Jakby tego wszystkiego było mało, autor czasami pisze w taki sposób, że trafia tylko do tych, co wiedzą, a i oni momentami się zastanawiają, co też artysta ma na myśli. Przykładem choćby bagnet, który w połączeniu z pochwą do niego tworzy swego rodzaju nożyce do cięcia drutu. Autor opisuje to w taki sposób, że każdy wiedzący zastanawia się, o czym on przynudza, a każdy, kto nie zna tego rozwiązania technicznego i tak nie zrozumie, gdyż zabrakło kluczowego zwrotu – tworzy nożyce. Jestem przekonany, a potwierdziłem to kilkoma testami na ludziach, iż na podstawie lektury tej powieści nikt nie dowie się, o co chodzi z tym bagnetem, drutami i pochwą. Kto wie, ten wie, a reszta niczego nie zrozumie. Takich kwiatków niestety jest kilka. Dalszych uchybień nie będę już wyłuszczał. To by nawet nie wyglądało na kopanie leżącego, a na bezczeszczenie zwłok.

Wielka szkoda, że wyszło jak wyszło. Był i dobry temat wojskowo-sensacyjny, i wątki erotyczno-miłosne, i niezły pomysł na fabułę, i sądząc po króciutkich fragmentach być może całkiem niezłe pióro. Nawet ocena realiów armii naszej obecnej (której to już) Rzeczpospolitej wydaje się dość celna i przekonująca. I wszystko na nic.

Ja osobiście nie odczuwam tej lektury jako straconego czasu, ale tylko dlatego, że uciekając od niej uruchamiałem wyobraźnię i zastanawiałem się, jak by to mogło wyglądać. Jakbym tworzył alternatywną powieść w głowie. Nie każdy jednak tak ma, co potwierdziły zdecydowanie negatywne wypowiedzi innych członków klubu.

Gdybym miał porównywać tę książkę Baniewicza do innej o podobnej tematyce, napisanej zresztą też przez polskiego fantastę, czyli do Żmii Sapkowskiego, musiałbym powiedzieć, że ta druga jest zdecydowanie lepsza, pomimo wszystkich tych krytycznych uwag, które wobec niej miałem, i które nadal podtrzymuję. Niech to posłuży za końcową ocenę


Wasz Andrew


* BWP - Bojowy Wóz Piechoty; pojazd bojowy stanowiący boczną gałąź drzewa ewolucyjnego opancerzonych transporterów piechoty, w którym, odwrotnie niż w klasycznym transporterze, większy nacisk położono na możliwości prowadzenia walki i wspierania piechoty ogniem, niż na transport piechoty . Dysponuje z reguły lepszym niż transporter opancerzeniem, cięższym uzbrojeniem i większą manewrowością, a także umożliwia prowadzenie ognia przez desant z wnętrza pojazdu.

W Polsce skrót używany również w znaczeniu zawężonym do polskiej wersji pochodzącego z ZSRR БМП (seria rozwojowa BWP produkcji radzieckiej), czyli do konkretnej konstrukcji. Oczywiście rozwinięcie nazwy sowieckiej brzmi Боевая машина пехоты , więc i w Polsce, i w Rosji, znaczenie skrótu można odczytać tylko z kontekstu – bez niego nie wiadomo, czy chodzi o typ (konkretną konstrukcję), czy o klasę pojazdów. W praktyce wystarczającym kontekstem jest pełna nazwa typu, np. BWP-1 czy БМП-2 to konkretne modele bojowych wozów piechoty. (przyp. A.V.)

niedziela, 17 listopada 2013

Marzenie dochodzeniowca



W powszechnym mniemaniu robota gliniarza opierała się na pościgach i rzucaniu podejrzanych na maskę. Ludzie nie rozumieli, że podstawą pracy funkcjonariusza była zwykła cierpliwość. Patterson zaś doskonale rozumiał i był to jeden z powodów, dla których Ambrose tak bardzo cenił swojego przełożonego. Jego szef nie wywierał na swoim zespole zbytniej presji, choćby góra żądała od niego natychmiastowych wyników. Dla Pattersona nawet zwłoki nie były najpilniejszą sprawą pod słońcem, bo uważał, że czasem warto poczekać – niektóre rzeczy po prostu dzieją się w swoim własnym rytmie.

Gorączka kości Val McDermid

sobota, 16 listopada 2013

Szkocja górą




Val McDermid

Gorączka kości

tytuł oryginału: Fever of the Bone
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010


Nie pamiętam już nawet, jak się u mnie znalazła ta książka, tak długo leżała oczekując na moje zmiłowanie. Chyba nie byłem do niej specjalnie uprzedzony, choć z drugiej strony o wydawnictwie nie mam dobrego zdania, więc może podświadomie… Jak było, tak było, ale w końcu nadszedł ten dzień.


Val McDermid (ur. 4 czerwca 1955) jest szkocką pisarką specjalizującą się w powieściach kryminalnych. Napisała ich jak dotąd całkiem sporą liczbę, w tym trzy cykle powieściowe (z Lindsay Gordon, z Kate Brannigan oraz z parą głównych bohaterów Tonym Hillem i Carol Jordan). Gorączka kości jest szóstą powieścią tej ostatniej, uznawanej za najlepszą serii*.

Główne postacie cyklu to profiler Tony Hill i policjantka Carol Jordan z Bradfield, fikcyjnego miasta położonego gdzieś w Yorkshire, w północno-wschodniej Anglii. Niniejsza odsłona ich perypetii rozpoczyna się od odnalezienia w Worcester brutalnie okaleczonych zwłok czternastoletniej dziewczynki porzuconych na jednym z przydrożnych parkingów. Co i jak z tego wyniknie, nie będę Wam zdradzał, gdyż wyjątkowo nietuzinkowa fabuła jest jedną z wielkich zalet powieści. W rzeczy samej, już to wystarczyłoby, aby Gorączka kości stała się gratką dla miłośników gatunku.


No właśnie. Niewątpliwie mamy do czynienia z kryminałem. Wyspy okazały się bardzo urodzajnym miejscem i wydały nazwiska znane i uznane w tym kanonie, porównywalne nawet ze Skandynawią. I Irlandia, i Wyspy Brytyjskie mają swoje sławy, że wspomnę choćby takie nazwiska jak Ken Bruen, Denise Mina, Stuart MacBride czy David Peace. Val McDermid, choć jej proza nie jest aż tak noir, jak niektórych szkockich czy irlandzkich mistrzów, ma w sobie to coś, ten niepowtarzalny klimat, który można odczuć tylko w trakcie lektury powieści z Wysp.

Gorączka kości jest kryminałem prześwietnym, wręcz smakowitym, jeśli komuś nie przeszkadza zapach nieco skruszałego surowego mięsa, posmak krwi i kolor martwego ludzkiego ciała. Poza tworzeniem genialnej fabuły autorka w Gorączce kości pokazuje bowiem zdolność niezwykle plastycznego, obrazowego malowania słowem pejzaży i klimatu, scen i postaci, nastrojów i myśli, no i oczywiście miejsc zbrodni oraz zwłok. Czytelnik obdarzony wyobraźnią widzi i czuje to, co główne postacie powieści tak, jakby stał tuż obok albo wręcz siedział w ich głowach odbierając bodźce dostarczane przez ich zmysły. A to nie dla każdego może być miłe. Dla miłośników kryminału to jednak prawdziwa uczta.

Muszę również wspomnieć, co wydatnie podnosi moją ocenę, iż nie rzuciły mi się w oczy w trakcie lektury żadne błędy merytoryczne, które są plagą masowej produkcji powieściowej. Tutaj mamy profesjonalizm, piękny, potoczysty styl i wciągającą akcję sprawiającą, iż od książki odrywałem się z największą niechęcią. Do tego jeszcze bardzo przekonujące, skomplikowane konstrukcje psychiczne głównych postaci, na których widać dynamiczne oddziaływanie wydarzeń i czasu.

Jakby było mało tych peanów, muszę dodać, iż pisarka ukazała również głębokie tło społeczne swego kraju, w którego realiach, choć w fikcyjnym mieście, osadziła świat książki i rozgrywające się dramaty. Widzimy poważne problemy, z którymi zmagają się Anglosasi, jak choćby moda na ekonomiczne priorytety w działalności policji. Inna sprawa, że dla nas, Polaków, w porównaniu do naszej rzeczywistości, wydają się one nie problemami, a takimi tycimi, tycimi problemikami.

Wszystko powyżej brzmi jak ideał i Gorączka kości byłaby ideałem, w ramach swego gatunku oczywiście, gdyby nie jedno małe ale. Te okaleczone zwłoki. Właśnie dlatego, że autorka tak się przyłożyła do tła psychologicznego, drażni mnie to okaleczanie zwłok będące niczym innym jak tanim chwytem pod publiczkę. Wiadomo, że powieść, która zaczyna się znalezieniem „brutalnie okaleczonych zwłok nastolatki” w dzisiejszych czasach lepiej się wypromuje, niż powieść zaczynająca się ”tylko” znalezieniem zwłok nastolatki. Tak przy okazji – czy zwłoki mogą być okaleczone inaczej, niż brutalnie? Czy zabójstwo samo może nie być brutalne? To jednak tylko takie moje dygresje językowo – marketingowe. Wracając do meritum; sprawca metodyczny, o umyśle jak najwyraźniej ścisłym, ponadprzeciętnie pragmatyczny i inteligentny, działający według planu zoptymalizowanego na osiągnięcie celu, na pewno nie będzie podejmował wysiłków zwiększających ryzyko wpadki grożącej nie tylko odsiadką, ale co gorsze niewykonaniem priorytetowego zadania. A niestety właśnie owe okaleczenia, przytaczane we wszystkich reklamach i wszystkich recenzjach, okazują się absolutnie irracjonalne, gdy już poznamy rozwiązanie. Irracjonalne i zaskakująco sprzeczne z pozostałymi elementami modus operandi wynikającym konsekwentnie z celów i motywów sprawcy, oraz z jego charakteru i poziomu umysłowego. Wypływający z zemsty cel sprawcy nie ma bowiem w sobie niczego z symbolizmu, jest jak najbardziej konkretny, konsekwentnie realizowany i bezpośrednio z pragnienia zemsty wynikający, a okaleczenia nie mają z tym priorytetem niczego wspólnego. Ba, nawet profil psychologiczny seryjnego zabójcy sporządzony przez Tony’ego Hilla jest przekonujący tylko do momentu, gdy poznajemy rzeczywistego zbrodniarza; jego osobowość, cel i motywację. Potem okaleczanie zwłok jest niczym kolejny element układanki trzymany w ręce i absolutnie nie pasujący do leżącego na stole i ułożonego już w całości puzzla. Element, którego już nie ma gdzie dołożyć i widać, iż jest rodem z innego pudełka.

Na szczęście ta wpadka jest jedynym minusikiem powieści. Nie jest nawet łyżką dziegciu, gdyż nie zdołała zepsuć beczki dobrej rozrywki, jaką miłośnikom kryminału zafundowała Val McDermid. Czy książka będzie równie atrakcyjna dla wszystkich czytelników, również tych od kryminału stroniących? Nie potrafię powiedzieć. Myślę jednak, że dla zdecydowanej większości tak, więc polecam ją wszystkim, a miłośnikom psychologii, kryminalistyki i wszelkich pokrewnych dziedzin szczególnie gorąco


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan

  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn

piątek, 15 listopada 2013

The Incredible Power Of Concentration - Miyoko Shida

Dziś miała być recenzja z Gorączki kości, ale z powodu pisaniny związanej z plagiatami nic z tego nie wyszło. Dziś więc coś innego.

Zwykle nie wrzucam na swój blog filmików z YouTube. Pierwszy raz zdarzył się, gdy trafiłem na niesamowity wręcz pokaz, który w pełni oddawał znaczenie wyrażenia Showtime (zapraszam do obejrzenia). Dziś kolejny filmik. Trafił do mnie wczoraj niczym na zamówienie. Warto obejrzeć do samiutkiego końca. Puenta jest powalająca. No i zważcie na wiek tej mistrzyni...


czwartek, 14 listopada 2013

O plagiatach, ściąganiu i złodziejstwie



czyli o walce z wiatrakami

Zdając sobie sprawę, iż moje pióro jest dość oryginalne, miałem nadzieję, że dzięki temu, nawet jeśli z powodu tej cechy trudniej mi będzie zdobyć czytelników, uniknę przynajmniej plagiatów moich tekstów. Niedawno jednak złudzenia prysły i po raz kolejny dołączyłem do grona osób, których prawa autorskie zostały naruszone. W dniu 31 października jedna z czytelniczek mojego bloga, posiadająca konto w serwisie internetowym Miejskiej Biblioteki Publicznej (MBP) w Kielcach, powiadomiła mnie, iż użytkownik tej witryny ukrywający się pod pseudonimem Marafi dokonał plagiatu wielu recenzji z serwisu LubimyCzytać.pl, w tym dwóch mojego autorstwa, a dotyczących powieści Odwet i Niech się to nigdy nie kończy, które były publikowane nie tylko na tym blogu, ale w LC.

Dość długo zastanawiałem się, czy podejmować kroki na drodze karnej w tej sprawie i w międzyczasie zwróciłem się do MBP w Kielcach o dane osobowe Marafiego, bym mógł zawrzeć z nim ugodę, oraz o usunięcie naruszających prawo treści lub oznaczenie ich w sposób wskazujący na moje autorstwo. Pracowniczka MBP reprezentująca dyrektora tej instytucji ograniczyła się do poinformowania mnie, iż „badają i analizują” wpisy użytkownika Marafi. Odmówiła również podania rzeczywistych danych sprawcy plagiatu zasłaniając się obowiązkiem ochrony danych osobowych użytkowników biblioteki. Szkoda, że jako osoba tak obeznana z prawem nie wspomniała ani słowem o tym, iż właściciel serwisu odpowiada za zgodność z prawem treści umieszczanych w nim przez użytkowników. Szkoda, że zapomniała o tym, iż zgodnie z art. 302&2 KPK ma obowiązek niezwłocznie powiadomić policję lub prokuraturę o przestępstwie ściganym z urzędu, a nie „badać i analizować”. Szkoda, że zapomniała, iż od momentu, gdy zażądałem usunięcia sprzecznych z prawem treści na tej stronie, co było zgodne z art. 78 ust. 1 pr.aut., działała świadomie i bezprawnie, na moją szkodę, nie wykonując tego żądania.

Mimo wszystko, mając smutne doświadczenia (dwa razy umorzono sprawy bezprawnego wykorzystania zdjęć mojego autorstwa, a raz ciągano mnie, długo choć bezskutecznie, za bezprawne użycie cudzej własności intelektualnej, choć od początku okazywałem dowody na to, iż prawa takie posiadam), wciąż zwlekałem z zawiadomieniem organów ścigania. W międzyczasie jednak zajrzałem dogłębniej na stronę MBP w Kielcach i okazało się, iż instytucja ta już co najmniej od 18 października wiedziała o kradzieży cudzych tekstów przez użytkownika Marafi, gdyż już wtedy czytelniczka, która później się do mnie odezwała, dawała wyraz swemu oburzeniu w Księdze Gości MBP w Kielcach. Ponieważ do chwili obecnej, od 18 października, minęło już sporo czasu, które MBP mogła przeznaczyć na „badania i analizy”, a nadal łamie prawo upubliczniając moje teksty, w dniu dzisiejszym powiadomiłem o powyższym prokuraturę. Doszedłem do wniosku, iż nie mogę pozostać biernym wobec tak powszechnej i nagminnej patologii. Tym bardziej, iż jej sprawcy czują się jak widać absolutnie bezkarni a instytucje, które mają obowiązek podjąć wyraźnie określone przez prawo działania, zamiast tego „badają i analizują”. Jak uczy Zimbardo i psychologia społeczna ci, którzy są bierni wobec zła, nie są niewinni; są jego wspólnikami równie niezbędnymi do jego sukcesu jak bezpośredni sprawcy. Po wzięciu tego wszystkiego postanowiłem więc nie odpuszczać.

Jakie będą dalsze dzieje tej sprawy oczywiście na bieżąco opiszę. Realna jest groźba, i biorę to pod uwagę, że po raz kolejny przekonam się, iż prawa autorskie w Polsce są po to, być chronić bogatych, a nie mają takich praw zwykli ludzie. Mam jednak nadzieję, choć słabą i jakoś tak irracjonalną, gdyż sprzeczną z moim doświadczeniem osobistym i ogólnospołecznym, że jednak tym razem sprawcy zostaną ukarani, poszkodowani otrzymają zadośćuczynienie, a Polska będzie rosła w siłę i ludziom będzie się żyło dostatniej.


Wasz Andrew

środa, 13 listopada 2013

O USA i terrorze



Zachód poszukuje strategii, które za tydzień, za miesiąc lub rok mogą przeważyć szale wojny. Jego wróg snuje tymczasem plany na przyszłość bardziej odległą. (…) Wojna z terroryzmem jest bitwą między wizją doczesnej przyszłości rządu Stanów Zjednoczonych oraz wizją przyszłości transcendentalnej, do której dążą jego wrogowie. Błyskawiczne zwycięstwo jest mało prawdopodobne w sytuacji, gdy wróg przygotowuje się na wieczność. Stosowanie taktyk rodem z II wojny światowej może sprawić, że wieczność będzie wydawała się wrogowi jeszcze bardziej atrakcyjna. (…) To cholerna głupota, która na nieszczęście odbywa się kosztem ludzkiej krwii.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 12 listopada 2013

O wierze i rewolucji



Silna wiara w przyszłość transcendentalną może sprawić, że nierówne traktowanie w teraźniejszości stanie się mniej bolesne, a potrzeba buntu mniej silna. Rozlewanie krwi w wyniku rewolucji nie jest opcją aż tak atrakcyjną w sytuacji, gdy może oznaczać karę trwającą całą wieczność. Ludzie mogą tolerować złe traktowanie oraz podporządkowanie innym, wierząc, że za stosowanie przemocy będą skazani na wieczne potępienie, nadstawiając zaś drugi policzek, dostąpią wiecznego zbawienia.



Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

niedziela, 10 listopada 2013

O zdobywcach Nowego Świata



Degradacja, jakiej przez pokolenia doświadczali biedni chłopi na Starym Kontynencie, połączona z katolickim systemem wartości, zgodnie z którym przygotowania do śmierci oraz wniebowstąpienia przyćmiewają sprawy bezpośredniej teraźniejszości, spowodowały zdolności do zaakceptowania warunków w Nowym Świecie, jakie tylko niewielu ludzi byłoby w stanie tolerować.

Doris Kearns Goodwin

przytoczone przez Philipa Zimbardo i Johna Boyda w Paradoksie czasu

sobota, 9 listopada 2013

O starych rodach



...wszystkie te teorie o starych rodach to bzdury, bo wszystkie rodziny są jednakowo stare...

Harper Lee Zabić drozda

piątek, 8 listopada 2013

O religii



Karol Marks uważał, że religia sprawia, iż ludzie stają się nieczuli na niesprawiedliwość świata oraz powstrzymuje masy przed powstaniem przeciwko swoim ciemiężycielom. Pisał, „religia jest westchnieniem uciśnionej istoty, sercem świata bez serca oraz duszą bezdusznych warunków. Jest opium dla ludu”. Potwierdzając odczucia Marksa, najwyżej na skali transcendentalnej przyszłości plasują się grupy uciskane, takie jak: młodzież, osoby starsze, kobiety czy mniejszości. Dla uciśnionych, obietnica uzyskania nagrody w przyszłości transcendentalnej, znacznie przewyższa wszystko, co mogą uzyskać w tym życiu. Obietnica ta może sprawić, że życie wśród proletariatu, w getcie, w zaburzonej rodzinie lub na osiedlu domków kontenerowych stanie się łatwiejsze do zniesienia.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

czwartek, 7 listopada 2013

O samobójczym terroryzmie




To tak jakby między tobą a rajem stała bardzo wysoka, niemożliwa do przebicia ściana. (…) Istotom, które stworzył, Allach obiecał jedno albo drugie. Naciskając więc guzik detonatora, możesz natychmiast otworzyć drzwi do raju – to jest najkrótsza droga do nieba.


Nasra Hassan, niedoszły zamachowiec-samobójca

zacytowane przez Philipa Zimbardo i Johna Boyda w Paradoksie czasu

środa, 6 listopada 2013

O potrzebie wiary



U schyłku ubiegłego wieku 77% Amerykanów wierzyło w życie po śmierci. Odsetek ten rósł od roku 1994

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 5 listopada 2013

O Al-Kaidzie




Eksperci przedstawiają Al-Kaidę jako pozbawionego strachu wroga, kierującego się nieopanowaną nienawiścią religijną. Zajmując się prognozowaniem zagłady, straciliśmy z pola widzenia prostą prawdę: terroryzm samobójczy jest taktyką a nie wrogiem. Stosowany pod przykrywką religijnej retoryki, w przeważającej mierze służy realizacji świeckich celów.


Robert Pape profesor nauk politycznych

przytoczone przez Philipa Zimbardo i Johna Boyda w Paradoksie czasu

poniedziałek, 4 listopada 2013

Nieśmiałość



Philip G. Zimbardo*

Nieśmiałość

tytuł oryginału: Shyness : what it is, what to do about it.
tłumaczenie: Anna Sikorzyńska
Wydawnictwo Naukowe PWN 2008

Nieśmiałość jest moim trzecim, po Efekcie Lucyfera i Paradoksie czasu, spotkaniem z książkami profesora Zimbardo, światowej sławy psychologa społecznego, obecnie emerytowanego, i guru tej fascynującej dziedziny. Kolejność moich lektur pióra Profesora jest najzupełniej przypadkowa, ale wydaje mi się, że miałem szczęście – jest niezwykle trafiona, przynajmniej dla wszystkich, którzy nie są profesjonalistami w tej dziedzinie. Efekt przyciąga niezwykle nośnym tematem wiodącym; wszak walka dobra ze złem fascynuje ludzkość od początków jej świadomego istnienia. Paradoks czasu drąży drugi z kapitalnych problemów filozofii – czas. Te dwie pozycje są niczym koła zębate; jedno zazębia się z drugim, uzupełnia i wzajemnie nadaje sobie pełnię. Ponieważ Nieśmiałość najczęściej opisywana jest jako poradnik leczenia tytułowej przypadłości, więc podchodziłem do niej z wyraźnymi obawami, iż może to być jakiś cud przepis typu „Jak poderwać każdego w pięć minut” lub „Sam zrób z siebie gwiazdę”. Do takich produkcji mam zdecydowanie negatywne nastawienie i, co jeszcze gorsze, z reguły okazuje się ono najzupełniej uzasadnione. Jakby tego było mało, kiedyś postrzegałem się jako człowieka zupełnie nieśmiałego, a ponieważ uporałem się z nadmiarem owej cechy już wieki temu, więc koncepcja poradnika tym bardziej mi się nie uśmiechała, jako zbędna lektura. Na szczęście opisy, które mnie tymi wątpliwościami napełniły, okazały się bardzo powierzchowne i niepełne, choć nie fałszywe.

Już od pierwszych stron czytelnik rozpoznaje znak firmowy autora, czyli specyficzny język i sposób przekazywania myśli. Prosty i obrazowy, nie sprawiający kłopotu nikomu, nie tylko psychologicznym dyletantom, ale nawet odbiorcom kompletnie nieoczytanym i zielonym zarówno teoretycznie, jak i życiowo. Niejednokrotnie, niezależnie od siebie, słyszałem opinie, iż książki Zimbardo czyta się wręcz jak powieść, i to dobrą powieść, choć zawierają jak najbardziej solidną porcję trudnej i fascynującej wiedzy. To opinie w pełni uzasadnione, które w całej rozciągłości potwierdzam. Z tego powodu, czyli tej wiedzy, zarówno bezpośrednio, jak i luźno związanej z głównym tematem, po każdym mini rozdziale, a niejednokrotnie i akapicie, zatrzymywałem się, by zweryfikować mój stosunek do tego, co właśnie przeczytałem, ułożyć to na swoim miejscu w piramidce wiedzy, a niejednokrotnie posnuć dłuższe rozważania często kończące się gruntownym przewartościowaniem pewnych sądów. Oczywiście jest Nieśmiałość i poradnikiem dla cierpiących z powodu własnej lub cudzej nieśmiałości, jednak nie jest ani trochę mniej wartościowa dla nie nieśmiałych. Tym bardziej, iż jak wynika z lektury, głównym i praktycznie jedynym istotnym elementem odróżniającym nieśmiałych od nie nieśmiałych jest etykietka nieśmiałości, którą noszą ci pierwsi, i najczęściej sami ją sobie, w mniejszym lub większym stopniu, przylepiają. Książka ta jest jakby kolejnym kołem zębatym w zimbardowskiej maszynie przybliżającej ogółowi fascynującą materię psychologii społecznej. Jest wciągającą trzecią częścią niesamowitej opowieści o tajemnicach najbardziej zagadkowego stworzenia w historii Ziemi – homo socialis.

W Nieśmiałości znajdziemy obszerne wyjaśnienie, czym jest tytułowa cecha, a wbrew pozorom niejedno ma ona oblicze. Dla mnie szczególnie interesujące było w tym wątku skonstatowanie, iż poważnie i autentycznie nieśmiali mogą być ludzie, których nikt by o to nie podejrzewał: politycy, aktorzy, gwiazdy mediów, modelki czy nawet osoby zajmujące się prostytucją, gwałciciele i terroryści. Warstwa poradnikowa okazuje się interesująca nawet dla całkowicie nie nieśmiałych, gdyż pokazuje nie tylko jak walczyć z własną nieśmiałością, lecz jak pomagać innym, którzy cierpią z jej powodu, która to pomoc najczęściej jest i w naszym interesie oraz, co jeszcze ważniejsze, jak przeciwdziałać powstaniu patologicznej nieśmiałości.

Jak i w poprzednich moich lekturach pióra Zimbardo, tak i w tej, widać wyraźnie sympatyczną skromność autora. Gdy wymienia warte uwagi kliniki nieśmiałości, swoją umieszcza na końcu. Gdy mówi o osiągnięciach, podkreśla dokonania innych i poprzez rozbudowaną bibliografię oraz liczne odnośniki ułatwia dotarcie do nich. To dodatkowo wzmaga zaufanie czytelnika i sprawia, iż czuje się on nie jak słuchacz drętwego polskiego wykładu, ale jak czegoś, co jest niestety w naszym kraju rzadkością – jak adresat opowieści mistrza rozmawiającego z uczniami.

Sam siebie postrzegam zdecydowanie bardziej jako umysł ścisły niż humanistyczny i z tego powodu, choć zawsze się psychologią interesowałem, uważałem ją za pseudonaukę. Może nie aż tak jak astrologię, ale chyba niewiele mniej. Wystarczy poczytać o Noblu dla Moniza. Przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale chodzi głównie o to, że nie do końca nazwałbym nauką coś, co nie daje żadnych obiektywnych narzędzi do oceny stanu faktycznego, o ekstrapolacji nie wspominając. Tym bardziej zafascynowała mnie psychologia społeczna, gdyż choć jest najczęściej określana jako gałąź psychologii, to jej miejscami matematyczna wręcz elegancja pociąga nieodpartym urokiem, który można spotkać tylko w naukach ścisłych. Nie zmienia tego w najmniejszym stopniu to, iż tak wiele w niej względności i białych plam, co wielokrotnie Zimbardo podkreśla. Profesor, sądząc z jego książek, gdyż nie miałem szczęścia spotkać go osobiście, musi mieć niesamowity talent dydaktyczny. W każdej pozycji z jego dorobku, obok głównego nurtu, którym w tym wypadku jest nieśmiałość, znajdujemy elementy nawiązujące do całości dorobku tej dziedziny nauki i pozwalające lepiej osadzić omawiane zagadnienie w skali; określić jego wagę w stosunku do innych problemów, jego wzajemne powiązania z nimi i skutki, jakie może wywrzeć na jednostkę lub społeczność. Jednocześnie mamy też cechy prawdziwej gawędy, które w wykład potrafią wpleść tylko nieliczni – elementy związane ściśle z tematem, a zarazem niezwykle poruszające odbiorcę nie ze względu na wkład w tematykę tylko, ale również z powodu przemyśleń o materiach niezwykle nieraz odległych, jakie wręcz wymuszają.

Ta ostatnia cecha sprawia, iż choć Zimbardo bardzo rzadko o Polsce czy Polakach wspomina, a w Nieśmiałości ani razu, to bez przerwy w trakcie lektury każdy fragment co rusz prowokuje do refleksji o naszych realiach. Niestety wnioski te są bardzo pesymistyczne.

Prawdziwą maestrię Zimbardo widać również w tym, iż choć jego pisane wykłady są niczym powieść naukowa, upstrzona często i gęsto anegdotycznymi wręcz (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) odwołaniami do doświadczeń własnych i innych osób oraz do ciekawostek historycznych, czyli językiem jak najbardziej konkretnym, to jednocześnie roi się w tekście od sformułowań tak celnych i zwartych, iż Nieśmiałość, podobnie jak inne książki autora, jest po prostu kopalnią cytatów. Takie fragmenty, jak choćby opowieść o rozmowie z psychologiem przychodni studenckiej macierzystej uczelni autora, która jest perfekcyjnie obrazowym ukazaniem różnicy pomiędzy psychologią klasyczną i społeczną, są prawdziwą ucztą dla czytelnika. Nie brak też elementów wręcz przerażających, gdy sobie unaocznimy ich rzeczywiste znaczenie dla każdego z nas, jak choćby fascynujące eksperymenty Rosenhama i jego następców.

Jak w każdej książce Zimbardo, tak i w Nieśmiałości, napotykamy liczne perełki. Przykładowo kapitalna jest wręcz sprawa hucpy (chyba bardziej poprawnie, choć mniej popularnie chucpy). Słowo modne ostatnio, nadużywane w mediach i nie tylko. Sam go nie stosowałem i nie sprawdzałem słownikowego znaczenia, uważając iż są słowa nasze rodzime, piękne i o wyraźnie określonym znaczeniu, które powinny mieć pierwszeństwo przed modnymi zapożyczeniami o rozmytej i niejednoznacznej treści. Czytając w Nieśmiałości o hucpie nagle stwierdziłem, że coś tu nie gra. Wyraz, którego znaczenie znałem co prawda tylko z kontekstu, ale jednak znałem, nagle dla Zimbardo ma całkiem inne znaczenie. Sięgnąłem więc do słowników. Polskich. Konsternacja. Anglosaskich – wyjaśnienie i jeszcze większa konsternacja. Choćby dla tego aspektu, hucpa a sprawa polska, pobocznego i przez autora w ogóle nie przewidywanego, warto Nieśmiałość poznać, gdyż refleksje są dość poważne. Na czym rzecz polega nie wyjaśniam. Poczytajcie sami.

Jak psychologia społeczna, to jednostka tylko jako element Systemu i Sytuacji. Jak System i Sytuacja, to grupa, społeczność, naród i państwo. Nieśmiałość okazała się nie mniej pochłaniająca niż jej poprzedniczki. Już same informacje o tym, co najważniejsze, czyli o perspektywach nowych pokoleń w różnych społeczeństwach, o mniej lub bardziej zaburzonych priorytetach, są wystarczającym powodem, by każdy po nią sięgnął. Dane zaś o ekstremach, czyli Chinach, Izraelu i niektórych społecznościach w Stanach z jednej, a Japonii i Tajwanie z drugiej strony, są w pełnym tego słowa znaczeniu szokujące. Szkoda, że nie ma danych z Polski. A może i dobrze…? A takich rzeczy, z których każda sama z siebie uzasadniałaby sięgnięcie po Nieśmiałość jest w niej bez liku. Nie mam więc innego wyjścia, jak bezapelacyjnie i z pełnym przekonaniem stwierdzić, iż to pozycja, którą każdy powinien przeczytać. Niezależnie od tego, czy jest nieśmiałym, czy nie nieśmiałym


Wasz Andrew


* Philip George Zimbardo

niedziela, 3 listopada 2013

O terrorystach samobojcach




Wyjaśnienie religijne zakłada, że zamachowcy-samobójcy są fanatykami, którzy zbyt daleko posunęli się w swojej wierze. Rzeczywiście, zamachowcy samobójcy wykazują sporą religijność, lecz niektóre dane wskazują również na to, że nie są oni bardziej religijni niż pozostali członkowie ich społeczności. (…) samobójcze zamachy bombowe stanowią problem o naturze świeckiej, który często jest przesłaniany retoryką religijną.


Philip Zimbardo i John Boyda Paradoks czasu

sobota, 2 listopada 2013

O męczennikach



…potęga duszy popycha nas ku górze, podczas gdy potęga rzeczy materialnych ściąga nas w dół. Osoba która zdecydowała się zostać męczennikiem, uodparnia się na to materialne ciążenie.

Islamski zamachowiec-samobójca, który przeżył swą misję, gdyż został obezwładniony przez izraelskie służby bezpieczeństwa zanim zdążył zdetonować bombę”

przytoczone przez Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu

piątek, 1 listopada 2013

O dobrej śmierci



Oczywistym jest, że większość z nas pragnęłaby umrzeć spokojną śmiercią, lecz jasne jest również, że nie możemy mieć nadziei na spokojną śmierć, jeśli nasze życie wypełniała przemoc lub gdy w naszych umysłach gościły przede wszystkim takie emocje, jak złość, uwiązanie lub strach.
Jeżeli więc chcemy dobrze umrzeć, powinniśmy nauczyć się dobrze żyć.

XIV Dalajlama”

przytoczone przez Philipa Zimbardo i Johna Boyda Paradoks czasu