poniedziałek, 31 grudnia 2012

Szczęśliwego Nowego Roku!



W Nowym 2013 Roku życzę Wam wszystkim, tego co i sobie, by Bóg dam nam cierpliwość, byśmy się pogodzili z tym, czego zmienić nie jesteśmy w stanie, by dał nam siłę, byśmy zmieniali to, co zmienić możemy i by dał nam mądrość, abyśmy odróżniali jedno od drugiego. A poza tym zdrowia i miłości życzę...


niedziela, 30 grudnia 2012

Zasady walki



"To żaden pieprzony pokaz Bruce'a Lee, chłopcy. Jeśli jakiś sukinsyn będzie na tyle głupi, żeby stanąć w sportowej pozycji gotowości, zastrzelcie go albo rąbnijcie łopatą w łeb."

Jan Guillou Wróg wroga

sobota, 29 grudnia 2012

Dobro i zło



"Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru."


Mahatma Gandhi 
motto powieści Ivo Vuco Synonim zła

piątek, 28 grudnia 2012

W dwóch światach

  

Piękny umysł (2001)

(oryg. A Beautiful Mind)

reżyseria: Ron Howard

scenariusz: Akiva Goldsman

pełna „lista płac

Tytuł Piękny umysł obił mi się o uszy już wielokrotnie, zapewne podobnie jak wielu z Was, których jak i mnie, kinomanami trudno określić. Kiedy więc kilka dni temu można było obejrzeć ten film w telewizji, skorzystałem z okazji, choć absolutnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Byłem jak tabula rasa, na której miały się zapisać wrażenia z seansu nieskażone cudzymi opiniami i sądami autorytetów.

Piękny umysł jest biograficzną opowieścią, nie do końca co prawda zbieżną w szczegółach z autentyczną historią i książką pióra Sylvii Nasar pod tym samym tytułem z 1998 roku, na której podstawie powstał, ale to nie ma w tym akurat przypadku większego znaczenia. Główną postacią, której życie poznajemy, jest John Forbes Nash Jr (Russell Crowe). Śledzimy jego drogę do Nagrody Nobla, perypetie jego miłości do jednej ze studentek (Alicia Larde – w tej roli Jennifer Connelly) i walkę z postępującą schizofrenią paranoidalną, która sprawia, iż żyjąc w naszym świecie, genialny matematyk żyje jednocześnie w innym, dla nas niewidocznym, przenikającym się z tym realnym i zaludniającym nasz świat postaciami, które widzi tylko John.



Bardzo się cieszę, że przed obejrzeniem filmu nie czytałem żadnej o nim opinii. Dzięki temu mogłem w pełni cieszyć się seansem, nie wiedząc jak się skończą poszczególne wątki historii ani w którym momencie nastąpią punkty zwrotne. Krytycy filmowi, za co ich zdecydowanie potępiam, znacznie częściej niż ich literaccy koledzy, przedstawiają całość fabuły, posuwając się nawet do zdradzania kluczowych momentów i zakończenia. Odbierają widzom to, co ich samych często bawiło i co nierzadko jest jednym z atutów filmu. A Piękny umysł, mimo iż w dużej mierze biograficzny, gwarantuje nam i napięcie, i zainteresowanie tym, co wyniknie za chwilę ze sceny, która akurat się rozgrywa. I tak do samego końca.

Nie cytując dokładnie, przytoczę jednak myśl filmowego psychiatry zajmującego się Nashem. Dr Rosen (w tej roli Christopher Plummer) mówi nam, że człowiekowi trudno sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, którego cały świat legł w gruzach, któremu odebrano wszystko, który wszystko utracił. Jednak jeszcze trudniej wyobrazić sobie zdrowemu, jak czuje się schizofrenik, który się dowiaduje o swojej chorobie i o tym, że jego świat nie został nawet zniszczony, ale w ogóle nigdy nie istniał! „Piękny umysł” to jeden z najpiękniejszych i najbardziej poruszających filmów o walce z chorobą psychiczną w historii kina.

Jakby tego było mało, mamy jeszcze cudownie poprowadzony wątek związku Nasha z jedną ze studentek (wspomniana Alicja Larde), który sprawia, iż film jest piękną historią wielkiej miłości, takiej „na dobre i na złe”, która nie umiera nawet wtedy, gdy przychodzi złe nie z tego świata.

Role Nasha i Larde to prawdziwa wirtuozeria. Crowe i Connelly dają prawdziwy popis gry aktorskiej, która już nie jest rzemiosłem. Nie gorzej wypadają role drugoplanowe. O tym poziomie nasze „gwiazdy” mogą tylko marzyć. Nie da się obrazów z Pięknego umysłu wyrzucić z pamięci, podobnie jak wzruszeń i przemyśleń, do których nas zmusza. Gdyby przyznane mu nagrody ustawić na jednej półce, wyglądałaby imponująco i niesamowicie: cztery Oscary, cztery Złote Globy, dwie BEFTA oraz osiem innych nagród. I na pewno nie zostały one przyznane na wyrost. Dla mnie jednak ważne są jeszcze inne rzeczy.



W filmie jest moment come back’u Nasha do Pricneton, sięgnięcia po Nagrodę Nobla i powszechne uznanie (nie zdradzam chyba fabuły, gdyż każdy wykształcony wie, kto to Nash, nawet humanista, podobnie jak nawet matematyk wie, kto to Szekspir). Mam wrażenie, iż w Polsce przyjaciele z uczelni raczej by przeszkadzali w powrocie szalonemu koledze po fachu, zwłaszcza posiadając świadomość, iż jest on lepszy od nich i może ich wyprzedzić w karierze. Nasz model wyścigu szczurów odbiega od modelu amerykańskiego i wciąż bardziej przypomina polskie piekło, niż jakikolwiek wyścig. Oczywiście, że Piękny umysł to ukryta reklama MIT-u (Massachusetts Institute of Technology) i Princeton, jednych z najlepszych uczelni na świecie, ale może między innymi dzięki takiemu właśnie podejściu do indywidualności są one tym, czym są? Mekką najpiękniejszych umysłów na świecie, która obiecuje wyrozumiałość wobec odmienności i docenienie geniuszu?

Mam wrażenie, że w naszym zbiurokratyzowanym systemie, w którym liczą się testy, punkty i średnie, nie ma miejsca dla takich jak Nash. To smutna refleksja i tym bardziej bolesna, iż ta nasza urawniłowka preferująca cieniaków i średniaków, a zwłaszcza kombinatorów i cwaniaków, była niedawno tematem mojego felietoniku o systemie stypendialnym odzierającym wybitnych z godności i środków finansowych, gdyż jest z tym chyba z roku na rok gorzej i nie widać końca tego trendu.

Powracając do samego filmu; trwa 2 godziny i 15 minut, lecz ani przez chwilę się nie dłuży. Wciąga niczym najlepsza sensacja, romans i dramat w jednym, a jeszcze w dodatku, mam taką nadzieję, skłoni choć kilka osób do zainteresowania się teorią gier i matematyką, która rządzi wszystkim, niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie. Ale to już temat na osobne rozważania. Gorąco zapraszam do obejrzenia Pięknego Umysłu 


Wasz Andrew

czwartek, 27 grudnia 2012

Kmicic na emigracji



Synonim zła

Ivo Vuco

Bellona 2012

Synonim zła to powieściowy debiut Ivo Vuco, Serba z urodzenia, a Polaka z wyboru i częściowo z krwi. Do lektury przystąpiłem bez żadnych informacji wstępnych, bez zapoznawania się nie tylko z recenzjami, ale nawet z notką zamieszczoną na okładce. Książka okazała się wielkim zaskoczeniem, w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu, i momentalnie wciągnęła mnie tak bardzo, iż pochłonąłem ją w jednym, nieprzerwanym zaczytaniu.

Pisarz zaserwował nam fikcyjną opowieść, zawierającą jednak elementy autobiograficzne, napisaną, zabieg już w literaturze nienowy, w formie wspomnień lokatora celi śmierci. Głównym bohaterem powieści jest Bartłomiej Shmidt – Polak, którego marzeniem życia był New York; magiczne miasto za Wielką Wodą. Nie to, co będzie w nim robił, nie osoby, które w nim pozna, ale po prostu sam fakt, by tam dotrzeć, żyć i być może umrzeć. Od razu i bez żadnego owijania w bawełnę stwierdzę, iż od dawna już nie czytałem niczego z pogranicza gangsterki, sensacji i kryminału, co tak by mnie przekonało. Fabuła, choć nieco schematyczna, zawiera jednak ewidentny powiew świeżości, nowe pomysły i wyraźny odcisk indywidualności, który, mam nadzieję, stanie się znakiem firmowym pisarza. Świetnie oddane są klimaty miejsc, środowisk i wydarzeń. Akcja jest niezwykle dynamiczna, postacie wyraziste i, co dość rzadkie ostatnio, przekonujące charakterologicznie. Bartek od razu kojarzy mi się z głównym bohaterem Potopu – niezbyt głęboko zarysowaną, ale silną osobowością, budząca wielką sympatię czytelnika pomimo ewidentnych wad; niedostatków intelektu, moralności i zdrowego rozsądku. To jednak właśnie te wady poniekąd stanowią o oddziaływaniu na czytelnika obu postaci – sienkiewiczowskiej i tej nowej. Książka ma więc wszystko to, co niezbędne by mieć szanse na znalezienie się w absolutnej czołówce gatunku, nie tylko w Polsce. Choć styl nie jest może tak cyzelowany, jak na przykład u Marka Krajewskiego, to jednak biorąc pod uwagę bohatera i tematykę opowieści, jest odpowiedni; ani zbyt prymitywny, ani zbyt „literacki”. Film nakręcony w Hollywood na podstawie tej książki na pewno byłby hitem.

W postaci Bartłomieja Shmidta Ivo Vuco perfekcyjnie oddał to, co odróżnia Polaków od wielu innych narodów, choćby od Skandynawów, i co jest jedną z naszych największych słabości. Moralność, która uważa, że nie wolno okradać i mordować ludzi, ale okradanie instytucji nie jest naganne. A państwo jest największą instytucją i najłatwiej ją okraść. Brak nam poczucia, że tylko mocne i bogate państwo może zagwarantować bezpieczeństwo i spokojne życie zwykłym obywatelom, a biedne i słabe państwo, jak pisał Guillou, to szeroko otwarte wrota dla mafii i innych patologii. To dziwne, że wiedzą o tym Szwedzi, na nie czują tego Polacy, którzy tylokrotnie z własnej po części winy tracili niepodległość i ponosili konsekwencje prywaty i warcholstwa swych rodaków. Niestety, Kmicice wciąż budzą naszą sympatię. Nic się tu nie zmieniło i oby dalsze losy Polski nie powtórzyły się kiedyś w konsekwencji wciąż powtarzanych w kółko grzechów.

Gdy czytałem Synonim zła, ze wzmożoną siłą powróciły do mnie pytania, które niejednokrotnie nękały mnie w przypadku lektur wielu innych książek wydanych w obecnych czasach, w czasach komputerów. - Jak to jest, że gość pisze naprawdę rewelacyjną powieść i psuje ją ewidentnymi wpadkami? Przykłady? „Granat gazowy i trutka na szczury przeszkodzi psom w złapaniu śladu mechanoskopijnego.” Psy „łapią” ślady odorologiczne (osmologiczne). Śladem mechanoskopijnym jest na przykład ślad po łomie na krawędzi drzwi czy na ościeżnicy. Co miałby z tym robić pies? Polizać? Żenada! Nie wspomnę o tym, że bohaterowi, który ma tylko jedną nogę, można założyć łańcuchy na kostki obu nóg. Ivo Vuco potrafi!

Wydanie książki nie jest dziełem jednej osoby. Przynajmniej kilka powinno ją przeczytać i na pewno przynajmniej kilka bierze pieniądze za to, by wyłapać i usunąć błędy wszelkich rodzajów. Mają pomoce, których kiedyś, choćby w czasach Conan Doyla czy Sienkiewicza, nie było; komputery, programy, kursy szybkiego czytania, kursy koncentracji, całą wiedzę internetu. I walą gafy, po których w dawnych czasach pisarz i wydawnictwo popełniliby zbiorowe samobójstwo w najbardziej ustronnym kącie piwnicy w budynku wydawnictwa. Jak to jest, że NIKT spośród ekipy zaangażowanej w wydanie powieści ani nikt z recenzentów nie zauważył błędów karygodnych z punktu widzenia elementarnej wiedzy i logiki powieściowych faktów? Pomyłkę pisarza jestem w stanie zrozumieć i nawet nie ma czego wybaczać. Nie ma ludzi nieomylnych, a nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią, ale cała reszta? Nie ma już niczego takiego jak czytanie ze zrozumieniem? Czy wszystko musi być niedorobione? Cywilizacja badziewia? Ja tego nie trawię.

Pomijając jednak ewidentne wpadki, na których wspomnienie krew się we mnie burzy, gdyż wystarczyłby jeden uczciwy i rzetelny recenzent, aby je poprawić, muszę ocenić powieść bardzo wysoko. Nie są wspomniane wady, poza momentami, w których się objawiają, na tyle ważkie, by zepsuć prześwietną ucztę czytelniczą, jaką jest Synonim zła. Mam przeczucie, iż Ivo Vuco jest wschodzącą gwiazdą gatunku na firmamencie nie tylko polskiej literatury i z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania jego pierwszej powieści; pomimo wspomnianych niedoróbek jest wspaniała


Wasz Andrew


Za egzemplarz tej książki dziękuję serwisowi nakanapie.pl

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt



Miłośnikom książek, moim czytelnikom i wszystkim innym razem oraz każdemu z osobna życzę tradycyjnie Wesołych Świąt. Żeby dla każdego były takie, o jakich marzy

Wasz Andrew

niedziela, 23 grudnia 2012

O filmie



"Filmy kosztują majątek z tego powodu, że przez większość czasu nikt nic nie robi, tylko wszyscy czekają i czekają : kamera, światła, dopóki fryzjer się nie wyszcza, a konsultant nie skonsultuje. Wszyscy umyślnie opierdalają się w ten sposób, biorąc forsę za co tylko się da."

Hollywood Charles Bukowski (chyba najbardziej znany cytat z dorobku tego autora)

sobota, 22 grudnia 2012

Kasa i seks



„-Pieniądze są jak seks – powiedziałem. – Kiedy ich w ogóle nie masz, wydają się bardzo ważne…"

Charles Bukowski Hollywood




piątek, 21 grudnia 2012

Morderstwo w stylu retro



Morderstwo w Orient Expressie 

(oryg. Murder on the Orient Express)

Agatha Christie

tłumaczenie: Anna Wiśniewska-Walczyk
Wydawnictwo Dolnośląskie 2010
seria/cykl wydawniczy: Klasyka Kryminału

Nie ma chyba nikogo, nawet wśród niezbyt oczytanych, komu by się nigdy o uszy nie obiło nazwisko Agata Christie* i tytuł jej najbardziej chyba znanej powieści – Morderstwo w Orient Expressie. Ja osobiście przez długie lata, a właściwie nawet dziesięciolecia, konsekwentnie unikałem spotkania z książkami tej autorki, choć nie stronię od kryminałów, a przecież Lady Agata była** niekwestionowaną gwiazdą, wręcz królową, tego właśnie gatunku. Sprzeczność?

Pozornie. Dobrze się orientowałem, iż choć w czasach sobie współczesnych ta wielka pisarka uznawana była za nowoczesną, a niektóre zastosowane przez nią elementy fabuły były prekursorskie, obecnie należy jej twórczość zaliczyć do klasycznego nurtu, którego ikoną jest niewątpliwie jej rodak, Sir Arthur Ignatius Conan Doyle. Jego twórczością fascynowałem się w latach dziecięctwa i obecnie widzę ją już tylko jako perełki stylu retro – cudowne i bezcenne, ale praktycznie bezużyteczne, niczym bibeloty z dawnych epok, które niewiele mówią o swych czasach, a jedynie cieszą niezaprzeczalną urodą będącą świadectwem mistrzostwa ich twórców. Po prostu bałem się, iż podobnie jak powieści Conan Doyle’a również twórczość Agaty Christie wyda mi się zbyt dziecinna, zbyt tchnąca myszką, zbyt nawet infantylna w porównaniu do złożoności dzisiejszego świata. W końcu nadszedł dzień odwagi i wyruszyłem wraz z chyba najbardziej znanym z bohaterów stworzonych przez pisarkę, czyli ekscentrycznym belgijskim detektywem Herkulesem Poirot, w podróż Orient Expressem.

Motyw zbrodni rozgrywającej się w zamkniętych pomieszczeniach, których sprawcami mogły być tylko osoby ze ściśle określonego i od początku znanego kręgu, jest charakterystycznym motywem twórczości sławnej autorki. W naszym wypadku owym pomieszczeniem jest część uwięzionego w zaspach i odciętego od świata zewnętrznego pociągu, a zbrodnią, której sprawców będzie miał wykryć monsieur Poirot, jest zabójstwo jednego z pasażerów luksusowego wagonu sypialnego.

Styl literacki, jak można się spodziewać, jest bez zarzutu, ale od razu muszę zaznaczyć, iż moje polskie wydanie mnie nie zachwyciło. Zwłaszcza denerwujące są obcojęzyczne wstawki bardzo często pozostawione bez tłumaczenia, a niestety francuski nie jest łaciną naszych czasów i niewielu, nawet wykształconych, może się w tym wypadku obejść bez słownika. Taką manierę uważam za godną potępienia jako zwykłe lekceważenie czytelnika. Nie rozwódźmy się jednak nad tym drobiazgiem, gdyż poza tym kontakt z książką jest czystą przyjemnością; format ergonomiczny, miła dla oka czcionka, twarda okładka. Przejdźmy więc do treści.

O wartości powieści kryminalnej, w moim odczuciu, nie mniej niż forma, stanowi treść; zagadka kryminalna, sposób prowadzenia śledztwa i tło. W tym wypadku o fabule jako takiej nie będę się rozwodził, gdyż zepsułoby to lekturę tym, którzy po powieść dopiero sięgną. Tutaj dochodzimy do sedna; to co większość uważa za zaletę, ja uważam za wadę - w powieści praktycznie nie ma tła. Miejsce zbrodni i osoby z nim związane są izolowane od otoczenia nie tylko fizycznie, z powodu śnieżycy, ale również z powodu braku łączności ze światem – telegraf bez drutu nie działa, albo pociąg go na wyposażeniu nie posiadał, a o komórkach nie śnili wtedy nawet prorocy. Niestety izolacja rozciąga się również na aspekty społeczne i historyczne. Autorka nie maluje na potrzeby wyobraźni czytelnika ani tamtych czasów, ani ludzi, ani stosunków między nimi, poza tym co absolutnie niezbędne. Odbiorca, który dotąd nie interesował się historią, choćby nie wiem jak bujną miał wyobraźnię, nie przeniesie się do Orient Expressu tamtej epoki, gdyż z powieści niewiele się o niej dowie. Nie pozna niczego poza tym, co było absolutnym minimum wynikającym z potrzeb samej zagadki kryminalnej. Jest ona bowiem jedyną treścią, bez żadnych powodów do wzruszeń czy refleksji. Tylko zagadka – wada to, czy zaleta? Każdy oceni według swego gustu, ale dla mnie to minus. Lubię lektury, które ucząc bawią, bawiąc uczą. I nie chodzi tu tylko o naukę wiedzy, ale chyba przede wszystkim naukę życia, wartości, inności. Żadnej z tych rzeczy w Morderstwie nie znalazłem.

Wielbiciele Agaty Christie podkreślają, iż nie sięgała nigdy po deus ex machina i jedną z wartości jej fabuł jest kompletność danych wystarczających do rozwiązania zagadki oraz wykrycia sprawcy przez czytelnika. Chyba nie czytali zbyt uważnie. Wystarczy wspomnieć sprawę sklepu Debenham i Freebody w Londynie, o którego istnieniu wiedział genialny Poirot. Ta informacja nie jest czytelnikowi dostępna niemal do końca, dopóki sławny detektyw nie wydobędzie jej ze swego umysłu niczym magik królika z kapelusza, a stanowi niezbędny element jego rozumowania zmierzającego do znalezienia odpowiedzi na siedem złotych pytań kryminalistyki***. W świetle powyższego z tym równouprawnieniem czytelnika i powieściowych bohaterów nie jest więc wcale tak różowo. Inni miłośnicy naszej pisarki zachwycają się metodologią Poirota, który do wszystkiego dochodzi metodą dedukcji, nie zniżając się do technicznych sztuczek rodem z CSI. Chyba oni też nie czytali ze zrozumieniem, gdyż czym innym jest scena podgrzewania spalonego listu, by przeczytać żarzący się fragment napisu na jego resztkach, jak nie techniką kryminalistyczną na miarę ówczesnych czasów (jeszcze inna sprawa, czy faktycznie możliwą do przeprowadzenia z tak dobrym skutkiem).

Reasumując, w mojej ocenie, czego się zresztą obawiałem, książka jest dość przeciętna. Na dzisiejsze czasy to kawał dobrego rzemiosła, ale bez wirtuozerii. Brak mi zwłaszcza oddania prawdziwego klimatu tamtych dni, ukazania mechanizmów społecznych. Zbrodnia wynika albo z afektu, i takiej nie można przewidzieć ani zapobiec, albo z rozmysłu. Ta zakotwiczona jest w dysfunkcjach relacji w społeczeństwie. Nawet wilki i hieny nie mordują osobników ze swego stada. Co sprawia, że ludzie są od nich gorsi? Do odpowiedzi na to Agata tym razem nie przybliża czytelnika ani o krok. Inna sprawa, że dla tych, którzy chcą prostego czytadła, nie męczącego ich problemami do przemyślenia, może to być akurat atutem, podobnie jak dla tych, którzy chcą się poczuć przez chwilę genialnymi detektywami. Jest więc to powieść, która jednym może się podobać, a innym nie, i każdy sam musi się z nią zmierzyć, nim ją oceni, co zresztą można powiedzieć o każdej książce


Wasz Andrew

* Agatha Christie, Lady Mallowan, DBE, a właściwie Agatha Mary Clarissa Miller Christie (znana także jako Dame Agatha Christie)
** ur. 15 września 1890 w Torquay, zm. 12 stycznia 1976 w Wallingford, Wielka Brytania
*** Co (się wydarzyło)? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Dlaczego? Kto?

czwartek, 20 grudnia 2012

Lepiej refleksyjny*




Lepiej brzydkim być, parszywym
Niźli w Polsce być uczciwym.

Andrew Vysotsky



* lepiej -  krótki, jednozdaniowy wierszyk, standardowo składający się z dwóch wersów. Wynalezienie tej formy przypisuje się Wisławie Szymborskiej, natomiast nazwę temu gatunkowi nadał jej sekretarz Michał Rusinek (za Wiki)

środa, 19 grudnia 2012

Życie na rauszu


Charles Bukowski*

Hollywood

wydawnictwo: Noir sur Blanc 2002

W ostatnim czasie w naszym kraju obserwujemy wzmożone zainteresowanie czytelników twórczością nieżyjącego już Amerykanina zmarłego w 1994 - Charlesa Bukowskiego; znanego skandalisty i uznanego twórcy. Domyślając się, iż u podłoża tego zjawiska leży między innymi profesjonalnie przeprowadzone przedsięwzięcie marketingowe z ciekawością jednak sięgnąłem po Hollywood; przedostatnią z sześciu napisanych przez Bukowskiego powieści, którą opublikował w 1989, a więc prawie u kresu swego życia.

Hollywood jest autobiograficzną opowieścią o pisaniu scenariusza i pełnej przeciwieństw drodze do nakręcenia opartego na nim filmu**, w której pisarz swe własne doświadczenia i swą własną tożsamość dla formalności przelał w postać Henry’ego Chinaski. Więcej o fabule, o ile ten termin może się odnosić do wspomnień, nie ma co pisać, żeby nie odbierać czytelnikom tej odrobiny zaciekawienia, którą lektura Hollywood może wzbudzić, a i to tylko za pierwszym razem.

Styl prozy Bukowskiego jest prosty, na granicy płytkości. Mam wrażenie, iż jego pozycję w literaturze bardziej zbudował marketing, którego głównym elementami były wyeksponowany alkoholizm i seksualność, niż zalety jego pióra. Nawet reklamowane wulgaryzmy są tak dalekie od słownictwa, które można usłyszeć wszędzie, nie wybierając się nawet na mecze piłki nożnej, jak skaleczenie nożyczkami do paznokci od rany po pile łańcuchowej. Mnie osobiście taka konwencja nie za bardzo odpowiada, a sama lektura nie była czymś zachwycającym, ale trzeba też przyznać uczciwie, że nie była też męcząca. Zwykła opowieść alkoholika, prawdopodobnie wielce utalentowanego, który pomimo długiego żywota spłodził raptem sześć powieści***. Podejrzewam, iż podkreślając pozytywny wpływ alkoholu, który był jego weną, zapobiegał myśli o tym, ile mógłby stworzyć, gdyby sam siebie przy jego pomocy nie niszczył.

Mam wielki niedosyt co do głębszych treści, a właściwie prawie ich braku w Hollywood. Znałem wielu pijaczków, zwykłych prostaków bez wykształcenia, którzy w dłuższej rozmowie okazywali się lepszymi obserwatorami życia i świata oraz większymi filozofami niż Bukowski. Wielka szkoda, gdyż liczyłem, iż człowiek, który większość życia spędził na rauszu, bardziej oderwany od codziennego kieratu niż zdecydowana większość mu współczesnych, zaprezentuje tutaj coś interesującego. Z drugiej strony rzecz biorąc, trzeba przyznać, że Bukowski prawdopodobnie z dużą dozą autentyzmu, choć może nieco koloryzując, przedstawił nam świat amerykańskiego przemysłu filmowego. To może być ciekawy aspekt lektury pod warunkiem, iż cały czas będziemy mieli świadomość, że jest to tylko subiektywne spojrzenie na część Hollywood, z którą Bykowski się zetknął, a zwłaszcza na Hollywood w pewnym ściśle określonym momencie jego historii. Momencie, który już dawno przeminął, wraz ze swymi realiami i klimatem. Jeśli ktoś chce poznać ducha współczesnego kina, zwłaszcza tego ambitniejszego, nie może się posiłkować Bukowskim. Lepiej niech sięgnie po coś współczesnego, jak choćby Kino to szkoła przetrwania Agnieszki Wiśniewskiej i Małgorzaty Szumowskiej.

Moment podsumowania jest zawsze najtrudniejszy, ale w tym wypadku szczególnie sprawia mi problem, gdyż Hollywood trzeba odmiennie oceniać zależnie od kryteriów, którymi się będziemy kierować. Wartości moralnych, wzorców do naśladowania czy jakiegokolwiek przesłania próżno w tej książce szukać, podobnie jak mistrzostwa słowa czy stylu, więc absolutnie nie jest to lektura dla początkującego czytelnika, a zwłaszcza młodego, który mógłby uznać, że alkoholizm pomoże mu osiągnąć sukces i długie barwne życie. Prędzej właściwie odbierze ją koneser, zwłaszcza mający już doświadczenie życiowe pozwalające mu spojrzeć z dystansem na tą pijacką opowieść i najlepiej zmęczony innymi, wymagającymi i wypełnionymi wartościami dziełami, który szuka po prostu czegoś do poczytania. Czegoś, co nie wzburzy jego umysłu, serca ani duszy, a po prostu da się poczytać i odpocząć od wymagających lektur. Ja akurat nie byłem w takim momencie, więc mnie niestety Bukowski tym razem nie zachwycił

Wasz Andrew


* Henry Charles Bukowski
 ** Ćma barowa (Barfly, 1987) w reżyserii Barbeta Schroedera, z Faye Dunaway i Mickeyem Rourke w rolach głównych
*** Oczywiście powieści nie są jedynym dorobkiem literackim Bukowskiego, niemniej trudno go zaliczył do rewolwerowych piór.

niedziela, 9 grudnia 2012

O rządzie 2



Nie pytaj, co rząd może zrobić dla ciebie; pytaj, co rząd ci wyrządza.


David D. Friedman

sobota, 8 grudnia 2012

Tezy Marszałka



Miał rację Marszałek. Zawsze powtarzał, że naród u nas wspaniały, tylko ludzie kurwy.

Czas honoru Jarosław Sokół

piątek, 7 grudnia 2012

O rządzie




Być rządzonym to tyle co być obserwowanym, nadzorowanym, szpiegowanym, kierowanym, poddawanym prawu, oznakowanym, okiełznanym, zapisanym, indoktrynowanym, pouczanym, kontrolowanym, spętanym, szacowanym, ocenianym, cenzurowanym, sterowanym przez istoty nie mające po temu ani prawa, ani mądrości, ani cnoty.

Być rządzonym to tyle co być ewidencjonowanym, zliczonym, otaksowanym, ostemplowanym, zmierzonym, napiętnowanym, wycenionym, licencjonowanym, autoryzowanym, pouczanym, powściąganym, spętanym, poprawianym, reformowanym, karanym we wszystkim, co się robi, w każdej transakcji.

To tyle co, pod pretekstem użyteczności publicznej i w imię interesu powszechnego, być obciążanym kontrybucjami, musztrowanym, łupionym, wyzyskiwanym, monopolizowanym, szantażowanym, uciskanym, oszukiwanym, grabionym; a przy najmniejszym sprzeciwie, przy pierwszym słowie protestu, to tyle co być represjonowanym, obkładanym grzywami, upodlonym, prześladowanym, zaszczutym, sprofanowanym, zakutym w łańcuchy, rozbrojonym, związanym, spętanym, uwięzionym, sądzonym, skazanym, rozstrzelanym, deportowanym, poświęconym, sprzedanym, zdradzonym; i dla ukoronowania wszystkiego to tyle co być wyśmianym, wyszydzonym, zohydzonym, odartym z honoru.

To jest władza; to jest jej sprawiedliwość; to jest jej moralność.


P.J. Proudhon

czwartek, 6 grudnia 2012

Punkty widzenia




Prześwietna scenka z powieści Czas honoru, której autorem jest Jarosław Sokół:

Żydzi w warszawskim getcie negocjują w sprawie sprzedaży Kossaka. Kupiec Bromberg stara się zaniżyć wartość obrazu, a sprzedający argumentują za walorami dzieła:


Żydzi w warszawskim getcie negocjują w sprawie sprzedaży Kossaka. Kupiec Bromberg stara się zaniżyć wartość obrazu, a sprzedający argumentują za walorami dzieła:

„              - (…) Wjazd Jana Sobieskiego do Wiednia – wielki triumf oręża polskiego.
- Właśnie mówię – wojna, cierpienie. Mało mamy tego za oknem? Po co jeszcze wieszać na ścianie.
Mama nie byłaby sobą, gdyby nie wtrąciła się do negocjacji handlowych.
- Jakie cierpienie, o czym pan mówi, panie Bromberg? Niech pan sam zobaczy, jacy tu wszyscy są zadowoleni. O, ten rycerz na przykład. Albo ten.
- Sabinko – upomniał ją delikatnie tata
- Proszę pani – odpowiedział Bromberg – jak ja się patrzę na esesmanów, to widzę, że oni też są zadowoleni.
- No wie pan, porównywać esesmanów do naszej husarii! – oburzył się tata.
- Dla mnie to oni nie bardzo są nasi.
- Panie Bromberg, to jest nasze wspólne dziedzictwo. Gdyby nie Sobieski, to Turcy podbiliby całą Europę!
- Niemców też?
- Oczywiście, że tak.
- A widzi pan. I po co im było przeszkadzać?”

środa, 5 grudnia 2012

Honor - kolejna odsłona




Motto: Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor.

(Józef Beck, polski minister spraw zagranicznych, 5 maja 1939)
Czas honoru Jarosław Sokół

Jeden z najbardziej znanych cytatów pochodzących z ust naszych polityków, obok „Spieprzaj dziadu” oczywiście. Posłużył, razem z innymi „patriotycznymi” hasłami, do wdania się w wojnę, której wygrać nie było można, czego najbardziej długofalowym skutkiem było wyginięcie elity naszego społeczeństwa w samej wojnie obronnej, i potem; podczas okupacji, powstania i wczesnych lat komunizmu. Cytat tym bardziej zdradziecki, iż zawierający element ewidentnie sprzeczny z tym, jak się go po dziś dzień interpretuje; „w życiu”. To sformułowanie wprost oznacza, że honor jest póty ważny, póki żyjemy. Po śmierci nie zda się psu na buty. Nie warto dla czegoś tak nieokreślonego jak honor (o wieloznaczności tego rzeczownika już kiedyś szerzej pisałem) poświęcać życia. Ten, kto przeżyje, ma rację i jego idee oraz jego geny będą górą, a ten, kto się w honorowym uniesieniu dał bezsensownie pozbawić życia, nie mu już żadnego wpływu na rzeczywistość, na przyszłe pokolenia i ich spojrzenie na to, czym jest ów honor i co ważniejsze na to, czym jest bycie porządnym człowiekiem. To przez zachwyty takimi cytatami, których sens wypaczono, jesteśmy postrzegani w świecie jako naród cwaniaczków i kombinatorów, gdyż większość porządnych dała się wybić w imię honoru, a te same slogany są tym głośniej i tym częściej powtarzane, im mniej jest skłonny do poświęceń ten, kto nimi szermuje.

wtorek, 4 grudnia 2012

Czas honoru


Czas honoru

Jarosław Sokół

Zwierciadło 2011


Po Czas honoru sięgałem pełen nadziei i dobrych chęci. Oglądałem, choć nie od pierwszych odcinków, serial w TV pod tym samym tytułem, który być może nie najwyższych lotów, na pewno był jednak dla mnie bardziej atrakcyjnym patrzydłem niż M jak miłość czy inne podobne produkcje. Liczyłem na to, iż w przypadku tej pięknie wydanej powieści po raz kolejny sprawdzi się reguła mówiąca, że książka zwykle jest lepsza niż film. Dodatkową zachętą było pochodzenie autora ze Świnoujścia, do którego to miasta mam wielki sentyment, co również wpływało na moje pozytywne prognozy co do lektury.

Powieść opowiada o losach Polaków w okresie II Wojny Światowej sięgając również wstecz do czasów ją poprzedzających. Główne postacie, powiązane ze sobą różnymi relacjami, po kapitulacji Polski trafiają w szeregi podziemia walczącego z hitlerowskim okupantem. Nie wszyscy są święci, zdarzają się również tacy, którzy kolaborują z kim się da.

Trzeba przyznać, iż powieść wciąga i czyta się ją świetnie; szybko i bezproblemowo. To chyba jest prawdziwą przyczyną zachwytów wielu osób. Podobnie jak to, iż jest ewidentnym pisaniem pod publiczkę; łechcącym naszą dumę i nie mającym niczego wspólnego z historią ani pisaniem o przeszłości. Wszyscy Niemcy i Rosjanie są źli, Francuzi to pacyfiści, a Anglicy to snoby. Tylko Polacy naprawdę palą się do walki i pewnie bez nich świat by zginął.

"Urzekła" mnie szczególnie scena, gdy główni bohaterowie, pełniący akurat służbę na Linii Maginota, w marcu lub wczesnym kwietniu 1940 wybierają się do pobliskich sadów po świeże owoce(!), a z kolei w połowie maja tego samego roku stwierdzają, iż owady jeszcze się nawet po zimie nie zbudziły!!! Naprawdę dawno nie miałem ręku powieści, której autor dałby tak jawny wyraz swej… Takie inteligentne niedomówienie, że zacytuję słowa Mistrza Kobuszewskiego (kabaret Dudek) z niezapomnianego skeczu Stanisława Tyma. Jak inteligentny czytelnik może twierdzić, iż Czas honoru jest powieścią wartościową, która cokolwiek mówi o wojnie i historii, nawet jeśli nie ma wiedzy, by skonfrontować powieść z dawną rzeczywistością, jeśli autor wykłada się na tak trywialnych tematach, które nawet poziom umysłowy dziecka z podstawówki pozwalałby ocenić właściwie?

Postacie drugoplanowe powieści są zarysowane wyraziście, ale niestety główne persony opowieści sprawiają wrażenie mocno uproszczonych, prawie komiksowych. Pada nawet stwierdzenie, iż nie mogą się już doczekać, by zacząć strzelać, jeśli nie do Niemców, to choćby do byle kogo. Z historią Czas honoru ma tyle wspólnego, co Czterej Pancerni i Pies, choć poziomem nawet się do tego ostatniego nie zbliżył, a różni je tylko kierunek ideologicznego przegięcia. W obu powieściach Niemcy to prawie debile. Szkoda tylko, że czytelnicy nie zauważają, iż stawiając w takim świetle Niemców, odbieramy godność tym, którzy od tych półmózgów ze swastykami brali baty na wszystkich frontach. Drażni mnie też natarczywe pokazywanie wszystkich czerwonych jako zdrajców i kanalii. To oni w końcu dali Polsce chyba najdłuższy w historii okres bez wojen i, z tego co wiem, to nie komuniści trzy razy z rzędu doprowadzili do rozbiorów państwa, które kiedyś było być może największą potęgą w Europie.

Wielka szkoda, że taki temat został potraktowany z podobnym brakiem wyczucia. Szkoda, gdyż Jarosław Sokół potrafił wpleść w swą powieść perełki autentycznego humoru, jak choćby scena sprzedaży płótna pędzla Kossaka w warszawskim getcie, a jego styl, choć daleki od Sienkiewiczowskiego, potrafi wciągnąć i sprawić, że nieostrożny czytelnik może z przyjemnością połknąć to w gruncie rzeczy dość grube tomisko. To ostatnie jest właśnie najgorsze. Nieuważny czytelnik porwany przez wartką akcję może nie zauważyć, iż jest to, o czym już pisałem, powieść nie dająca poza fałszywą dumą narodową niczego. Ani prawdy o wojnie, ani o życiu, ani o ludziach. Jest w moim odczuciu takim samym produktem propagandowym, jak wspomniani już Czterej Pancerni, tylko pisanym na zamówienie innych mecenasów i, tego już wybaczyć nie można, dużo słabszym pod wszystkimi względami. Mam wrażenie, iż powieść ustępuje nawet serialowi telewizyjnemu o tym samym tytule, w którym pewnie wiele niedociągnięć ucieka uwadze widza, który w przeciwieństwie do czytelnika nie może zwolnić, gdy potrzebuje bardziej wyostrzyć uwagę. Wszystko to napisałem ze szczerym żalem, gdyż mogło być naprawdę pięknie. A nie było…


Wasz Andrew

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Akwarium


Akwarium (Аквариум)

Wiktor Suworow (Виктор Суворов); właściwie Władimir Bogdanowicz Riezun (Владимир Богданович Резун)


Twórczość Wiktora Suworowa dzielę, o czym już wielokrotnie wspominałem, na trzy grupy: wspomnieniową, beletrystyczną i historyczną. Za najwartościowszą uważam tą ostatnią, choć również pierwsza jest niezrównana, podobnie jak i druga. W dodatku niejednokrotnie poszczególne książki tego autora łączą w sobie elementy różnych grup. Uważam, że zwłaszcza dla nas, Polaków, dzieła Suworowa powinny być szczególnie ważne, z różnych względów.

Akwarium jest jedną z najbardziej znanych i najgłośniejszych pozycji w dorobku pisarza, która doczekała się również swojej ekranizacji. Ma formę wspomnień z kariery Suworowa, która rozpoczęła się w wojskach pancernych, a zakończyła w strukturach GRU. Właściwie jeszcze się nie do końca skończyła, gdyż sławę zdobył dopiero po przejściu na drugą stronę; jako pisarz i historyk dla Zachodu, a jako zdrajca dla Rosjan.

Jak przebiegały losy Suworowa w służbie ZSRR nie będę zdradzał; przeczytajcie sami. Mnie bardzo odpowiada jego styl; rzeczowy i pozornie suchy. Pisarz, co jest nie tak znowu często spotykane, okazuje się świetnym obserwatorem, który potrafi oddać w sposób najbardziej wiarygodny to, o czym pisze, od najmniejszego szczegółu do ogółu, z którego wyciąga logiczne wnioski. Akwarium czyta się niczym świetną powieść szpiegowską, a przy tym jest to kopalnia wiedzy o radzieckich i rosyjskich służbach oraz o całej Rosji. O jej wielkości i słabościach, o mentalności władz i ludu, teraz i w przeszłości. Akwarium, podobnie jak inne książki Suworowa, powinien poznać każdy, kto chce zrozumieć historię Rosji, która od wieków służbami stała. Szczególnie każdy Polak i patriota powinien rzucić się na Akwarium i inne publikacje tego Rosjanina niczym wygłodniały pies na pełną michę. Od razu uprzedzam, że wnioski nie zawsze będą takie, jak przewidujecie.

Po lekturze Akwarium w innym świetle widzi się przywileje, jakimi w Sojuzie obdarowywano służby. Przywileje za które nader często w ostatecznym rozrachunku trzeba było zapłacić życiem. Nawet jeśli się było Stalinem. Profity, do których trudno się było dorwać, ale z których potem nie można było już zrezygnować. Jak w gangsterce; nie było opcji na wypisanie się.

Lektura tej opowieści, jak i innych książek Suworowa, pokazuje nam wyraźnie, iż wbrew tezom uparcie lansowanym przez wielu, Rosja nigdy nie była antypolska. Czy kierowca miażdżący kołami ciężarówki wiewiórkę, która próbowała przebiec mu drogę, nienawidzi wiewiórek? Czy człowiek znoszący w ramach swej ścieżki kariery tortury, może być nazwany okrutnikiem tylko dlatego, że wrogów potraktował tak, jak swoich kolegów i jak koledzy jego? Czy można twierdzić, że Stalin nienawidził Polaków, skoro twórcą jego ulubionych służb był nasz rodak, a polskich oficerów mordował tylko tysiącami, gdy swoich rodaków milionami? Suworow pozwala na zagmatwaną historię i teraźniejszość Europy spojrzeć nieco obiektywniej, a Akwarium jest jego przesłania ważną częścią.

Tym, którym nie podchodzi styl Suworowa, lub niektóre jego tezy, albo którzy są takimi rusofobami, iż książki ruskiego autora nie wezmą do ręki, powiem, iż wróg wroga jest naszym przyjacielem. Skoro Suworow został za swe pisanie skazany zaocznie na śmierć i do dziś jest w Rosji na liście do odstrzału, to może jednak warto samemu się przekonać, za co go tak doceniono?

Tak czy siak, niezależnie od zapatrywań i sympatii, mimo iż ZSRR się rozpadł; Akwarium jest jedną z tych książek, które zdecydowanie warto przeczytać. Tym bardziej, iż pewne rzeczy w Rosji się nigdy nie zmienią. Polecam szczerze i gorąco


Wasz Andrew

środa, 28 listopada 2012

wtorek, 27 listopada 2012

Łuk Triumfalny



Łuk Triumfalny

oryg.: Arc de Triomphe

Erich Maria Remarque

tłumaczenie: Wanda Melcer
Czytelnik Warszawa 1990

Książki mogą być wspaniałe na różne sposoby; bawić słowem, urzekać stylem, uczyć lub dostarczać tematów do przemyśleń. Autorzy też są różni; jedni trzymają poziom, a inni piszą nierówno. Nigdy nie wiem do końca, czego się mam spodziewać, gdy w ręce trzymam coś nowego, choćbym miał już wcześniej kontakt z dziełami danego twórcy. Erich Maria Remarque to niemiecki pisarz, któremu największą sławę przyniosła powieść Na Zachodzie bez zmian z 1929 roku, jedna z najlepszych w historii opowieści o wojnie. Sięgając teraz po Łuk triumfalny ciekaw byłem, jak też Mistrz poradził sobie z nieco odmienną tematyką, choć równie jak realia I Wojny Światowej, znaną mu z autopsji.

Łuk Triumfalny, po wieży Eiffela jedna z najbardziej znanych w świecie budowli Paryża, jest niewątpliwie symbolem narodowej pychy Francji, jej militarystycznych i mocarstwowych ambicji, a dla Remarque’a również pomnikiem wszystkich tych ludzkich istnień, które poświęcono w ich imieniu. W cieniu tego monumentalnego obiektu żyje niemiecki uchodźca bez paszportu, wizy i prawa pobytu. Ten zdolny chirurg, prawdziwy wirtuoz skalpela, musi ukrywać się pod przybranym nazwiskiem i za grosze wykonuje nierzadko bardzo skomplikowane i niezwykle trudne operacje, które przypisywane są mniej utalentowanym francuskim kolegom po fachu, którzy firmują je swymi nazwiskami i zgarniają lwią część dochodów z tej działalności. Ludwik Fresenburg lub też Ravic, gdyż przez większość czasu pod tym właśnie nazwiskiem nasz bohater występuje, choć używa również innych przybranych tożsamości, uciekł z Niemiec po pobycie w obozie koncentracyjnym i katowniach gestapo, w których zamordowano jego ukochaną. Teraz spotyka w Paryżu nową wielką miłość. Tym razem trafia na femme fatale, czego jest zresztą świadomy, choć może nie od samego początku romansu.

Akcja powieści rozgrywa się w okresie bezpośrednio poprzedzającym wybuch II Wojny Światowej. Wojny, która miała nigdy nie nadejść. Paryż zapełnia się coraz liczniejszymi rzeszami imigrantów, a i Francuzi z każdym dniem, jedni świadomie, a inni instynktownie, widzą zbierającą się nad Europą burzę. W narastającej atmosferze tymczasowości zaczynają żyć nie tylko ukrywający się w Paryżu uchodźcy różnych narodowości, ale i sami Paryżanie. W tym niesamowitym klimacie rozgrywa się jedna z najlepszych historii miłosnych w dziejach literatury i zmaganie się głównego bohatera z demonami jego przeszłości. Jak się wszystko skończy, oczywiście nie będę zdradzał.

Niepowtarzalny styl Remarque’a sprawia, iż lektura jest prawdziwą ucztą dla czytelnika* zarówno całkowicie początkującego, jak i największego konesera. Zarazem spokojny, ale i pełen potężnej dynamiki, wciąga nie jak wartki, górski strumień mało wody niosący, ale jak wielka rzeka, pod której spokojną powierzchnią ukryte są głębie i zdradliwe wiry. Wciąga, ale jednocześnie pozwala w każdej chwili się oderwać i oddać refleksji, kawie lub innym czynnościom, z pełną świadomością, iż w każdej chwili, gdy tylko znów ją otworzymy, pochłonie nas bez reszty, tak jakbyśmy jej nigdy nie odkładali, jak ukochana, która nawet nieobecna przez chwilę, cały czas jest jakby z nami.

Lubię czytać książki nowe, pachnące świeżą farbą i papierem, ale uwielbiam książki stare i wyczytane. Widać, że nie marnowały się na półce w pogardzie i zapomnieniu. Mój egzemplarz Łuku, wypożyczony z biblioteki, jest niesamowity – cały popodkreślany ołówkiem. Czasami jedna fraza, a czasami całe akapity, aż trudno znaleźć kartkę, która nie nosiłaby tego śladu czyjejś reakcji. I choć ja najczęściej podkreślałbym w innych miejscach, gdybym miał taki zwyczaj, to te niezliczone poziome linie pod tekstem pokazują, jak ponadczasowa i natchniona jest owa powieść, jak dociera do każdego inaczej, inne struny trącając w każdym z nas. Nie straciła niczego ze swej aktualności, choć pierwszy raz wydano ją w 1945 roku.

Jeśli porządny i inteligentny człowiek przeczyta Mein Kampf, najprawdopodobniej nie będzie ani o krok bliżej faszyzmu niż przed lekturą. Jeśli ktoś przeczyta Łuk Triumfalny, na pewno będzie dużo ostrożniej podchodził do wszelkich ideologii, haseł i recept na zabawienie ludzkości. Warto tę książkę polecać każdemu, gdyż właśnie takie powieści są szansą na wychowanie społeczeństw tolerancyjnych, bez wojen i nienawiści.

Łuk Triumfalny można rozpatrywać w wielu płaszczyznach i aspektach. Udało się je autorowi połączyć z tak niepowtarzalnym artyzmem, iż trudno jednoznacznie powiedzieć, co było dla niego najważniejsze. Czy niezwyczajnej klasy opowieść o potężnym uczuciu, czy rozważania o miłości; o tym czym jest, jaka być może i czy czasami nie lepiej ją zabić? Czy opowieść o nadciągającej wojnie, faszyzmie i uchodźcach, czy o wciąż kołem toczącej się historii, w której wszystko poniekąd już było i wszystko znów się powtórzy? A może dylematy o wojnie i pokoju, lub o aborcji, wierze i tolerancji? Na to nie ma odpowiedzi. Niewiele czytałem dzieł tak wyważonych, powieści tak spójnych, że cokolwiek byśmy zabrali, zmienili lub dodali, od razu powstałby dysonans. Choć każdy odbierze tę lekturę nieco inaczej, to każdy ją przeżyje głęboko, na miarę swej wrażliwości i serca, a jest to książka pełna wielkiej mądrości, o którą ostatnio w literaturze, i nie tylko, coraz trudniej, w dodatku mądrości ponadczasowej i wciąż równie, jeśli nie bardziej, aktualnej. Polecam ją więc każdemu gorąco i z absolutnym przekonaniem.


Wasz Andrew



* W wydaniu, które jest przedmiotem recenzji, znalazło się kilka potknięć typu drewno/drzewo, być może wina tłumaczki, ale nie przesłaniają one absolutnie mistrzostwa autora i można śmiało sięgać po tę właśnie edycję. 

poniedziałek, 26 listopada 2012

Nowa inteligencja

Gabriel Narutowicz - pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej, patriota i genialny inżynier, podziwiany w Europie, zamordowany w Polsce, symbol trudnych losów prawych ludzi w naszym kraju.



Nie od dziś wiadomo, że Polak za granicą jest postrzegany najczęściej jako kombinator i cwaniaczek. Na pewno jest to dla wielu krzywdzące, lecz ten stereotyp nie wziął się znikąd. Rozbiory, powstania, okupacja i nieustanna, trwająca do dziś emigracja – przerzedziły szeregi ludzi mądrych, inteligentnych i niepokornych w naszym kraju. Przeżywali, pozostawali i rozmnażali się za to ci, którzy potrafili kombinować nie oglądając się na nic i na nikogo. Co prawda nasz naród nie odszedł aż tak daleko od zwykłej ludzkiej przyzwoitości, jak niektóre narody byłego Związku Radzieckiego, ale równie nam daleko do nich, jak do tych „normalnych”. Wydawałoby się, iż rolą inteligencji jest odbudować zachwianą równowagę, promować tych, którzy chcą uczciwie pracować, być dobrymi i godnymi zaufania fachowcami. Tak się jednak nie dzieje.


Nowa Ustawa o Szkolnictwie Wyższym uzależniła uzyskanie stypendium dla najlepszych studentów nie tylko od wyników w nauce, czyli od średniej ocen, jak było dotychczas, ale również od „osiągnięć”. Brane są pod uwagę „osiągnięcia naukowe lub osiągnięcia artystyczne lub wysokie wyniki sportowe we współzawodnictwie międzynarodowym lub krajowym”. Nie będę już komentował polszczyzny ustawodawcy, który nie wie co to przecinek i powtórzenie, gdyż poziom naszych elit to temat morze, więc od razu przejdę do meritum. O ile wyniki sportowe są dość łatwe do zweryfikowania, choć i one pozostawiają pewne pole manewru dla kombinatorów, to nie wyobrażam sobie wyceny osiągnięć artystycznych. Jak przewidziałby średnio inteligentny dzieciak z liceum, co jednak przerosło naszych ustawodawców, jest to idealna furtka, by nabić sobie punkty. No i studenci ruszyli po zaświadczenia, których nie ma praktycznie jak zweryfikować, i oto na przykład na KUL-u stypendium „naukowe” zdobył student ze średnią ocen 3,19, a nie załapał się taki ze średnią 4,95*. Czyż trudno o bardziej czytelny sygnał, że uczciwa, rzetelna praca przez cały rok, w dodatku wymagająca pewnie uzdolnień, gdyż z samą pracą o średnią w okolicy 5 trudno, nie jest wskazana, że zamiast zdobywać wiedzę, lepiej kombinować?

Ustawodawca broni się, iż uczelniom pozostawiono wolność w ustalaniu wagi, jaka będzie przykładana do owych „osiągnięć” i można wszystko ustawić tak, by nie było sytuacji podobnej jak choćby na nieszczęsnym KUL-u. Dla mnie to żadne usprawiedliwienie, gdyż jeśli się daje dziecku nabity pistolet, to jest się odpowiedzialnym za skutki, które z tego mogą wyniknąć. A że niektóre uczelnie zachowały się jak dziecko bawiące się naładowanym pistoletem tatusia, to i ustawodawca powinien się czuć winnym. A że się nie czuje? To też jeden z objawów tego, jak daleko nam do normalności.

Zostawmy jednak nieszczęsny KUL i popatrzmy na uczelnie, które w swych wzorach na punkty do stypendium przyłożyły niewielką wagę do „osiągnięć”, premiując głównie średnią. Co mają zrobić studiujący tam utalentowani sportowcy, którzy nie do końca mogą poświęcić się nauce w takim stopniu, jak kujony? Też chyba nie do końca dobre rozwiązanie.

Są również uczelnie, które za pomocą zapisów o głosie rektora i samorządu zostawiły sobie furtkę, by ręcznie korygować listę przyznawanych stypendiów, gdyby miało dojść do takich cyrków jak na KUL-u. Czy to jednak nie brzmi jak „punkty punktami, średnia średnią, a my i tak damy komu chcemy”? Czy taki zapis, w gruncie rzeczy o uznaniowości, nie budzi wątpliwości co do uczciwości podjętych decyzji? Wszak nie urodziliśmy się wczoraj i każdy wie, co znaczą w Polsce znajomości…

Najważniejsze, o czym jakoś nikt nie mówi, to fakt, iż w wielu krajach na uczelniach są stypendia za „osiągnięcia”, jak choćby powszechnie znane stypendia sportowe w USA. Jest tylko jedna różnica, ale za to zasadnicza. Jeśli stypendium dla sportowca, artysty czy innego wybitnego, ale niechętnego nauce studenta, jest fundowane z innej puli, niż stypendia za średnią i wyniki w nauce, to nikt nie ma wrażenia, że nie warto się uczyć. Sportowiec nie zabiera miejsca utalentowanemu i pracowitemu studentowi. Niezależnie od sportowców, dla kujonów przypadnie tyle samo pieniędzy i tyle samo miejsc. Nie ma wrażenia, że nie warto uczciwie pracować. Każdy ma prawo wyboru i jasne kryteria. Właśnie tego u nas zawsze brakuje i mam wrażenie, że brakuje coraz bardziej.

Kto choć trochę się orientuje, jak jest w zachodnich dobrych szkołach, i kto ma w sobie choć trochę uczciwości oraz cywilnej odwagi, której od naszych polityków daremnie by oczekiwać, nie może zaprzeczyć, że powszechne zżynanie na wszystkich etapach naszej edukacji jest hańbą, która stawia nas bardzo daleko od normalnego, uczciwego społeczeństwa. Jest to zarazem kradzież i oszustwo, a jest powszechne i milcząco akceptowane. Do tego mnóstwo innych patologii i coraz słabszy poziom nauczycieli, zwłaszcza na wsi. W tej sytuacji studia są ostatnim momentem, w którym przyszłą inteligencję można próbować nieco naprostować. Tymczasem nowy system przyznawania stypendiów „za osiągnięcia” jeszcze pogłębi degenerację naszego systemu oświaty, co odbije się na całym społeczeństwie, gdy nowe roczniki „inteligentów” wejdą w dorosłe życie. Najlepsi i niezłomni wyjadą albo pozostaną na miejscu i szybko się wypalą, stępią niby piła na zapiaszczonej desce. Pozostali się przystosują i będą pomagać w budowie polskiego piekiełka.


Wasz Andrew


Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii, że naród [Polacy] gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. Wspaniały w buncie i nieszczęściu, haniebny i bezwstydny w triumfie. Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych.


Winston Churchill




* Za Lublin.gazeta.pl z dnia 22-11-2012.

piątek, 23 listopada 2012

Zabójstwo na Wyspie Zielonej



W dniu 21 listopada 2012 roku w Krakowie na terenie Miasteczka Studenckiego AGH doszło do kłótni dwóch mężczyzn, która przerodziła się w bójkę. Jeden z nich wyciągnął nóż i śmiertelnie ugodził drugiego. W gruncie rzeczy wiadomość trywialna, gdyby nie to, że przedmiotem sporu było... prawo do eksploracji jednego z osiedlowych śmietników.

Tak oto widzimy jak z dnia na dzień podnosi się poziom życia społeczeństwa Zielonej Wyspy (nie mylić z Emerald Isle).

czwartek, 22 listopada 2012

Chore do szpiku



19 listopada dzielni inspektorzy przeprowadzili akcję kontroli taboru autobusów miejskich na Dolnym Śląsku. Początkowo nagłaśniano to w mediach, ale wkrótce zagłuszył to wrzask, jaki się podniósł wokół polskiego Breivika. O dziwo, i o zgrozo(!), GITD postanowił się wynikami swych działań pochwalić. Oto radosna przechwałka zamieszczona na głównej stronie Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego identyczna z tonem i treścią wcześniejszych zachwytów radiowych i telewizyjnych:


Kierowca wjechał autobusem z pasażerami… do stodoły

Dodano: 20/11/12

W dniu 19 listopada inspektorzy transportu drogowego skontrolowali 115 autobusów miejskich na terenie Dolnego Śląska. Kontrole odbywały się we Wrocławiu, Wałbrzychu, Jeleniej Górze i Legnicy. Zatrzymano 48 dowodów rejestracyjnych (41%). We Wrocławiu na 48 kontroli w aż 23 przypadkach pojazdy straciły dowody rejestracyjne. Powody zatrzymania dowodów rejestracyjnych to m.in.: wycieki płynów eksploatacyjnych, niesprawne układy hamulcowe i kierownicze, zbyt zużyty bieżnik opon i usterki w oświetleniu.
W Wałbrzychu jeden z kierowców nie zatrzymał się do kontroli i zaczął uciekać. Autobus z pasażerami na pokładzie zatrzymał się dopiero w stodole. Okazało się, że kierowca nie ma prawa jazdy kategorii D oraz badań lekarskich i psychologicznych. Dodatkowo policjanci zatrzymali miesiąc temu dowód rejestracyjny pojazdu z powodu niesprawnego układu kierowniczego i nieprawidłowo działających drzwi. Pojazd nie został naprawiony i przez miesiąc kierowca jeździł bez dowodu rejestracyjnego.

Jakie są Wasze wrażenia z tej lektury? Dla mnie dołujące.  Świadczą o kompletnym upadku państwowości i instytucji takich jak policja i GITD, które się cieszą z wyników podobnych akcji, zamiast się ich wstydzić. Podobnie zresztą świadczą o poziomie naszych dziennikarzy, którzy również nie zauważają przewrotności wyników tej akcji. Co ona bowiem w głównej mierze obnaża? Kompletny brak działań, chorobliwe wręcz nieróbstwo instytucji odpowiedzialnych za poziom bezpieczeństwa na drogach, które myślą, że wszystko da się załatwić zza biurka; przy pomocy radarów i kamer oraz wysyłanych pocztą mandatów.

Jak to się stało, że prawie połowa taboru miejskich przewoźników jest niesprawna, choć codziennie mija na drogach samochody policji i GITD? Czy by mogło do tego dojść, gdyby odpowiednie służby codziennie robiły to, do czego są powołane?

Jest to możliwe tylko dlatego, że te instytucje działają tylko na zasadzie akcji, co jest zresztą normalką w naszym kraju również w wielu innych dziedzinach; na co dzień nic nie robią w kierunku poprawy bezpieczeństwa i koncentrują się tylko na wlepianiu mandatów i poprawianiu statystyk. Najlepszym dowodem jest przykład wymieniony w cytowanej notce: kierowca przez miesiąc jeździł bez dowodu rejestracyjnego, gdyż nikomu nie przyszło do głowy by zrobić coś więcej. Policja zabrała dowód i dla niej sprawa była zakończona. Autobus mógł codziennie mijać radiowozy wyposażone w komputery i mające ponoć możliwość sprawdzania takich rzeczy, ale znając polską rzeczywistość kierowca wiedział, że nie niewiele ryzykuje.

Każdy z nas widzi dzień w dzień radiowozy mijające autobusy i ciężarówki dymiące jak parowozy. I żaden nie zostanie skontrolowany pod kątem nadmiernej emisji spalin. Bo nie ma rozkazu. Wielokrotnie zdarzało mi się jadąc pod prąd mijać radiowozy i nie zostałem zatrzymany, gdyż uliczką, z której w ten sposób korzystałem, wyjeżdżano z aktami i nikomu nie chciało się chwytać za dodatkową robotę. Co innego, gdybym spotkał drogówkę.

W regionach rolniczych nagminny jest widok traktorów i maszyn rolniczych niesprawnych technicznie, bez oświetlenia nawet w nocy czy mgle. Potrafią wjeżdżać nawet do miasteczek, w których są komendy. Za komuny nie do pomyślenia!

Ciekaw jestem, ile wystawiono w tym roku mandatów za śmiecenie; za rzucenie papierka, butelki czy wypróżnienie popielniczki z auta na chodnik? Czy więc dziwne, że Polska tonie w śmieciach od morza, przez lasy, aż po górskie szczyty, a w Czechach, że o Niemczech nie wspomnę, jest czyściej?

Ludzie to widzą i też nie chcą reagować, tym bardziej, że mogą wyjść na idiotów, gdy Sąd lub policja nie ukarze wskazanego sprawcy. Na szczęście ostatnio trochę zmienia się podejście do pijanych kierowców i autobusów dla dzieci, ale to tylko delikatna ryska na monolicie niemocy.

Gdyby takie akcje jak wspomniana we wstępie były codziennością, gdyby tak było od lat, to pewnie doczekalibyśmy normalności. Inaczej w nieskończoność będziemy jedną nogą w Rosji, a drugą w Niemczech.

Póki policja na drodze i GITD będą robić tylko to, co im przełożeni każą, póki będą reagować tylko na przewidziane na dany dzień wykroczenia, a przymykać oczy na to, co im nie pasuje i czego im się z różnych względów nie chce tykać, póty możemy zapomnieć o poprawie bezpieczeństwa na polskich drogach. I w ogóle o poprawie naszej rzeczywistości.


Wasz Andrew

wtorek, 20 listopada 2012

Sposób na podryw



Najlepszy sposób na podryw? Wprost zaproponować tej, na którą się ma ochotę, pójście do łóżka. Statystycznie dwa na trzy razy dostanie się w twarz, ale i tak się będzie do przodu, a przy tym bez żadnego wysiłku. Tak przynajmniej ponoć twierdziła pewna znana postać historyczna.


A tak na poważnie? Wszelkie poradniki „jak w pięć sekund wyrwać wszystko co się rusza, bez względu na płeć” uważam za dobre dla cieniasów i frajerów, a i to z zastrzeżeniem, że przyszły cel takich umizgów nie czytał tej samej instrukcji, gdyż wtedy mamy zagwarantowany blamaż największy z możliwych. W schematyczny sposób można poderwać tylko schematycznego partnera. Jeśli ktoś jest miernotą i swe kompleksy pragnie leczyć ilością „sukcesów”, to może próbować takiej drogi, ale podejrzewam, iż i tak czeka go potem wielkie rozczarowanie. Nawet Casanova nie miał stuprocentowej skuteczności mimo zdolności i zaawansowanego marketingu.

Albo się jest wirtuozem, który zawsze czuje jak ma coś zrobić, nawet jeśli, świadomie lub nie, łamie wszelkie utarte schematy, albo jest się miernotą, a wtedy można co najwyżej zostać wyuczonym rzemieślnikiem. Nawet geniusze muszą jednak pamiętać o tym, że jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Czy nie lepiej, zamiast się okłamywać i pozować na kogo innego, być sobą? Tym bardziej, że sława bawidamka i plotki, które zawsze nas wyprzedzą, mogą być największym problemem do pokonania, gdy w końcu spotkamy tę jedyną osobę.

Popularność podręczników podrywania jest dla mnie jednym z dowodów na to, że wśród moli książkowych jest tyle samo nieciekawych i przeciętnych ludzi, co wśród książkofobów, a ilość przeczytanych książek nie ma niczego wspólnego z inteligencją. Każdy mądry bardziej by koncentrował się na tym, jak się rozwijać, by zatrzymać przy sobie osobę, na której mu zależy, niż na samym momencie zdobywania. Historia wojen i statystyki rozwodów uczą bowiem, iż łatwiej zdobyć niż utrzymać, a strata zdobyczy bardziej boli niż niespełnione pożądanie.


Wasz Andrew

refleksja wywołana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl sponsorowanym przez wydawcę podręcznika podrywu, którego okładkę widać powyżej

poniedziałek, 19 listopada 2012

Rzeki Hadesu


Rzeki Hadesu

Marek Krajewski


Popularność, dodajmy od razu, iż całkiem zasłużoną, przyniósł Markowi Krajewskiemu cykl klasycznych kryminałów o śledztwach prowadzonych przez przedwojennego wrocławskiego detektywa Eberharda Mocka. Później autor stworzył drugą postać pierwszoplanową – lwowskiego policjanta Edwarda Popielskiego, dla którego rozpoczął nową serię powieściową. W Rzekach Hadesu pisarz postanowił doprowadzić do bezpośredniego spotkania tych dwóch mężczyzn o silnych osobowościach. Co c tego wyszło?

W przedwojennym Lwowie dochodzi do porwania i zgwałcenia nastoletniej dziewczynki. Sprawą zajmuje się oczywiście Popielski. Niestety, sprawca nie zostaje ujęty, choć jego tożsamość udaje się odkryć. Potem przychodzi wojna i w powojennym Wrocławiu, gdzie trafiło wielu byłych Lwowiaków, znów splatają się losy pedofila, który dotąd unikał kary, i Edwarda Popielskiego, który już z policją nie ma niczego wspólnego poza tym, że musi jej unikać jak ognia. Tam pojawia się również Mock, który pomaga Popielskiemu, dzięki czemu oba cykle powieściowe zostają połączone. Jak się to wszystko skończy oczywiście nie zdradzę; odebrałoby to książce wiele.

Rzeki Hadesu, jak wszystkie powieści Krajewskiego, są stylistycznie na najwyższym poziomie. Pod tym względem w polskim kryminale współczesnym jest nasz pisarz klasą samą w sobie. Również dbałość o szczegóły historyczne jest stałym wyznacznikiem jego twórczości. Niestety na szczegółach się kończy i w moim odczuciu autor jest jednak tylko perfekcyjnym rzemieślnikiem. Pomimo dbałości o detale, obraz Lwowa, ale nie ten wizualny, a ów dotyczący rzeczy niepomiernie ważniejszych, czyli przedwojennych realiów społecznych, jest dla mnie nieprzekonujący. Wirtuoz nawet zmyślając wszystko, od początku do końca, potrafi ukazać prawdę, ukazać jak było; jak myśleli ludzie, jak czuli, jakie były mechanizmy społeczne i ukryte sprężyny działania władzy. Zmyślając jest bardziej prawdziwy niż ci, którzy opierając się na realiach nie potrafią odtworzyć niczego, co poza konkrety wykracza. Szkoda, że Krajewskiemu w obecnym podejściu tej zaklętej granicy nie udało się przekroczyć, co nie zmienia faktu, iż w tym kanonie w polskiej literaturze w chwili obecnej jest bezkonkurencyjny. Zaznaczam jednak, że tylko w Polsce i tylko w granicach wąsko pojmowanego kryminału. Gdyby rozpatrywać również sensację i powieść szpiegowską, liderem bym go już nie określił.

Rzeki Hadesu często są określane jako obrzydliwe, makabryczne, odrażające. Ja niczego z tych rzeczy w nich nie zobaczyłem. Owszem – jest to kryminał, ale nie mroczny, jak choćby prześwietne powieści Kena Bruena, tylko brudny. I dobrze; to powiew autentyczności. Kto robi w brudach, ten choćby nie wiem jak chciał, czystym nie pozostanie. Jeśli ktoś chce czytać o zbrodni, niech nie oczekuje przyjemnej rozrywki. Jeśli powiemy, że Rzeki Hadesu są odrażające, to jak nazwiemy choćby American Psycho? Nie szafujmy mocnymi określeniami, by nam ich nie zabrakło wtedy, gdy będą potrzebne. Inna sprawa, że brudów, tych w myślach i ustach postaci powieści Krajewskiego, jest najczęściej zbyt mało. Nawet ludzie ewidentnie prości i z marginesu wyrażają się zbyt cenzuralnie, a myślą wręcz jak literaci.

Jak wspomniałem, w kwestii tła i klimatu społecznego, mechanizmów międzyludzkich i zachowań różnych osób w zmiennych warunkach, Rzeki Hadesu wypadają słabo. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę specyfikę gatunku, czyli powieść nieporównanie bliższą kryminałowi w stylu Conan Doyle’a niż choćby współczesnemu kryminałowi skandynawskiemu, to wówczas należy tę powieść ocenić całkiem odmiennie. Nikt przecież nie zarzuca westernowi infantylności scen pojedynków przed saloonem, więc i klasycznemu kryminałowi nie sposób wytykać zbyt mocno pewnej charakterystycznej płytkości. Rzeki Hadesu to kawał dobrego pisarskiego rzemiosła i po uwzględnieniu ograniczeń kanonu jest to rzecz w gruncie rzeczy do polecenia, ale raczej tylko i wyłącznie miłośnikom takiej właśnie odmiany gatunku, niż dobrej literatury w sensie bardziej ogólnym, tym bardziej, iż nawet wcześniejsze powieści autora, jak choćby Festung Breslau, wypadają bardziej przekonująco niż ta właśnie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że za dużo w Rzekach Hadesu zagrań pod publiczkę, jak choćby przejaskrawiona polskość Lwowa czy zalatujący serialem Czas Honoru obraz powojennej rzeczywistości zogniskowany na niedobitkach AK i zaprzedanej ZSRR polskiej służbie bezpieczeństwa. Może to tylko takie moje odczucia, niemniej jednak mam wrażenie, iż uwzględniając wszelkie aspekty, nie jest to książka, którą z czystym sumieniem mógłbym polecić komukolwiek poza zagorzałymi miłośnikami kryminałów. Niestety, gdyż tego pisarza stać na więcej, czego już dawał dowody


Wasz Andrew