wtorek, 31 stycznia 2012

Księżyc w nowiu



Księżyc w nowiu (oryg. New Moon) to druga część cyklu o perypetiach Isabelli Swam, amerykańskiej nastoletniej niedorajdy. W pierwszej części zatytułowanej Zmierzch, urwanej prawie w pół słowa, śledziliśmy początek szalonej miłości wspomnianej szarej myszki do księcia z bajki, nieziemsko przystojnego i bogatego Edwarda Cullena, którego jedyną wadą jest to, iż jest wampirem.


Zmierzch, choć nie jest zbyt ambitną lekturą, wciągnął mnie i z niecierpliwością przeskoczyłem do Księżyca w nowiu ciekaw, jak też autorka rozwinie temat związku wilkołaka z człowiekiem.

Pod względem edytorskim druga część wampirzego cyklu, choć wydana w tej samej oficynie, prezentowała się o tyle gorzej, iż w treści roi się od błędów; złych form i zagubionych końcówek. Pomimo tego dyskomfortu okazała się jeszcze bardziej wciągająca niż Zmierzch. Schematyzm fabuły zdecydowanie przełamało zaludnienie wampirzo-ludzkiego świata trzecią rasą, wilkołakami. Co to będzie miało wspólnego z główną bohaterką i jak się rozwinie jej miłość do pięknego krwiopijcy, nie będę zdradzał.

Z jednej strony, podobnie jak w przypadku Zmierzchu, Księżyc w nowiu zdecydowanie wypada pochwalić za to, że potrafił przyciągnąć do czytelnictwa szerokie rzesze młodzieży dotąd cierpiącej na awersję do słowa pisanego na papierze, zwłaszcza zaś płci piękniejszej. Daje też całkiem niezłą rozrywkę, choć jednorazową, bo drugi raz czytać sobie tego nie wyobrażam, nawet czytelnikowi dojrzałemu i oczytanemu.

Z drugiej jednak, zwłaszcza jako powieść kierowana do młodych czytelniczek, musi być powieść Stephanie Meyer napiętnowana za pozorne szerzenie stereotypów, które od wieków zadżumiają umysły romantycznych nastolatek, a nawet nastolatków. Nie jestem pewien, czy wszyscy tą pozorność wychwycą.

„Miłość jest ślepa. Im mocniej się kogoś kocha, tym bardziej irracjonalnie się postępuje”* Wielu odbiorców, zwłaszcza mniej uważnych, jest pewna, iż ta tak często powtarzana w tekście teza jest motywem przewodnim powieści. Jednak w rzeczywistości dylematy głównej bohaterki są rozterkami dojrzałego człowieka; jak pogodzić sprzeczne okoliczności życia, których pogodzić się nie da, jak zdobyć miłość na której nam najbardziej zależy, a jednocześnie wyrządzić jak najmniej szkód naszym bliskim, których ten sukces zrani. Są to sytuacje jakże częste w codziennym życiu i nienawidzące się potwory pomiędzy którymi balansuje Isabella można odbierać jako alegorię sytuacji bez wyjścia, gdy wybór jest tylko pomiędzy złem większym a mniejszym. Podobnie ograniczenia fizyczne bohaterki można odczytywać jako aluzję do bezsilności, z którą tak często borykają się ludzie w swym życiu, a jej ukryte talenty jako niewykorzystane zdolności, których wielu z nas ma w sobie świadomość, ale wykorzystać ich nie potrafi. Jak wiele jest zaprzepaszczonych talentów pokazują choćby programy takie jak X-Factor. W muzyce te talenty wyłapuje telewizja, ale w innych dziedzinach niejednokrotnie niezwykłe nawet zdolności są zaprzepaszczane.

O tym, że powieść ma charakter alegoryczny świadczy choćby takie zdanie: „Chcę być wieczną nastolatką, tak jak ty.”**. To nie są słowa nastolatki. Młodzi chcą być dorośli. To dorośli chcą być wiecznie młodzi.

Czy nastolatek widzi analogie między rozgrywką z potworami, a rozgrywką z losem? Nie wiem. Ważne, że powieść wciąga, powiększa rzesze młodych czytelników (chyba głównie czytelniczek), a i dorosłym potrafi zapewnić dobrą rozrywkę. Nie rozpisuję się dalej, gdyż właśnie zaczynam następną część – Zaćmienie. I wcale się tego nie wstydzę. Księżyc w nowiu to dobra, bardzo dobra powieść, choć arcydziełem też na pewno nie jest


Wasz Andrew

* Księżyc w nowiu str. 289
** Księżyc w nowiu str. 457

Ps. W trakcie lektury kolejnych książek składających się na cykl Zmierzch nastąpiło przewartościowanie pierwotnej oceny powieści Księżyc w nowiu. Tutaj pozostawiłem pierwotne oceny; takie jakie nadałem przed przejściem do następnych części. Jak i dlaczego zmieniały się moje wrażenia dotyczące Zmierzchu przeczytacie w następnych recenzjach. Zapraszam do lektury refleksji z Zaćmienia, która ukaże się już wkrótce.


Książki Stephenie Meyer

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Relikt



Wpadłem na chwilę do biblioteki z nieplanowaną wizytą i jakoś wyjątkowo nie mogłem się na nic zdecydować. W końcu wziąłem Relikt (oryg. Relic) napisany przez spółkę autorską w składzie Douglas Preston i Lincoln Child.

Rozpoczynając lekturę przeniosłem się w wyobraźni nieco w przeszłość, w nietknięty jeszcze stopą cywilizowanego człowieka zakątek dorzecza Amazonki, gdzie amerykańska wyprawa naukowa mająca za cel odnalezienie tajemniczego plemienia oddającego cześć morderczemu bóstwu napotyka niespodziewane trudności. Później przeniosłem się do dzisiejszego Nowego Yorku, gdzie Muzeum Historii Naturalnej przygotowuje nową, kontrowersyjną ekspozycję. Nieoczekiwanie dochodzi do niezwykle brutalnych zabójstw w ciemnych korytarzach podziemi muzealnego kompleksu. Lekceważąc zagrożenie dyrekcja nadal planuje z wielką pompą dokonać otwarcia nowej wystawy. Co dalej nie będę zdradzał, ale powiem krótko – będzie się działo!

Powiem szczerze, że nie bardzo lubię horrory. Zwykle zaczynają się ciekawie, lecz potem nudzą mnie te tony krwi, flaków i infantylne potwory. Bardzo rzadko trafia się coś w tym kanonie, co do końca mnie nie zawiedzie. Nie potrafię sobie przypomnieć żadnego horroru, który by tej zmory uniknął. Nawet takie arcydzieła gatunku jak Ręka mistrza nie są od niej wolne. Dużo lepiej mają się powieści z pogranicza horroru i thrillera, gdzie zagrożenie nie jest nadprzyrodzone, a mniej lub bardziej możliwe. Na szczęście do tej ostatniej grupy należy Relikt.

Od początku mniej więcej coś wiemy, mniej więcej się domyślamy. Chwilami mniej, chwilami więcej. To jedna z głównych zalet tej powieści – do samego końca nie wiemy niczego na pewno, nawet jeśli nam się wydaje, że wszystko już odgadliśmy, a gdy już poznamy zakończenie, gdy już wszystko wiemy, nagle czeka nas jeszcze jedna, ostateczna niespodzianka.

Jak wygląda moja ocena Reliktu? No cóż – dopiero w okolicach jednej trzeciej lektury zorientowałem się, iż jakoś za bardzo mi jest znajoma, a dopiero po połowie się upewniłem, że już tą powieść przed laty czytałem. To by świadczyło, że nie jest rewelacyjna, tym bardziej, że za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć zakończenia. Z drugiej jednak strony muszę uczciwie przyznać, iż do ostatniej kartki czytałem z przyjemnością i zainteresowaniem. O czym to świadczy poza ewentualną sklerozą? Ano o tym, iż książka nie ma większej wartości jeśli chodzi o zawarte w niej treści*, ale w ramach swego kanonu jest skonstruowana perfekcyjnie.

Tok akcji przypomina rytm wiersza Lokomotywa Tuwima, i to tempo utrzyma się aż do epilogu. Ciekawa hipoteza leżąca u podstaw fabuły, absurdalna, ale bardzo ładna, nadaje jej niepowtarzalny smaczek. Schematyczne, nieco komiksowe, ale dzięki temu dobitnie określone postacie i plastyczny, obrazowy język ułatwiają pracę wyobraźni czytelnika. Wszystko to sprawia, iż powieść jest naprawdę świetną rozrywką, jak w moim przypadku nawet za drugim razem, o czym z zadowoleniem Was zapewniam


Wasz Andrew

* Zdarzyła się nawet żenująca wpadka: „...dysponowała jedynie starym, poobijanym biurkiem wciśniętym pomiędzy dwie masywne żamrażarki (...). Nawet w upalne letnie dni musiała przynosić do pracy gruby sweter.” Każdy, kto choć trochę pomyśli i ma wiedzę z zakresu fizyki na poziomie szkoły podstawowej wie, iż takie urządzenia na zewnątrz grzeją. Nawet jeśli w izolowanym termicznie pomieszczeniu postawić włączoną otwartą lodówkę lub zamrażarką, to i tak temperatura będzie w nim rosła.

niedziela, 29 stycznia 2012

Zrozumieć ciszę



(1994 oryg. Silent Fall)

Akcja rozgrywa się w prowincjonalnej miejscowości w USA, gdzie właśnie miało miejsce podwójne zabójstwo. W okazałym domu nad jeziorem brutalnie zamordowano małżeństwo Wardenów. Ich dzieci, Sylvie (świetna rola Liv Tyler) i mały Tim (Ben Faulkner) przeżyły tragedię. Policja po przybyciu na miejsce zdarzenia zastała Tima trzymającego w ręku okrwawiony nóż, który był narzędziem zbrodni. Sytuację komplikuje fakt, że Tim jest dzieckiem autystycznym i nie można nawiązać z nim kontaktu.

Główny bohater, na którym ciąży zadanie wydobycia wspomnień z umysłu Toma i wykrycia sprawcy morderstwa, to Jake Rainer (Richard Dreyfuss), wybitny psychiatra dziecięcy, który wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po samobójstwie jednego z małych pacjentów, pozostających pod jego opieką.

Jak to w każdej zapadłej dziurze, okazuje się, że wszyscy są ze sobą powiązani a każda rodzina ma swoje tajemnice. Nic nie zapowiada tego, że Jake naraża swe życie a zagrożenie przyjdzie z najmniej oczekiwanej strony. Rozwiązanie zagadki w zamierzeniu nieoczekiwane, ale czy aby na pewno tak to wyszło? Sprawdźcie sami. Film warto obejrzeć choćby ze względu na obsadę i wciąż obcy przeciętnemu widzowi temat autyzmu, lecz na pewno na drugi seans się nie skusicie, o czym rzetelnie Was zapewniam


Wasz Andrew

sobota, 28 stycznia 2012

Kryminalna beznadzieja

made in USA



Dawno temu, kiedy oglądałem pierwszy odcinek CSI, miałem nadzieję na dobry serial kryminalny. Nowoczesna technika, nowe metody, inne spojrzenie... Szybko się jednak zniechęciłem, gdyż oba seriale (CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku i CSI: Kryminalne zagadki Miami) okazały z odcinka na odcinek coraz bardziej i infantylne, aż osiągnęły poziom totalnej chały. Aktorki wytapetowane jakby właśnie zaczynały sesję próbną do magazynu mody, a nie grały detektywów, co przez kontrast choćby do stylu Wallandera czy Mesjasza aż odrzuca. Podejrzani, którzy zawsze się przyznają, tak jakby nie słyszeli, że jeśli złapią za rękę, to trzeba twierdzić, że ręka nie jest moja. Technicy pałętający się po miejscu zbrodni bez żadnego ładu i składu. Masakra intelektualna. Mimo wszystko jednak, co pewien czas, rzucam okiem na kolejne odcinki. Z różnych powodów. A to reklamy przerwały film na innym kanale, a poza CSI nie ma nic innego na pozostałych, a to ciekawość – a nóż coś ciekawego jednak pokażą. Różnie.

Ostatnio jednak serial przeszedł sam siebie. Jakaś powtórka, nie wiem nawet z którego "sezonu"; odcinek o superbroni, zadziwił mnie głupotą, choć wydawało mi się, że już mnie czymś takim zadziwić nie można. Wszystko zaczyna się kawałkiem, w którym trzech przestępców zostaje zaskoczonych przez coś/kogoś w magazynie nielegalnej broni. Próbują uciekać, ale coś sprawia, że „wyparowują”. Później, gdy się okazuje, że to była sprawka superbroni, doznałem wręcz szoku. Broń, która jest tak nieporęczna, że musi być przenoszona przez dwie osoby, a strzela ze statywu, nie mówiąc o ładowaniu i zasilaniu, miałaby być superbronią? W dodatku nie można przed nią uciec??? Jak to możliwe, skoro w ogóle nie jest mobilna? Jak z nią kogoś gonić albo podejść? Totalna porażka.

Innym razem było jeszcze gorzej. W ciele ofiary detektywi znaleźli kulę „kalibru 41mm”. Na oko widać, że pocisk nie był grubszy niż palec aktora grającego rolę detektywa. O co więc chodzi? Może o głupotę tłumacza, który tradycyjną anglosaską miarę (cal) potraktował jako milimetry? Wtedy .44, czyli 0,44 cala, co daje 11,2 mm czyli prawdziwą armatę wśród broni krótkiej, ale jednak typowo strzelecki kaliber, tłumaczy się jako kaliber 44 mm, czyli kaliber dobrego działka. Tylko czy to wtedy jest tłumacz, czy nieuk? Osobiście nie jestem pewny, czy w tym wypadku chodziło o wpadkę tłumacza. Kaliber .41 nie jest rozpowszechniony. Może to jakiś chochlik? Ale 41 mm to pomyłka przede wszystkim w rzędzie wielkości. O czym to świadczy? Ano o tym, że poziom kadr serwujących naszym mózgom papkę za pośrednictwem telewizji jest żenująco niski. Ktoś powinien zwrócić uwagę na to, że 41 mm to deczko za dużo jak na średnicę palca aktora, bo taki akurat był przedmiotowy pocisk. Nie trzeba do tego ani wiedzy kryminalistycznej, rusznikarskiej, ani żadnej innej. Tylko że w całej grupie ludzi, poczynając od tłumacza, a kończąc na tym, kto dał polski głos aktorom i tym, kto zdecydował o emisji odcinka, nie znalazł się nikt, kto by to zauważył. A może tacy byli tylko im się nie chciało? Kultura bylejakości, jaką są nasze czasy, to jednak temat na osobny, poważniejszy felieton. Tymczasem zamiast CSI wolę sięgnąć po jakąś książkę, co i Wam polecam


Wasz Andrew

piątek, 27 stycznia 2012

Statek „Derbent”



Jakiś czas temu, drogą wymiany, wpadła mi w ręce książka Statek „Derbent” (Танкер „Дербент”), której autorem jest Jurij Krymow (Юрий Соломонович Крымов), a tłumaczenie popełniła* Melania Kierczyńska. Nie żeby mi na Derbencie zależało, ale miałem na zbyciu książkę całkowicie mi zbędną, więc czemu nie...

Do lektury się nie paliłem, gdyż 1949 rok, w którym ją wydano, to wojujący socrealizm, więc na arcydzieło nie miałem raczej co liczyć, ale w końcu przyszedł ten dzień i zacząłem czytać. Z początku z wyraźną niechęcią, ponieważ literatura to ewidentnie komunistyczna, a więc „świadoma” w ten szczególny sposób, który wpływa i na treść, i na formę.

Książka składa się z dwóch części: zasadniczej, czyli powieści Statek „Derbent” i dodatku, którym są listy z frontu roku 1941 pisane do rodziny przez powieściopisarza, który tą swoją przygodę przypłacił życiem. Dwie części – dwa światy.

Właściwa powieść, pomimo maniery specyficznej dla czasów, w których powstała i pewnych niedomagań tłumaczenia, po krótkim okresie aklimatyzacji czytelnika staje się lekturą interesującą i dość przyjemną w odbiorze. Fabuła to typowa socrealistyczna opowieść o stakanowskich racjonalizatorach walczących o zwiększenie produkcji przeciwko oporowi skostniałego społeczeństwa i zdegenerowanych elementów antyludowych. Również forma i zakończenie jest zgodna z kanonem walczącej literatury komunizmu. Nie będę ich przybliżał, by nie psuć niewątpliwej przyjemności, jaką niejednemu dzisiejszemu uważnemu czytelnikowi może dać ta lektura.

O dziwo, niewątpliwym atutem powieści jest przekład, którego archaiczne i prostackie słownictwo morskie jest krańcowo odmienne od tego, które znamy z literatury pisanej przez elitę oficerów naszej przed i powojennej marynarki handlowej oraz wojennej. Nie są tego w stanie zepsuć nawet ewidentne błędy merytoryczne i językowe. Krymow objawia się nam również jako bystry obserwator, mimo propagandowego nastawienia potrafiący celnie odmalować różne typy charakterów ludzkich, ich wzajemne interakcje ze zdarzeniami i między sobą oraz specyficzny klimat żeglugi tankowcami po Morzu Kaspijskim bardziej podobnej do jazdy tramwajem, w kółko tam i z powrotem, niż do romantyki transatlantyckich rejsów. Jest i coś dla płci pięknej, czyli wątek miłosny. W sumie – wszystko czego czytelnikom trzeba.

O ile część pierwsza, czyli powieść właściwa, jest do przełknięcia, i to całkiem przyjemnego przełknięcia, to część druga, czyli „Listy z frontu”, brzmi tak fałszywie, iż budzi w ogóle wątpliwości co do autentyczności lub poczytalności autora. Kiedy się je czyta, trzeba sobie cały czas przypominać, że to 1941 rok, kiedy Ruscy na wszystkich frontach biorą lanie niespotykane dotąd w dziejach, gdyż z treści można pomyśleć, że wręcz wygrywają! Kontrast między Listami, a choćby prześwietną powieścią wspomnieniową Przez wojenną zawieruchę jest większy niż między bielą i czernią. Żenada!

Reasumując; mimo wszystko dałbym tej książce czwórkę w starej skali ocen (od 2 do 5). Warto ją przeczytać z różnych względów. Inne wartości ma dla marynistów, inne dla koneserów znudzonych klonopodobnymi bestsellerami naszych czasów, a inne choćby dla młodzieży, która może przenieść się nie tylko w tamte dziwaczne czasy, ale przede wszystkim posmakować nieskażonego autentyzmu ówczesnej osobliwej mody w literaturze. Na pewno warto więc sięgnąć po Statek „Derbent”, choć nie jest to lektura dla niewyrobionych lub nieuważnych czytelników


Wasz Andrew

* Jeśli ktoś nie wie, iż prędkość statku na morzu zawsze podaje się węzłach, a nie w milach morskich na godzinę, choć to w sumie to samo, to automatycznie wypada z kanonu literatury marynistycznej. Podawanie zaś prędkości w milach morskich (a nie w milach morskich na godzinę), jest ewidentnym niechlujstwem językowym, podobnie jak wpadki typu „trzeba wziąć się w ręce” zamiast „wziąć się w garść” (recenzja dotyczy wydania 3 z 1949 roku, wydawnictwo „Książka i Wiedza” (nomen omen).

czwartek, 26 stycznia 2012

Zmierzch



Po bestseller Stephenie Meyer Zmierzch (Twilight) sam pewnie bym się nie pofatygował ani do biblioteki, ani tym bardziej do księgarni. Mimo dość intensywnej, z całą pewnością kosztownej, akcji promocyjnej podświadomie czułem, że nie jest to literatura zbyt wysokich lotów. Jak więc się to stało, że książkę poznałem i jakie były z tej znajomości odczucia?


Zdarzyło się, że akurat miałem chęć na typowo rozrywkową lekturę. W domyśle miałem jakąś powieść; najpewniej sensację lub kryminał. Zauważyłem jednak, że znajome mi nastolatki, zwłaszcza płci podobno piękniejszej, które raczej nie były dotąd szczególnie zapalonymi czytelniczkami czegokolwiek dłuższego niż SMS-y, z prawdziwą fascynacją wręcz pochłaniają książki Stephane Meyer. Postanowiłem sprawdzić, co też je tak wciągnęło. I stało się.

Każde następne pokolenie jest chyba bardziej podatne na reklamę. Z jednej strony to chyba wynik braku szczepionki, jaką był komunizm i wspomnienie o nim, które dają wrodzoną podejrzliwość do tego, co się lansuje w mediach. Z drugiej strony zawdzięczamy to wyznacznikowi dzisiejszego oblicza kapitalizmu; wytężonej pracy rzesz specjalistów od marketingu, którzy chcą wyhodować nową gałąź drzewa genealogicznego człowieka – człowieka konsumującego. Człowieka, który nie tylko kieruje się reklamą w wyborze sposobu zaspokajania własnych potrzeb, ale człowieka, którego potrzeby tworzy reklama. Zmierzch jest chyba wytworem przeznaczonym dla tego nowego typu człowieka.

Stephane Meyer stworzyła powieść rodem z podręcznika pisania bestsellerów. Mamy i miłość, o ile ktoś nie odróżnia miłości od fascynacji, zauroczenia i tysiąca innych podobnych stanów. Mamy kopciuszka i księcia z bajki. Nasi bohaterowie są w wieku odpowiednim dla grupy docelowej, czyli lat nastu (o ile wampir może być nastolatkiem). Cała rzecz rozgrywa się w środowisku szkoły średniej, aby odbiorca w pewnym przedziale wiekowym łatwo się identyfikował z bohaterami i realiami. Całość napisana językiem łatwym i przyjemnym w odbiorze. Czyta się szybko i... Nie ma zakończenia!

Przyzwyczajony jestem, iż powieść opatrzona tytułem, nawet jeśli jest częścią cyklu, w mniejszym lub większym stopniu stanowi zamkniętą całość. Zakończenie Zmierzchu jest takie, jakoby go nie było, a tytuł powinien brzmieć Tom 1. Dla mnie to już lekka przesada.

Jest wiele czynników, które składają się na to, iż jedną książkę oceniam dobrze, a inną źle. Zmierzch to po prostu bajka. Nie baśń, która niesie jakieś przesłanie, wiedzę lub prawdę ukrytą, ale bajka; infantylna, bez żadnych wartości, bez żadnego innego celu poza rozrywką. Rozrywką w dodatku miernego lotu. Dobrą powieść poznaję między innymi po tym, iż nawet bardziej wybredny czytelnik zastanawia się, co będzie dalej, a nie, co też autor jeszcze wymyślił i czy na koniec całość dalej będzie się kupy trzymać. Po zakończeniu lektury książki Stephanie Meyer chciałem natychmiast sięgnąć po następną (następny tom?), ale tylko i wyłącznie po to, by sprawdzić czy nadal realia wymyślonego świata zaludnionego wampirami będą spójne, by się dowiedzieć, co jeszcze ta Meyer wymyśliła.

Główni bohaterowie w Zmierzchu są mało przekonywujący. Już realniejsze są postacie drugoplanowe i związki między nimi. Isabella Swam, zmierzchowa Julia, której Romeo okazuje się wampirem, jest karykaturą zagubionej nastolatki. Karykaturą z tego względu, iż cechy psychiki, które kojarzymy z tym okresem życia są u niej przerysowane do tego stopnia, iż przesłaniają rzeczywiste podstawy jej charakteru, te, które odróżniają jednego człowieka od drugiego. Podobnie jest i z innymi rzeczami. Miałkość i miernota.

Jak więc oceniam Zmierzch? Pozytywnie! Dlaczego? Dlatego, że ta powieść (i cały cykl), o czym już wspomniałem, wciągnął w nałóg czytania część pokolenia, które dotąd patrzyło na grubsze książki niczym diabeł na kropidło. Pomimo sztampowości Zmierzch ma jednak pewne aspekty świeżości. Pomimo płytkości i prostoty potrafi jednakowoż czytelnika wciągnąć, czego i ja z niejaką przyjemnością doświadczyłem. Koneserowi literatury lektury Zmierzchu raczej nie polecam, chyba że nie stroni również od typowo rozrywkowej twórczości niezbyt wysokich lotów lub kierują nim motywy podobne do moich, niejako badawcze. Wszystkim jednak, którzy dotąd nie lubili książek, zwłaszcza nastolatkom, polecam produkt, bo tak chyba ten wytwór pani Meyer trzeba nazwać. Jest szansa, że Wam się spodoba, oswoi z książkami i, na co mam wielką nadzieję, sprawi, iż z czasem i po bardziej wartościowe dzieła sięgniecie z przyjemnością, z własnej potrzeby


Wasz Andrew 


Ps. W trakcie lektury kolejnych książek składających się na cykl Zmierzch nastąpiło przewartościowanie pierwotnej oceny powieści Zmierzch otwierającej serię. Tutaj pozostawiłem pierwotne oceny; takie jakie nadałem przed przejściem do następnych części. Jak i dlaczego zmieniały się moje wrażenia dotyczące Zmierzchu przeczytacie w następnych recenzjach. Zapraszam do lektury refleksji z Księżyca w nowiu, która ukaże się już niebawem.



Książki Stephenie Meyer

środa, 25 stycznia 2012

Saga o "Łupaszce"



Tomasz Strzembosz

SAGA O „ŁUPASZCE”

ppłk. Jerzym Dąmbrowskim


Czując już pewien przesyt beletrystyką, jakiś czas temu sięgnąłem dla odmiany po książkę typowo historyczną, po Sagę o „Łupaszcze” pióra znanego historyka Tomasza Strzębosza. Jest to opowieść o życiu Jerzego Dąmbrowskiego*, zawodowego wojskowego; oficera. Karierę rozpoczął on w carskiej armii rosyjskiej, a potem kontynuował służbę w Wojsku Polskim. Odniósł wielkie sukcesy jako oficer kawalerii w wojnie polsko-bolszewickiej. Kariera wojskowa i życie tej niezwykle interesującej i barwnej postaci zakończyły się po kampanii wrześniowej. Został poddany torturom przez bolszewików i następnie zamordowany.


Dowództwo ochotniczego oddziału braci Dąbrowskich – luty 1919 rok. Siedzą od lewej: Władysław i Jerzy

Książka jest niezwykle wciągająca, gdyż postać Dąmbrowskiego jest szalenie interesująca, podobnie jak jego dzieje. Całość opatrzona licznymi odniesieniami do źródeł, gdyż tylko mrówczej pracy autora zawdzięczamy możliwość zapoznania się z tym fascynującym wątkiem naszej historii. Choć styl pisarstwa prof. Strzembosza jest typowy dla większości zawodowych polskich historyków, czyli trudno nazwać go porywającym i porównywać choćby do Suworowa, to Saga o „Łupaszce” nadrabia treścią naprawdę wartościową. Cenną nie tylko dla zainteresowanych tematyką historyczną, ale i dla każdego, kto czuje się Polakiem albo po prostu chce wiedzieć więcej o Polsce. Nie jest to niestety książka wesoła i optymistyczna. Pomijając tragiczny koniec głównego bohatera, sam obraz Polski międzywojennej i jej armii również nie jest zbyt pozytywny. Podobnie jak w prześwietnej książce Kazimierza Leskiego Życie niewłaściwie urozmaicone, tak i tutaj widzimy, iż kliki i koterie nie są wynalazkiem komuny. O ile książka Leskiego jest autobiograficzna, a więc ma prawo być mocno subiektywna, choć chyba nie jest, to Saga jest pracą ściśle historyczną, a więc z natury rzeczy swojej, niejako nominalnie, bardziej obiektywną. To smutne, ale również ona wyraźnie pokazuje, iż w przedwojennej Polsce, tak jak i dzisiaj, znajomości bardziej liczyły się od zasług, zdolności i umiejętności. Lepszy był swój, choć głupi, niż mądry, ale nie nasz. Nie trzeba było nawet być przeciw. Wystarczyło, że się ktoś w odpowiednim momencie nie podłączył do danego towarzystwa, które raz dorwawszy się do władzy aż do końca preferowało znajomych i znajomych swych znajomych.


Jerzego Dąmbrowski pierwszy z lewej

Kliki są wszędzie i choć zdrowe społeczeństwa nie mają z tym aż takiego zmartwienia jak Polska, to jest rzecz, która wystawia nam jako narodowi jeszcze gorsze świadectwo. To głupota i bezduszność naszej władzy. To urzędnicy chcący przepisami regulować wszelkie aspekty rzeczywistości zamiast pozostawić decyzje i odpowiedzialność tym, którzy je będą wykonywać. To powoduje iż najlepsi, najbardziej aktywni, uciekają z naszego kraju nie tylko za chlebem. Po prostu się tu duszą. Nie dość, że nie mogą się przebić przez układy i układziki, to władza tak ich zniewala swymi rozporządzeniami, iż tłamsi wszelką aktywność odmienną od tej, której sama oczekuje lub też wykazywaną przez tych, których nie hołubi. Aż cisną się na usta słowa przypisywane Żelaznemu Kanclerzowi**: „Polakom wystarczy dać władzę, a sami się wykończą.”. I książka Tomasza Strzembosza, choć wielce patriotyczna, w pełni to potwierdza, oczywiście koncentrując się na środowisku wojskowym i głównie przez pryzmat tej kasty*** ale tym bardziej wiarygodnie i konkretnie. To takie dołujące, ale nic się na lepsze w tej kwestii nie zmienia. Chyba jest coraz gorzej. Mamy już więcej ograniczeń, zakazów i nakazów, zezwoleń, koncesji i przepisów niż znani ze swego ordnungu Niemcy.**** I choć na pozór Saga o „Łupaszce” ma z dniem dzisiejszym niewiele wspólnego, to tak nie jest. Historia pokazuje nam dzień dzisiejszy w innym świetle. Każda książka taka jak Saga o „Łupaszce” pokazuje nam jak było naprawdę i co z tego wynikło. Dlaczego i z czyjej decyzji. I dzięki temu stajemy się odporni na kłamstwa ludzi, którzy chcą nami manipulować. Świat przez nas widziany z czarno-białego zmienia się w szary, a potem kolorowy. Inna sprawa, że staje się również coraz bardziej skomplikowany. Coraz trudniej o prawdy uniwersalne i niepodważalne, coraz więcej trzeba myśleć, coraz mniej autorytetów, którym można zawierzyć. Ale ja osobiście wolę wiedzieć i wątpić niż wierzyć, że wiem. I dlatego bardzo cenię takie książki jak Saga o „Łupaszce”; obiektywne, bezstronne, docierające do sedna i dociekające prawdy. Polecam ją każdemu, kto nie boi się myśleć i uważnie patrzeć. Jednak na pewno nie jest to rzecz łatwa w odbiorze i rozrywkowa. Zostawcie więc ją sobie na czas, kiedy będziecie się mogli w spokoju poświęcić lekturze i przemyśleniom. Bo warto, o czym gorąco Was zapewniam. I szkoda tylko, że Profesor już niczego więcej dla nas nie napisze...


Wasz Andrew




* Znany także jako Jerzy Dąbrowski lub Jerzy III Dąbrowski (ta III zasadniczo tylko w dokumentach wojskowych, dla odróżnienia od innych oficerów WP noszących to samo imię i nazwisko)
** premier Prus, kanclerz Rzeszy, Otto Eduard Leopold von Bismarck-Schönhausen
*** przytoczę tylko jeden, ale jakże znamienny cytat: Tajny komunikat naukowy Wojskowego Instytutu Naukowo-Oświatowego z 1935 r. stwierdzał m.in. „Całe roczniki oficerów już z góry skazane [są] na wymarcie. Oficerowie ci wiedzą, że o losie ich decyduje nie treść lecz forma. O awansie ich, o utrzymaniu się przy warsztacie pracy, rozstrzyga nie ich wartość jako dowódców i wychowawców, nie ich zdolności umysłowe i fizyczne, nie wydajność pracy, ale różne cyfry, jak data urodzenia, data starszeństwa, przydział jaki w danej chwili mają, czyli czynniki, na które nie mają żadnego wpływu. W takich warunkach owłada ludźmi gorycz i całkowite zniechęcenie. Wyprzedzają ich inni, młodsi, których jedyną zasługą jest to tylko, że się później urodzili. Zdarza się nawet, że niedawni podkomendni stają się przełożonymi. Bije więc to w okrutny sposób w ambicję ludzką, wyrządza ciężką krzywdę moralną, a nawet upadla, łamie charaktery (...).” (Patrz Piotr Stawiecki, Następcy Komendanta..., s.79) (przyp. z Saga o „Łupaszce” str. 161) I nic się nie zmieniło. Przykładowo dzisiaj pewne roczniki załapały się na wcześniejsze (chodzi o „zwykłych ludzi a nie o umundurowanych, itp.) emerytury i nie musiały się zwalniać z pracy. W konsekwencji biorą i emeryturę i pensję, gdyż pracują dalej. Pozostałe roczniki takiej możliwości nie mają. Decyduje tylko fakt urodzenia się w takim a nie innym roku.
**** Po Okrągłym Stole byliśmy jednym z krajów Europy o najniższej liczbie rodzajów działalności gospodarczej wymagającej koncesji lub innej formy zezwolenia. W tej chwili wyprzedzamy lidera (oczywiście Niemcy) z przewagą kilkuset procent.

wtorek, 24 stycznia 2012

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet



Kiedy sięgałem po powieść Stiega Larssona MĘŻCZYŹNI, KTÓRZY NIENAWIDZĄ KOBIET (oryg. Män som hatar kvinnor), będącą pierwszą częścią trylogii Millennium, oczekiwałem czegoś wyśmienitego, czegoś wyjątkowego, prawdziwej uczty dla umysłu. Nie z powodu peanów wypisywanych przez krytyków, bo na dziełach przez nich wychwalanych częściej się zawodziłem niż znajdowałem potwierdzenie wysokich ocen, ale z powodu prostego faktu iż już miałem kontakt z prozą tego autora.


Tomisko jest grubaśne i wydaje się, iż lektura będzie długa. Nic bardziej mylnego. Czyta się rzecz błyskawicznie, gdyż wciąga jak wir, a Millenium uzależnia jak narkotyk. Gdy tylko skończysz pierwszą część, marzysz o następnej.

Dziennikarz i wydawca magazynu „Millennium” MIKAEL BLOMKVIST ma przyjrzeć się sprawie kryminalnej sprzed czterdziestu lat, kiedy zniknęła bez śladu Harriet Vanger.

Do pomocy dostaje LISBETH SALANDER, młodą intrygującą outsiderkę i genialną researcherkę. Razem tworzą niezwykły zespół. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodzinnej.

Tyle notka wydawcy i więcej zdradzać nie będę, bowiem śledzenie myśli Blomkvista i Salander oraz próby odgadnięcia zakończenia są jednym ze smaczków lektury tej powieści.

Nie wiem do jakiego gatunku przyporządkować to dzieło. Dzieło; nie waham się użyć tego słowa, gdyż Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet są pierwszą od dłuższego czasu powieścią, która naprawdę mnie zachwyciła. Jest w niej i trochę kryminału, i sensacji, i thrillera. Nie da się jej jednoznacznie zaszufladkować. Na pewno jednak jest to rozrywka najwyższej klasy dająca jednocześnie wiele, bardzo wiele do myślenia, wpływająca na sposób w jaki postrzegamy świat i pokazująca problemy, z których wielu zdaje sobie sprawę tylko bardzo mgliście.

Pod mistrzowsko skonstruowaną, wielowątkową fabułą kryje się opis wielkiego problemu, jakim jest sposób traktowania kobiet w podobno cywilizowanych, demokratycznych państwach. Z niezrównaną maestrią odmalowane postacie o bardzo przekonujących, spójnych konstrukcjach charakterów sprawiają, że czytając przenosimy się w ich świat i możemy z nimi obcować jakby tutaj i teraz. Efekt potęguje jeszcze przenoszenie widzenia intrygi w pozycje różnych obserwatorów. Zabieg ten udał się Larssonowi jak mało komu. Nie powoduje zagubienia czytelnika i jest tak płynny jakbyśmy raz byli aniołem stróżem Blomkvista, a w innej chwili Salander.

O ile bohaterowie Jana Guillou*, innego znamienitego szwedzkiego pisarza, to ludzie w większości bardzo twardzi, mistrzowie sztuki zabijania, którzy rozwiązują nietypowe problemy przy pomocy specyficznych umiejętności, o tyle Blomkvist i Salander są bardziej z naszej, codziennej bajki. Fakt, że oboje są bardzo inteligentni, Salander nawet można nazwać geniuszem, ale są prawdziwymi, zwykłymi ludźmi. Obdarzeni przez Boga jednymi talentami, cierpią z powodu niedostatku umiejętności w innych dziedzinach życia. Mikael kocha, uwielbia kobiety i bardzo je szanuje, ale nie potrafi stworzyć trwałego, „normalnego” związku. Jego maksymalne możliwości to przyjaźń zaprawiona seksem. Uroczy, lecz nic ponad to. Salander; genialna w świecie maszyn i komputerów, ma ogromne problemy z oceną własnej wartości i tworzeniem najzwyklejszych relacji międzyludzkich. Trapieni własnymi problemami będą musieli stanąć do rozgrywki, która jest jedną z najbardziej fascynujących i wielopłaszczyznowych intryg napotkanych przez mnie w literaturze od dłuższego już czasu.

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, jak łatwo się domyślić z tytułu, jest głosem buntu przeciwko sytuacji kobiet bitych i poniżanych, zabijanych i sprzedawanych. Dręczonych nie tylko przez psychopatów grasujących na śmietnikach drabiny społecznej, ale przez wyrodnych członków rodzin, nawet tych najlepszych. Przez kanalie lgnące do organizacji mających pomagać kobietom w kłopotach jak muchy do miodu, czy raczej jak pedofile do dzieci. To bunt przeciwko bezradności policji, prokuratury i sądów, a także całego społeczeństwa, przeciwko całej tej sytuacji, która jest hańbą dla demokracji. Po przeczytaniu tej książki aż ciśnie się na usta pytanie, dlaczego w Szwecji, która jest uważana za chyba najlepszy kraj na świecie, jeśli chodzi o prawa kobiet i ich pozycję w społeczeństwie, znalazł się ktoś, kto pokazuje jak w rzeczywistości jest źle, a w Polsce, kraju katolickiej miłości bliźniego swego, nikt nie śmie głośno i wyraźnie powiedzieć, że jest u nas po wielokroć gorzej. Nasze kryminały i sensacje są w porównaniu do Larssona w większości tak infantylne i prostackie, jakby pisane dla dzieci albo półgłówków. Ksiądz, który rozwiąże każdą zagadkę kryminalną, przestępcy, którzy zawsze się przyznają. Sympatyczni dobrzy i niesympatyczni źli. Schematy sprzed wieku, a właściwie dwóch. Aż żal.

Problem fizycznej i psychicznej przemocy wobec kobiet to nie jedyny haniebny aspekt demokracji, na który zwraca uwagę nam Stieg Larsson. Na lata przed obecnym kryzysem zwraca uwagę na praktyki wielkiego biznesu. Na milionerów, którzy nic społeczeństwu nie dają i na ich finansowe imperia, które niczego nie produkują. Na okradanie podatników i nieuzasadnione dotowanie bogatych przez państwo. Uważa to za problem w Szwecji, gdzie zjawisko to jest w porównaniu do sytuacji w Polsce niczym pierdnięcie przy smrodzie rozkładającej się padliny. Larsson to pierdnięcie zauważa i piętnuje. U nas też by się przydał ktoś z podobnym piórem, kto zajął by się naszym fetorem.

Powieść Larrsona jest skomplikowana nie tylko pod względem wielości przenikających się wątków, nie tylko oczarowuje komplikacją psychiki bohaterów, ale fascynuje ilością poruszanych problemów. W wypowiedziach Lisbeth autor zdaje się stawać w opozycji do obowiązującej, również w Polsce, zasadzie uznawania za okoliczność łagodzącą wpływów środowiska, zwłaszcza w okresie dojrzewania, na późniejsze czyny człowieka. Co prawda Blomkvist staje po stronie obowiązującej doktryny, ale to Lisbeth wydaje się bardziej przekonująca i ja się pod jej stanowiskiem podpisuję obiema rękami. Po pierwsze wielu, którzy mieli w młodości horror zamiast dzieciństwa, wychodzi na ludzi, dokładnie tak, jak opisał to wspomniany już Guillou w poruszającej powieści Zło. Po drugie i to ważniejsze, można usprawiedliwić kogoś, kto morduje znienawidzonego, zwyrodniałego ojca czy ojczyma albo inną osobę, od której doznał upokorzenia i okrucieństwa, tak jak to widzimy u Jacka Boudreaux w mrocznej powieści Tami Hoag Fałszywy alarm, i który poza tym próbuje być dobrym człowiekiem. Odmienną zaś biegunowo jest rzeczą, gdy próbujemy złym dzieciństwem usprawiedliwiać zło wyrządzane innym, niewinnym i przypadkowym ludziom, przez sprawcę, który żadnej krzywdy, nawet urojonej, nie doznał od nich i w swym postępowaniu kieruje się tylko własnymi korzyściami lub wynaturzonymi popędami. Takie kreatury powinno się bezlitośnie eliminować ze społeczeństwa, gdyż nie ma co liczyć na ich resocjalizację.

W pierwszej części Millennium bardzo wyraźnie widać to, co dotąd najbardziej rzucało się w oczy w prozie brytyjskiej, a mianowicie nieufność wielu Europejczyków wobec kościoła katolickiego, postrzeganego w najlepszym razie jako przerośnięta sekta żyjąca z ludzi, którzy o własnych siłach nie potrafią sobie znaleźć sensu życia, nie potrafią zbudować własnego kośćca moralnego i nie są w stanie dokonywać samodzielnych decyzji, a potrzebują kogoś, kto im powie jak żyć i jak oceniać innych. Ten aspekt widzenia świata zauważalny coraz częściej w prozie europejskiej i amerykańskiej; pokazuje nam z każdym rokiem wyraźniej jak odstajemy od reszty świata. Jak skostniałe i obłudne są nasze wzorce moralne, nasze myślowe schematy i nasza oficjalna wiara w czarno-biały obraz ludzi i świata. Wiara którą głośno każdy popiera, ale której nikt nie ma w sercu i nie ukazuje w czynach.

Larsson, z zawodu dziennikarz, w działalności Blomkvista, swego powieściowego kolegi po fachu, daje popalić również szwedzkiemu środowisku dziennikarskiemu. Słusznie zauważa, iż środowisko dziennikarzy ekonomicznych i innych pokrewnych specjalizacji całkowicie się zaprzedało kapitalizmowi i pracuje jakby było na etatach PR znanych koncernów. Reklamowe hasła wielkiego kapitału media przedstawiają jako prawdy objawione; bezkrytycznie i bezmyślnie. Gdyby tak pracowali dziennikarze kryminalni czy sportowi, powinni równie entuzjastycznie cytować wszystkie komunikaty policji czy trenerów piłkarskich. Dziennikarstwo śledcze, krytyczne i poddające w wątpliwość, byłoby całkiem niepotrzebne. Dziwnie wygląda ta różnica między warsztatem dziennikarza kryminalnego, sportowego, a nawet politycznego i bezmyślnym powtarzaniem sloganów przez media zajmujące się finansami i ekonomią, gdzie jak wiadomo dochodzi do większych przekrętów niż w najbardziej wydumanych historiach kryminalnych i sensacyjnych. Larsson zauważa, na lata przed obecnym kryzysem, że dziennikarstwo ekonomiczne również powinno sprawdzać, dociekać, drążyć. Gdyby tak było, może nie wszyscy braliby reklamowe dane wielkiej finansjery za prawdę i niedawna, ale do dziś trwająca katastrofa nie byłaby dla wszystkich zaskoczeniem. Słusznie również zauważa, że przez takie podejście dziennikarzy łatwiej powtórzyć schemat, który znów powiela się na naszych oczach – za błędy bogatych zawsze w konsekwencji płacą biedni. Szkoda, że takich Larssonów nie ma więcej. Wielka szkoda.

Jeszcze innym, bardzo ciekawym aspektem Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, jest sprawa facetów, którzy kobiety kochają. W naszej kulturze jest zrozumiałe, jeśli mężczyzna zadaje się z kobietą-rówieśniczką. Jeśli jest między nimi istotna różnica wieku, to całkiem normalne, że każdy myśli, iż ona jest młodsza, a on starszy, za to prawdopodobnie bogatszy lub co najmniej dobrze ustawiony. Przeciwne rozwiązanie praktycznie nie wchodzi w rachubę. Wyjątki są traktowane jako dziwolągi. To lepiej niż wszystko pokazuje, ile naprawdę warta jest w Polsce kobieta i jak wygląda u nas równouprawnienie płci. Wystarczy zresztą posłuchać dowolnej grupki mężczyzn, gdy myślą iż są sami, by wiedzieć jak naprawdę nasze społeczeństwo ceni mężczyzn, a jak kobiety. Zresztą przekonania polskich kobiet co do wartości ich własnej płci niewiele się o tego różnią. Wyjątki są prawdziwymi wyjątkami. Mikael Larssona uwielbia kobiety i choć nie potrafi z żadną z nich stworzyć rodziny, to na swój sposób stara się ich nie ranić. Po prostu je szanuje. Gdy kobieta jest dla niego interesującą, nie jest ważny dla niego jej wiek, oczywiście w pewnych zrozumiałych granicach. Wręcz przeciwnie. Z łatwością idzie do łóżka z dojrzałą, starszą od siebie partnerką, gdyż ma nadzieję, iż ona wie, czego chce i nie będzie się czuła zraniona, gdy przyjdzie im się rozstać. W przypadku dwudziestolatki ma opory i to w końcu ona dosłownie musi go rzucić na łóżko. W opozycji do niego są pokazywani mężczyźni, którzy kobiety traktują przedmiotowo, niby nowy samochód albo mebel.

Kryminał społeczny. To określenie, niestety nie mojego autorstwa, bardzo mi się spodobało, gdyż świetnie oddaje charakter prozy Larssona. Krymiał, gatunek typowo rozrywkowy, jakby z niższej półki, ale zarazem społeczny, poruszający tak trudne tematy, że gdyby nie połączenie z atrakcyjną rozrywką, nikt nie chciałby o nich czytać.

Stieg Larsson daje się poznać w Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet jako człowiek o wielkiej wiedzy, który wie o czym pisze. Choć porusza się w trudnym terenie ekonomii, dziennikarstwa, polityki i techniki komputerowej, wzajemnie się zazębiających i przenikających, prowadzi w nich akcję bez najmniejszego potknięcia. Robi to przy tym w manierze, która nie tylko nie przytłacza czytelnika, a wręcz sprawia, iż nawet ktoś nie mający pojęcia o tych branżach może sobie wszystko wyobrazić i przenieść się do tak obcego dla nas świata Szwecji i Szwedów. Do tego dodajmy malownicze, romantyczne wręcz opisy szwedzkiej zimy na wsi, piękne, niezwykle autentyczne przedstawienie relacji pomiędzy bohaterami, całkowicie przekonujące zmiany w ich nastawieniu pod wpływem zdarzeń i interakcji z innymi osobami oraz na skutek własnych przemyśleń i postanowień, dodajmy piękny styl i połączmy z porywającą akcją, a już będziecie wiedzieli, co was czeka przy lekturze Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.

Kiedy skończyłem czytać to grube tomisko, próbowałem sobie przypomnieć choć jeden amerykański „bestseller”, który mógłby się równać z przygodami Blomkvista. Niestety nie znalazłem w pamięci niczego podobnego. Historii, która mogła zdarzyć się choćby wczoraj, która może się dziać nawet w tej chwili, i która może dotknąć każdego z nas, a opisanej w sposób atrakcyjnością bijący na głowę najbardziej wydumane amerykańskie powieści, zwykle płytkie i bardziej przypominające scenariusz pod film telewizyjny niż prawdziwą książkę. Jest to więc rzecz absolutnie godna polecenia. Do tego jest to książka bardzo w Polsce potrzebna, gdyż brak nam własnego odpowiednika o tej tematyce. Jeśli tylko będziecie mieć czas, weźcie ją do ręki i nie pożałujecie. Jeśli nie macie czasu, wyłączcie telewizor i poczytajcie. Naprawdę warto


Wasz Andrew

* Jan Guillou jest autorem m.in. cyklu powieści o Carlu Hamiltonie, szwedzkim Jamesie Bondzie (Coq Rouge, Terrorysta na zamówienie, Wróg wroga) i cyklu Krzyżowcy składającego się z czterech powieści, wg którego nakręcono najdroższy film w historii szwedzkiej kinematografii.
Książki wydawnictwa Czarna owca taniej nawet o 36%

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Nielegalni



Vincent V. Severski to pseudonim literacki, za którym podobno ukrywa się oficer polskiego wywiadu pracujący przez wiele lat poza granicami kraju pod przybraną tożsamością. Właśnie skończyłem czytać opasłą książkę jego autorstwa Nielegalni.


Tytuł nawiązuje do nielegalnych, czyli agentów wywiadu pracujących za granicą pod sfabrykowaną tożsamością i bez ochrony prawnej, czyli nielegałów. Ponieważ tajne służby i wywiad w szczególności są to jedne z moich ulubionych klimatów, rzuciłem się na lekturę niczym wygłodniały pies na michę.

Od pierwszych stron powieść wciąga. Czyta się ją szybko i trudno się od niej oderwać. To w dużej mierze zasługa prostego, dynamicznego stylu. Oszczędnego, ale jednocześnie na tyle plastycznego, by stworzyć w umyśle czytelnika wyraziste obrazy i pozwolić mu się przenieść na miejsce akcji.

Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana. IPN otrzymuje informację o zakopanej na terenie twierdzy brzeskiej skrzyni z tajnymi dokumentami NKWD z 1941 roku, które ze względu na zawarte w nich informacje o radzieckiej agenturze w Polsce mogą być prawdziwym mieczem Damoklesa nie tylko dla polskich obecnych polityków. Zadanie wydobycia tego skarbu otrzymuje tajna komórka naszego wywiadu na której czele stoi Konrad Wolski. Dla wszystkich jest oczywiste, że do wyścigu i walki o zawartość tajemniczej skrzyni staną z naszym asem wywiadu i jego ludźmi służby rosyjskie, a być może i inne, o ile się tylko o sprawie dowiedzą. Jak się ta cała afera zakończy oczywiście nie zdradzę.

Czytelnikom przyzwyczajonym do klasycznego schematu powielanego w większości powieści; czyli głównego bohatera, głównego wątku i świata kręcącego się wokół nich, może przeszkadzać drugi główny wątek Nielegalnych, czyli historia Hansa Jorgensena, obywatela Szwecji, a w rzeczywistości oficera radzieckiego wywiadu od dziesięcioleci działającego na Zachodzie. Oba główne wątki oczywiście się łączą, choć nie permanentnie, a akcja przeskakuje raz do Szwecji, to znów na teren Polski i jej wschodnich sąsiadów. W dodatku wielokrotnie cofamy się w czasie aż do początków II Wojny Światowej. Przyzwyczajonym do stylu Alistaira MacLeana może to przeszkadzać, ale mi bardzo odpowiada, gdyż ułatwia czytelnikowi odczucie, jakich przeszkód doznaje agent wywiadu lub innych służ próbujący działać w stanie chronicznego braku informacji i stałej świadomości, iż każdy nieznany mu fakt może spowodować nieprzewidziane i nieprzewidywalne skutki. W moim odczuciu dzięki temu zabiegowi udało się autorowi pokazać, jak jedne zdarzenia spoza naszego horyzontu postrzegania wpływają na inne, które widzimy, bardzo często odległe w czasie i przestrzeni, a agenci muszą próbować przewidywać ich przebieg.

Powieść wyjątkowo solidnie osadzona jest w realiach polskich służb. Specyficzne maniery i język, którymi posługuje się grupa Konrada mogą drażnić niektórych czytelników. Ja jednak uważam, iż autor świetnie oddał sposób w jaki charyzmatyczny przywódca oddziałuje na zachowanie swoich ludzi, na kulturę korporacyjną, jak by powiedział teoretyk socjologii biznesu. Widać to nawet w przysłowiu „jaki pan, taki kram”, ale im bardziej hermetyczna grupa, im bardziej elitarna, tym wyraźniejsze są te cechy. Przestają być one tylko zachowaniami na pokaz, lecz stają się autentycznym sposobem patrzenia, wysokiej samooceny i polegania na współpracownikach. Jednostki nie potrafiące się dopasować są z takich zamkniętych środowisk wcześniej czy później rugowane. Szef, nie tylko w tajnych, elitarnych strukturach, automatycznie dobiera sobie ludzi, jacy mu odpowiadają i z drugiej strony, jeśli jest prawdziwym autorytetem, jego osobowość kształtuje współpracowników. Inna sprawa, że działa to zawsze, również gdy dowódca jest zerem. To ostatnie, o ile utrzyma się dłużej, powoduje degradację całej struktury. Niepokorni uciekają, a reszta się przystosowuje.

W interesujący sposób pisarz pokazuje różnice w mentalności służb specjalnych w zależności od narodu i jego historii. Bardzo celnie charakteryzuje Szwecję, Polskę i Rosję, choć wydaje mi się, że i tak za mało oddaje potęgę i unikalność służb rosyjskich. Ucieka nieco stara prawda wywiadu, że najlepszy wywiad to ten, o którym nigdy się nie słyszy. Nawet zwycięstwo, jeśli staje się wiadomością publiczną, nie jest do końca wygraną w tym świecie tajemnic. Prawdziwym sukcesem jest ten, który przypisywany jest każdemu, tylko nie prawdziwemu sprawcy. To jednak tylko taka dygresja.

Powieść była reklamowana jako odsłaniająca tajemnice polskiego wywiadu, jednak po jej przeczytaniu nie znalazłem niczego, co by mogło takie stwierdzenia uzasadniać. Mimo tego jest naprawdę bardzo dobra i stanowić będzie świetną lekturę dla każdego lubiącego klimat walki tajnych służb. Może nieco niesmaku wzbudzić w sympatykach prawicy, a w szczególności PiS, gdyż ocena ich działalności w sprawie bezpieczeństwa państwa jest w niej zdecydowanie negatywna, ale cóż, tak chyba kiedyś ostatecznie oceni je historia. Przy masowych czystkach zawsze ułatwia się wejście wątpliwym elementom, gdyż nabór musi być równie masowy, co siłą rzeczy uniemożliwia prawdziwą weryfikację. Nie tylko zresztą prawicy przylepił autor łatkę. Znajdziemy też wyraźnie ataki personalne wobec kolegi po fachu, mam wrażenie, iż przekraczające zwykła krytykę do tego stopnia, że aż budzące podejrzenie o jakieś porachunki osobiste. Pomimo pewnych szczególików budzących wątpliwości co do realiów pracy agentów* całość sprawia bardzo profesjonalne wrażenie. Autentyczny klimat działania służb, celnie ubarwiony specyfiką narodową, rewelacyjne i świeże spojrzenie na pewne aspekty działania wywiadów i naszej historii, a także barwne postacie drugoplanowe ukazujące autora jako bystrego obserwatora oraz fabuła ciekawa do samego końca – wszystko to sprawia, iż z całą pewnością po Nielegalnych warto sięgnąć, o czym Was z przekonaniem zapewniam



Wasz Andrew









* Wspomnę tylko numer z nadmuchanym balonikiem leżącym na łóżku, który ma się przemieścić, jeśli ktoś będzie otwierał drzwi do pokoju i zdradzić, że był ktoś był w pomieszczeniu podczas nieobecności właściciela. Balonik albo byłby wstanie tak chwiejnej równowagi, iż mógłby go przemieścić nawet powiew powietrza poruszającego się od nie końca szczelnego okna do szczeliny pod drzwiami, czy ruchu gorącego podnoszącego się od kaloryfera (czytamy, że ogrzewanie załączyło się automatycznie), albo byłby dość stabilny i można by delikatnie otworzyć drzwi, po czym jedna osoba mogłaby go przytrzymywać, a druga delikatnie przeszukać pokój. W mojej ocenie pomysł poroniony, gdyż bardzo widoczny i zawodny (niemiarodajny), a każdy obdarzony wyobraźnią byłby w stanie wymyślić i wypróbować we własnym zakresie lepszy patent.


Książki wydawnictwa Czarna owca taniej nawet o 36%

niedziela, 22 stycznia 2012

Córka marnotrawna



Córka marnotrawna (The Prodigal Daughter) Jeffreya Archera jest opowieścią o życiu Florentyny Kane (zd. Rosnovski), córki głównego bohatera powieści Kane i Abel (o której już pisałem), od jej wczesnego dzieciństwa aż do momentu, gdy zostaje ona prezydentem Stanów Zjednoczonych.


I ta powieść Archera stała się bestsellerem. Dziś nie pachnie już świeżością (wydana w 1982 roku) i prognozy polityczne w niej zawarte straciły aktualność. Nie wpływa to jednak w najmniejszym stopniu na wartość lektury. Co prawda mniej tu napięcia podobnego do tego, które towarzyszyło bezpardonowej walce głównych postaci z poprzedniej powieści, przez co jeszcze bardziej przypomina to kolejny tom z jakiejś sagi, ale czyta się ją świetnie. Archer jak zawsze pokazuje się jako niezwykle bystry obserwator życia, który perfekcyjnie potrafi oddać smaczki z życia wyższych sfer nowoczesnego kapitalistycznego społeczeństwa, koszty robienia kariery, siłę i samozaparcie jakiego ona wymaga, czyli to wszystko, czego tak brak w naszej rodzimej literaturze. Bardziej za to niż w innych powieściach widać szczególny stosunek autora do Polaków, chociaż nie wiem skąd się on bierze, gdyż w jego biografii nie znalazłem uzasadnienia dla takiego wyróżnienia naszej właśnie nacji spośród wszystkich innych. Jest to jeden z charakterystycznych rysów obu wspomnianych powieści, który sprawia, że tym bardziej trafiają do polskiego czytelnika. Córka marnotrawna, jak już wspomniałem, mniej ma z sensacji niż inne powieści tego autora, ale nie jest wcale mniej warta przeczytania, o czym szczerze Was zapewniam

Wasz Andrew

sobota, 21 stycznia 2012

Kane i Abel



Kane i Abel to tytuł dość pokaźnej objętościowo powieści, której autorem jest brytyjski pisarz, Jeffrey Archer. Powieść nie jest nowa, bowiem została napisana w 1979. Dlaczego o niej piszę? Gdyż wywarła na mnie bardzo silne wrażenie, podobnie jak i osoba autora. Obie są w Polsce mało doceniane i dlatego postanowiłem je przybliżyć, zwłaszcza młodszemu pokoleniu.

Jeffrey Archer to jeden z najbardziej popularnych pisarzy angielskich. Solidne wykształcenie zdobył na Oxfordzie i właśnie podczas studiów zaczął z powodzeniem uprawiać sport, do tego stopnia, że został reprezentantem Wielkiej Brytanii w biegu na 100 metrów. Próbował swych sił w różnych dziedzinach. W połowie lat 60-tych był już posiadaczem dużej fortuny, którą stracił z dnia na dzień, przegrywając wszystko na giełdzie. Gdy zajął się pisarstwem zaczęły się sukcesy i znów był bogaty. Zajmował się intensywnie polityką. Był nawet typowany na następcę Margaret Thatcher, jednak skandal (spotkanie z luksusową prostytutką) przystopowało jego sukcesy w tej dziedzinie. Co prawda Archer wytoczył proces dziennikom, które opisały jego erotyczne wyskoki, proces wygrał i otrzymał pół miliona dolarów odszkodowania, ale stracił pęd ku najwyższym stanowiskom. Nie był to zresztą koniec tej historii. Cały czas pisał i odnosił sukcesy. W 1992 roku z rąk królowej otrzymał tytuł szlachecki, a w 1999 postanowił startować w wyborach na burmistrza Londynu. Wtedy jednak Reżyser Ted Francis, który w czasie procesu w 1987 r. zapewnił Archerowi alibi, ujawnił, że zrobił to tylko po to, by ratować małżeństwo pisarza (żona Archera, Mary, z którą ma dwóch synów, pochodzi z arystokratycznej rodziny). Inni świadkowie też przyznali się do fałszowania dowodów w sprawie tamtego procesu. Przy okazji tej sprawy udowodniono pisarzowi defraudację pieniędzy przeznaczonych na pomoc Kurdom. Pisarz został skazany na cztery lata pozbawienia wolności za krzywoprzysięstwo i nadużycie prawa. Odbył połowę kary. Na pobycie w więzieniu też zarobił; pisząc kolejną powieść – Dziennik więzienny. Widać więc, że Archer z niejednego pieca chleb jadał, co dodaje jego dziełom rzadko spotykany w literaturze smak autentyczności.

Kane i Abel tytułem i fabułą nawiązuje do biblijnych braci Kaina i Abla. Powieść od pierwszego wydania okazała się wielkim międzynarodowym sukcesem. W 1985 zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów The New York Times’a a w telewizji CBS nakręcono na jej podstawie miniserial pod tym samym tytułem z Peterem Straussem i Samem Neill w rolach głównych.

Powieść, prawie saga, opowiada o losach dwóch ludzi, którzy nie mają niczego wspólnego poza datą urodzin i pragnieniem zdobycia świata. Pochodzą z przeciwległych krańców globu (Polska i USA). Pochodzą również z dwóch przeciwnych biegunów drabiny społecznej. Łatwo zgadnąć, że Polak to nędzarz, a Amerykanin to bogacz. Obaj pożądają pieniędzy i władzy. Choć Polak ma duże opóźnienie na starcie, to i tak się spotykają, choć nie do końca jak równy z równym. Co i jak nie będę opisywał, bo choć to powieść w stylu sagi, czyta się ją jak sensację i nie chcę odbierać nikomu przyjemności odkrywania tego, co się zdarzy na następnej stronie.

Kane i Abel to rodzaj literatury, której dramatycznie brakuje w naszym kraju. Napisana przez człowieka, który wie jak wygląda droga „od zera do milioner”, pokazuje rzeczy, których w naszej rodzimej prozie nie uświadczysz. Polska literatura do sprawy robienia pieniędzy podchodzi jak do zgniłego jaja. Jak w Lalce, gdzie wątek robienia interesów przez Wokulskiego wstydliwie jest pominięty i załatwiony kilkoma zdaniami. Po prostu nasi pisarze nie wiedzą jak się robi pieniądze, te naprawdę wielkie pieniądze, jak wygląda świat obrzydliwie bogatych kapitalistów. A szkoda, bo przydałby się i u nas ktoś, kto tak jak Archer w Kane i Ablu pokazałby ten fascynujący matrix napędzany żądzą mamony i władzy. Pokazałby, że pieniądze mogą być szczęściem, a mogą być i przekleństwem. Mogą być taką siłą napędową, która człowieka wydźwignie z dna bagna na same szczyty społeczeństwa, ale mogą go też z tych szczytów zrzucić w przepaść klęski i biedy. Nieszczęściem naszej literatury, zwłaszcza tej przez duże L, jest koncentracja na „naszych odwiecznych wartościach”, na Bogu, Honorze i Ojczyźnie, które choć bezdyskusyjnie ważne, mało są przydatne w przygotowaniu młodego pokolenia do życia w świecie tryumfującego kapitalizmu, wyścigu szczurów i pędzącego w postępie geometrycznym postępu naukowo-technicznego. Brak wzorców robienia biznesu, negatywnych i pozytywnych postaci z tego świata, świetnie uzupełnia Kane i Abel, podobnie jak inne powieści Archera.

Powieść czyta się świetnie, niczym rozpędzoną, pełną akcji sensację. Nie brak w niej gorących namiętności, zaciekłej konsekwencji, zła i dobra. Świetne opisy i niesamowite wyczucie klimatów, tak odmiennych dla każdego środowiska, każdej grupy społecznej, pokazują Archera jako nieprzeciętnie bystrego obserwatora i pisarza, który świetnie potrafi odmalować to, co zauważył. Polecam tę lekturę wszystkim, a zwłaszcza młodym, gdyż pokazuje, że wbrew naszemu narodowemu przekonaniu, nie ma niczego złego w robieniu kasy. Zły może być tylko sposób i styl, w jaki się to robi. Przestrzega też, że nie każdy nadaje się do bycia milionerem i że cena, jaką trzeba zapłacić, bywa dla wielu za wysoka. Cena w uczuciach, sumieniu, zdrowiu, wolnym czasie i wielu, wielu innych rzeczach. Choćby dlatego warto sięgnąć po Archera, by po latach nie stwierdzić, iż za dużo poświęciliśmy na zdobycie czegoś, co nam szczęścia nie daje...

Wasz Andrew

piątek, 20 stycznia 2012

Plagi tej ziemi



Kilka dni temu skończyłem lekturę powieści Michała Krzywickiego PLAGI TEJ ZIEMI. Czemu dopiero teraz o niej piszę? Bo wzbudziła we mnie tak ambiwalentne odczucia, iż nadal nie wiem, czy to książka dobra, czy też zgoła beznadziejna.

Plagi tej ziemi najlepiej chyba zaszufladkować jako fantasy w słowiańskim wydaniu. Akcja powieści rozgrywa się w XII wieku głównie na terenach Słowian Zachodnich, szczególnie w rejonie Brennej. Niektórzy bohaterowie istnieli w rzeczywistej historii, aczkolwiek niekoniecznie są tak przedstawieni, jak mówią uczeni, inni są zmyśleni przez autora. Do tego mamy liczną grupę wszelkiego rodzaju istot baśniowych i fantastycznych, częściowo opartych w mitologii słowiańskiej i ludowej a częściowo korzystającą tylko ze znanych z niej nazw. Tu właśnie zaczynają się moje rozterki.

Lubię powieści historyczne, gdzie autor trzyma się faktów tam, gdzie fakty są znane, a luki między nimi wypełnia popuszczając wodze fantazji. W ten sposób tworzy plastyczny świat z przeszłości i zarazem dba o niewyrobionego czytelnika, który nie musi się zastanawiać co jest prawdą, a co nią nie jest. Jeśli fikcję autora weźmie za fakty wielkiego błędu nie popełni, gdyż nikt nie będzie mógł powiedzieć, że było inaczej. Mogło być inaczej, ale mogło być i tak. Czasami czytuję też fantasy, gdyż jest ona fikcją totalną. Tak jak u Tolkiena, gdzie nie wiadomo, kiedy toczy się akcja. Zmyślony jest świat i czas. Wszystko mogło się kiedyś zdarzyć i niekoniecznie w naszym świecie. Może w prostopadłym, alternatywnym, albo jeszcze innym. Krzywicki jednak zapełnia nasz świat i naszą historię zmyślonymi istotami i zmyślonymi ludźmi, co nie wpasowuje się w luki wiedzy historycznej, lecz się z nią wyraźnie kłóci. To samo niestety dotyczy słownictwa. Jest piękne, bogate i stylowe, tylko nie zawsze użyte w zgodzie z rzeczywistym jego stosowaniem. Ja uważam, że książka, niezależnie od gatunku, nawet jeśli nie uczy, to nie powinna czynić czegoś odwrotnego. Ilu ludzi w Polsce na tyle zna historię Słowian, by odróżnić prawdę od przekłamań w powieści Krzywickiego? To samo dotyczy słownictwa, zwłaszcza tego „z epoki”. Ilu czytelników jest w stanie określić która z fantastycznych istot z Plag tej ziemi ma nazwę zgodną z jej historycznym znaczeniem? Tak więc nawet słownictwa czytelnik sobie zbytnio po tej lekturze nie wzbogaci, chyba że każdą podejrzaną nazwę będzie sprawdzał w źródłach. Komu się chce?

Momentami powieść czyta się bezboleśnie, może nawet bardzo dobrze. Niestety tylko momentami. Książka nie ustrzegła się prawdziwej plagi tej ziemi, czyli niechlujstwa. Nie wiem czyja to wina, że spotkać możemy w niej takie kwiatki jak: „siedziba Cholewnika składał się...”, ”...że ucieszył się, że...” czy ”... żeby ominął nas klasztor...”. Nie wiem czyje to pomyłki; autora czy wydawcy. Pomyłki zdarzają się każdemu. Jednak wydanie książki to praca wielu osób i kiedyś dawało się to zrobić porządnie. Kiedy czytam stare wydania, to wiem czemu kiedyś osoby oczytane ładnie pisały i nie robiły błędów. Learning by watching. Teraz, gdy ktoś dużo czyta, to zaczyna mieć problemy z pisownią i stylem. Na szczęście w książkach z reguły nie jest jeszcze tak źle jak w prasie.

Wracając do tematu, czyli do Plag tej ziemi; nie kupiłbym tej powieści dziecku ani nie polecił znajomemu. Jest całe mnóstwo powieści historycznych, które czyta się lepiej i które czegoś nas nauczą, a także mnóstwo powieści fantasy, które nie namieszają w tym, co pamiętamy z historii. Jeśli więc mamy jakikolwiek wybór, odpuśćmy sobie tę pozycję i sięgnijmy po coś innego.


Wasz Andrew

czwartek, 19 stycznia 2012

Śliwkowa Wyspa



Ranny na służbie oficer nowojorskiego Wydziału Zabójstw John Corey wypoczywa w położonym koło Long Island rybackim miasteczku Southold. Z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki morderstwa zwraca się do niego miejscowy szef policji. Ofiary - młode małżeństwo biologów Judy i Tom Gordonowie - pracowały w rządowym laboratorium na Śliwkowej Wyspie (Plum Island), ośrodku badań nad chorobami zakaźnymi u zwierząt. Podobno prowadzono tam też eksperymenty z bronią bakteriologiczną. Wszystkie poszlaki wskazują na to, że Gordonowie byli zamieszani w handel śmiercionośnymi wirusami. Corey odrzuca pozornie oczywiste wyjaśnienie tajemnicy podwójnego zabójstwa - podąża własnym tropem. Naraża tym siebie i dwie kobiety, z którymi się związał, na śmiertelne niebezpieczeństwo. Co mogło łączyć śmierć Gordonów z nigdy nie odnalezionym skarbem sławnego pirata, kapitana Kidda, ukrytym w pobliżu Long Island przed trzystu laty?

Tyle notka wydawcy na okładce dość grubej powieści:

Nelson DeMILLE

Śliwkowa Wyspa

(Plum Island)

Jak zwykle, gdy mam do czynienia z nowowydaną rzeczą uchodzącą za bestseller, mam pewne obawy rozpoczynając lekturę. Od pierwszej chwili obawiam się, iż rzecz okaże się przereklamowana. To uczucie gdzieś tkwi aż do końca zwykle, gdyż nawet świetne powieści w holywoodzkim stylu, jak mnie uczy wielokrotne i smutne doświadczenie, koniec mają zwykle tandetny. Trawestując nieco mojego emerytowanego politycznego idola, poznać mistrza po tym jak kończy.

Śliwkowa Wyspa od początku startuje z wysokiego poziomu. Piękny, barwny styl, plastyczny i szybki. To chyba nie tylko zasługa autora, ale i tłumacza (Andrzej Szulc), choć kilka potknięć, które nie wiem czyją są winą, w tekście wychwyciłem. O przygodach Coreya czyta się absolutnie tak świetnie, iż te uchybienia można całkowicie pominąć, zwłaszcza w epoce tandetnych tłumaczeń, tandetnych edycji i powszechnej edytorskiej niedoróbki. Na tym polu powieść Nelsona DeMille jawi się rewelacyjnie. Akcja jest wartka, przez bardzo długi czas kompletnie zagadkowa jest sprawa motywów zabójcy, a jeszcze dłużej pozostaje nierozwiązana sprawa tożsamości sprawców. Co szczególnie doceniłem, to realne, przepięknie odmalowane charaktery bohaterów, jakby żywcem wzięte ze wspomnień emerytowanego detektywa z prawdziwego życia. Zwłaszcza sylwetka Johna jest tak interesująco wykreowana, że można się z nią kompletnie utożsamić.

Powieść utrzymuje najwyższy poziom aż do samego końca. Jaki on jest nie zdradzę, gdyż bardzo mi się podobały te moje próby rozwiązania kolejnych zagadek wynikających w trakcie lektury i nie chcę nikomu tego uczucia odbierać. Niestety, choć pod względem kryminalnym rozwiązanie akcji jest bez zarzutu, to decyzje osobiste podjęte przez głównego bohatera na ostatnich kartach książki nijak nie przystają do jego konstrukcji psychicznej, co w ostatniej chwili burzy spójność całości. Przez cały czas specyficzna osobowość Johna Coreya współgra z jego pragnieniami, dążeniami i działaniami. Niestety, na samym końcu wpadka. Autor jakby wyszedł ze skóry swego bohatera i kazał mu zachowywać się jak całkiem nowa osoba.

Śliwkowa Wyspa to jedna z najlepszych powieści kryminalnych jakie miałem ostatnio w ręku. Naprawdę warta jest przeczytania, gdyż gwarantuje wyśmienitą rozrywkę, nie tylko miłośnikom gatunku, a i do pewnych przemyśleń natchnąć też może. Lepiej jednak wypożyczyć ją z biblioteki niż kupić. Ze względu na wspomniany defekt w zakończeniu nie postawiłbym jej u siebie na półce. Po co trzymać książkę, której po raz drugi nie będzie się czytać?

Reasumując: w starej skali ocen wielka piątka z malutkim, ale jednak, minusem.


Wasz Andrew

środa, 18 stycznia 2012

Nad rzekami Babilonu



Terroryści atakują dwa samoloty Concorde linii El Al, lecące z Tel Aviwu do Nowego Jorku z uczestnikami konferencji pokojowej na pokładzie. Jeden z odrzutowców eksploduje w powietrzu, drugi rozbija się lądując na irackiej pustyni, obok ruin starożytnego Babilonu. Podczas gdy władze izraelskie usiłują zorganizować misję ratunkową, ocaleli z katastrofy pasażerowie stają do walki na śmierć i życie z doskonale uzbrojonym oddziałem palestyńskich komandosów. Walki, w której okrucieństwo i zdrada przeplatają się z aktami niezwykłego heroizmu i poświęcenia, walki, która musi być stoczona do końca...

Tyle mówi nam notka wydawcy na okładce powieści Nelsona DeMille Nad rzekami Babilonu (By the Rivers of Babylon). Więcej nie będę zdradzał, by nie pozbawiać Was dreszczyku emocji i prawdziwego napięcia, które ta książka gwarantuje czytelnikom. Nelson DeMille daje się nam w niej poznać zarówno jako znawca tematu (bądź co bądź profesjonalista w dziedzinie opisywanych realiów) jak i mistrz pióra.

Nad rzekami Babilonu nie jest typowym amerykańskim bestsellerem, jakby pisanym pod scenariusz filmowy, gdzie główni bohaterowie od razu wzbudzają naszą sympatię i towarzyszą nam aż do końca, gromiąc złe charaktery. Widzimy tu splecione losy wielu osób, których postacie i osobowości odmalowane są bardzo obrazowo. Wyraźnie widać iż DeMille to bystry obserwator motorów zdarzeń i ludzkich motywacji. Co prawda pisarz nie ustrzegł się tutaj wyraźnego opowiedzenia po jednej ze stron, lecz ponieważ jest to powieść sensacyjna bez żadnych pretensji w innym kierunku niż rozrywka, więc to wcale nie razi, może nawet jest rozwiązaniem optymalnym. Wielkim plusem, który docenią zwłaszcza ci, którzy wiedzą co nieco o technice i uzbrojeniu, jest wiedza autora z tego zakresu, podobnie jak wierne oddanie klimatu i rzeczywistości świata tajnych służb. Niestety lektura, która wciąga i naprawdę potrafi sprawić, iż zapomnimy o rzeczywistości, na sam koniec jest obarczona wielką wpadką tłumacza. Choć Mirosław Gońda wykonał kawał solidnej pracy i całą powieść przetłumaczył w sposób świetny, na sam koniec zapomniał chyba, iż słowo gun oznacza nie tylko karabin ale prawie wszystko co ma lufę. Powstał mu więc zamiast jeepa z działkiem bezodrzutowym kalibru 106 mm dżip z bezodrzutowym karabinem kalibru 106 mm*. Totalna porażka powstała chyba ze zwykłego lenistwa, bo wystarczy zdać sobie sprawę z własnej niewiedzy i w ciągu minuty uzupełnić ją w internecie. Plama na honorze tłumacza tym większa, że powtórzona kilkakrotnie, nastąpiła na sam koniec książki, a jak wiadomo koniec wieńczy dzieło.

Zakończenie, choć jak już wspomniałem okraszone wpadką tłumacza, poza tym jest równie prześwietne jak i cała powieść. Kończy się happy-endem, tylko nie takim jak w Hollywood, czyli nie dla każdego. Wszyscy lubimy powieści, które „się dobrze kończą”. To chyba główny powód dla którego nie mogę dać Nad rzekami Babilonu pełnej piątki, którą rezerwuję dla tych książek, które chcę widzieć u siebie na półce i do których na pewno wrócę. Polecam tą powieść każdemu, kto lubi klimat napięcia i sensacji okraszony wojskowymi realiami. Na pewno się nie zawiodą. Lepiej ją jednak wypożyczyć niż kupić, bo w moim odczuciu, pomimo naprawdę świetnej lektury, którą każdy z nas przeżyje dzięki panu DeMille, raczej wrócić do niej nie będziemy chcieli. Za dużo realizmu, za dużo trupów i bólu. Taki jest świat a my przecież wolimy bajeczki


Wasz Andrew



* Często w literaturze stosuje się symbole kalibrów bez podania jednostki zakładając iż każdy wie, iż broń strzelecka to kalibry do około 20 mm, a powyżej to już artyleria. Widać więc, że przy kalibrze 106 mm nie ma mowy o żadnym karabinie a w tekście chodziło o działko bezodrzutowe. Kaliber 50, o którym też mowa w powieści, czy kaliber 303 nie może być więc przy broni strzeleckiej wyrażony w milimetrach, byłoby to bowiem działko czy działo i łatwo się domyśleć iż chodzi o 0,5 cala (inaczej .50) czyli 12,7 mm czy 0,303 cala (inaczej .303) czyli 7,69 mm.