sobota, 31 grudnia 2011
Do Siego Roku!
Wszystkim Wam życzę, byśmy w tym Nowym Roku 2012, który nastanie za kilkanaście godzin, potrafili być szczęśliwi i uśmiechnięci. A poza tym, tradycyjnie; Zdrówka życzę!
piątek, 30 grudnia 2011
Sąsiad
Ostatnio wiele książek, głównie powieści, trafia w me ręce w ogóle bez udziału mojej woli. Sąsiad (oryg. The Neighbor)
przywędrował w środku sporego stosika innych książek. Tytuł mnie nie
przyciągnął, podobnie jak nieznane mi dotąd nazwisko autorki – Lisa Gardner.
W dodatku na okładce znów ujrzałem te entuzjastyczne oceny krytyków z
anglosaskiego kręgu kulturowego, na których tyle razy już się
zawiodłem... W konsekwencji ów dość gruby tomik powędrował na
przedostatnie miejsce w kolejce. Tam cierpliwie czekał na swój czas,
niby bomba z opóźnionym zapłonem...
W
Bostonie, mieście będącym często miejscem akcji zarówno w literaturze,
jak i licznych filmach oraz serialach telewizyjnych, w dzielnicy ani
zbyt dobrej, ani złej, mieszka z czteroletnią córeczką Ree i kotem Panem
Smithem małżeństwo, któremu nie można niczego zarzucić. Jason Jones,
mąż, pracuje jako dziennikarz w lokalnej gazecie. Sandra Jones, żona,
młodsza od niego, jest nauczycielką i, co nigdy nie jest bez znaczenia,
piękną kobietą. Sami troszczą się o wychowanie swego dziecka, nie
zatrudniają niani ani innej służby, więc praktycznie mijają się w
drzwiach swego niewielkiego domu, by zawsze któreś z nich było z córką.
Ona pracuje w dzień, on na drugą zmianę. Żyją skromnie, nie udzielają
się towarzysko, ale nie dają też nikomu powodu do skarg. Dzień mija za
dniem, aż do momentu, gdy w pewien szary, zimny marcowy poranek pan
Jones informuje policję, iż około drugiej nad ranem, po powrocie do
domu, nie zastał w nim żony. Dom był pozamykany. W jej pokoju leżała
potłuczona lampka nocna i brak było niebieskiego koca, ale córeczka
spała spokojnie w swym pokoiku.
Śledztwo
obejmuje sympatyczna sierż. D.D. Warren wspierana przez detektywa
Millera z bostońskiej policji. Pierwszym, automatycznym podejrzewanym*
jest oczywiście Jason. Jak się sprawy dalej potoczą nie będę zdradzał,
gdyż byłoby to prawdziwe świństwo wobec czytelników. Ujawnienie
zakończenia to zawsze niegodziwość, ale w przypadku Sąsiada byłaby to prawdziwa nikczemność, gdyż zniszczenie czegoś unikalnego jest sto razy gorsze niż zepsucie rzeczy zwyczajnej.
Sąsiad
został uznany przez National Thriller Writers za książkę roku.
Całkowicie zasłużenie. Już dawno nie czytałem niczego tak udanego. I mam
na myśli nie tylko thrillery, kryminały i pokrewne gatunki, ale powieść
w ogóle.
Od
pierwszych stron książka Lisy Gardner wciąga niczym bagno; najpierw
delikatnie, a potem z każdą chwilą z większą siłą. Fabuła mistrzowsko
spleciona w misterny wzór, który poraża nie trywialną wielością wątków,
ale prawdziwie wielowymiarową siecią powiązań, które pod głównymi żyłami
skrywają następne, na pierwszy rzut oka niewidoczne i całkowicie
zaskakujące. Akcja niby mało dynamiczna, a jednak czujemy, że czas,
który pozostał głównym bohaterom na podjęcie kolejnych decyzji pędzi na
złamanie karku. Możemy wręcz namacalnie odczuć relatywizm czasu, ale nie
ten, który fascynował Einsteina, lecz ten, którego doświadczają ludzie w
krytycznych sytuacjach; przyparci do muru, osaczeni, w ostatecznym
zagrożeniu. To udziela się czytelnikowi, który może autentycznie poznać
uczucia towarzyszące domniemanemu zabójcy, wokół którego zaciska się
pętla policyjnych podejrzeń. Główne postacie, choć ekstremalnie
nietuzinkowe, są w niespotykanym stopniu przekonujące. Sąsiad
to mistrzowskie studium umysłu w zagrożeniu. Umysłu człowieka, który
przeszedł piekło i odbudował swój świat, który kiedyś się zawalił, a
potem znów musi stanąć do walki z bezlitosnym zagrożeniem. To zarazem
powieść o tajemnicach i prawdzie, o zaufaniu, o bliznach przeszłości i
ranach, które nigdy się nie zabliźnią. A przede wszystkim o miłości. W
bardzo prawdziwy i wyważony sposób Lisa Gardner ugryzła trudny temat
przestępstw seksualnych i problem możliwości przywrócenia ich sprawców, a
jeszcze bardziej ofiar, normalnemu życiu społecznemu. Jest też zarazem
wołaniem, nie tylko do młodzieży, by zadbać o swoją prywatność w
cyfrowym świecie. Jest przestrogą, by pamiętać, iż ślady z komputera i z
sieci trudniej usunąć niż z tradycyjnie rozumianej rzeczywistości i
łatwiej niż w realu odszukać rzeczy tam ukryte, jeśli tylko ktoś wie
jak.
W
miarę lektury poznajemy coraz to nowe fakty z przeszłości nie tylko
rodziny Jonesów, ale i innych postaci, które okazują się powiązane ze
sprawą. Autorka okazuje się mistrzynią suspensu w pełnym znaczeniu tego
słowa. Pod koniec wszystko tak się komplikuje i nabiera takiego
szaleńczego tempa, iż miałem obawy co do zakończenia. Ku memu
całkowitemu zaskoczeniu okazało się najwyższej klasy. Absolutnie
nieprzewidywalne i całkowicie umocowane we wszystkim, co było wcześniej.
Żadnego deus ex machina rodem z tandetnej sztampy reklamowanej jako
amerykańskie bestsellery; po prostu mocne.
Okazało się, iż Sąsiad
to rewelacyjna powieść, nie tylko dla miłośników gatunku, ale dla
każdego lubiącego dobrą beletrystykę. Z wyjątkiem dzieci i wrażliwych
nastolatków absolutnie polecam ją każdemu. Może zarwiecie noc albo dwie,
może się gdzieś spóźnicie, ale na pewno ją przeżyjecie do głębi i jeśli
dotąd nie siedzieliście w temacie, nieco inaczej spojrzycie na sieć,
komputery, komórki i inne gadżety. Tego bądźcie pewni
Wasz Andrew
[1]
W literaturze polskiej, zarówno tłumacze, jak i pisarze, nagminnie
używają określenia podejrzany. Moim zdaniem niesłusznie, gdyż według
polskiej terminologii podejrzany to osoba, której ogłoszono
postanowienie o przedstawieniu zarzutów. Do tego momentu jest się
osobą podejrzewaną, podejrzewanym. Po to istnieją dwa odmienne słowa, by
ich zgodnie z przeznaczeniem używać
środa, 28 grudnia 2011
Symfonia śmierci
Jakiś czas temu sięgnąłem, w celu złapania oddechu od wszechobecnej w mediach polityki i wiary, po powieść Symfonia śmierci (tytuł oryginału Orchestrated Death), której autorką jest Cynthia Harrod Eagles.
Trochę się obawiałem, że znów będzie to jakiś sensacyjny bestseller, w
złym znaczeniu tego słowa, które kojarzy mi się ze sztampową, kiczowatą i
bezsensowną taśmową produkcją skierowaną do nieuważnego,
niewymagającego, ale za to masowego czytelnika, który tak się ma do
prawdziwego miłośnika wiedzy, myślenia i książek, jak wielbiciel mp3 do
melomana. Nie żebym nie widział zalet formatu mp3, albo z nich nie
korzystał, ale muzę wolę w klasycznym audio jeśli mnie tylko na to stać.
Podobnie z książkami. Czytuję różne rzeczy niskich lotów, sensację w
której nie odróżnia się rewolweru od pistoletu, fantasy, gdzie nie
odróżnia się szabli od rapiera, ale tylko dlatego, że za każdym razem
mam nadzieję na coś dobrego, a dopiero w trakcie lektury objawia się
mierność wiedzy autora.
Symfonia śmierci
to typowy kryminał, którego bohaterem jest Bill Slider, stary glina z
dochodzeniówki. Akcja może nie jest niesamowicie porywająca, może nie ma
takiego napięcia jak u Alexa Kavy, może klimat nie jest tak mroczny jak
u Tami Hoag, a ciąg myślowy prowadzący do rozwiązania może nie wymaga
takich fajerwerkowych ciekawostek jak u Dana Browna, ale powieść ta ma
jedną wielką zaletę, którą dziś naprawdę ciężko spotkać – jest
prawdziwa. Nie – nie jest pewnie oparta na faktach. Jest prawdziwa w tym
sensie, że wszystko mogło się wydarzyć i dokładnie tak by wyglądało,
gdyby się zdarzyło. Prawdziwi bohaterowie, którzy przeszliby nawet
konfrontację z cybernetyczną oceną charakteru profesora Mazura,
którzy są tak realni, że aż coś człowieka w środku ściska. Prawdziwe
realia, gdzie policja łapie tylko głupich, brzydkich albo biednych, bo
tych bogatych, ustawionych i mądrych złapać nie może. Nie dlatego nawet,
że jest nieudolna, niedouczona, przepracowana i skorumpowana. Po prostu
od takich spraw są inni. Główny bohater jest jak stary kumpel z
policji, którego myśli znamy od podszewki. Pięknie odmalowana osobowość,
jej problemy i jej siła będąca zarazem słabością. Rewelacyjne
odmalowane studium rozpadu związku małżeńskiego człowieka kierującego
się w życiu własnymi przekonaniami, wartościami i uczciwością z kobietą
przeciętną, jakich w świecie jest większość, marzących o majątku i
wysokiej pozycji społecznej. Idealnie pokazana katastrofa, jaką kończy
się zawsze związek indywidualności, choćby tylko wewnętrznie odmiennej a
na zewnątrz utajonej za szarością i brakiem ambicji, z miernotą
aspirującą do zewnętrznych oznak indywidualności. Czyta się to świetnie,
język ładny i dynamiczny, czujemy się, jakbyśmy byli w skórze głównego
bohatera i w jego głowie. Pomimo braku typowych wodotrysków jak
pościgi, strzelaniny, okaleczone w dziwaczny sposób zwłoki czy
tajemnicze technologie przyszłości, akcja jest szybka, wciągająca i
idealnie się łączy w jedną całość z wewnętrznym życiem detektywa
Slidera.
No
no no. Ale się rozpędziłem w tych pochwałach. Niestety, jak zwykle,
trafiłem i na łyżkę dziegciu. Największa wpadka, nie wiem czy autora,
czy tłumaczki (Joanna Grabarek), to następujący cytat:
Slider przypomniał sobie, jak uczono go, że fala dźwiękowa nigdy nie zanika, lecz wędruje w nieskończoność w eterze.
No
comments... Mimo jednak tej wpadki jest to książka, którą absolutnie
polecam każdemu, kto lubi dobre kryminały, indywidualistów za bohaterów,
prawdziwe charaktery, prawdziwe zbrodnie i prawdziwe, czyli
realistyczne zakończenia. Tutaj nie ma infantylnego happy endu, choć
zakończenie jest szczęśliwe (dla niektórych). To wszystko mogło albo
może się zdarzyć, tutaj albo tam, albo nigdzie, albo gdziekolwiek. Czas
ani kraj nie ma znaczenia. Zdecydowanie polecam tę lekturę, nie tylko
miłośnikom kryminałów ale i kobietom, które nie mogą zrozumieć jak
porządny, do bólu uczciwy i całkiem nie rozrywkowy facet może zdradzić.
Jak taki ktoś może rzucić i nigdy więcej nie wrócić. Dlaczego mówi, że
mu żal, ale to robi. Bye bye...
Wasz Andrew
Symfonia śmierci
Jakiś czas temu sięgnąłem, w celu złapania oddechu od wszechobecnej w mediach polityki i wiary, po powieść Symfonia śmierci (tytuł oryginału Orchestrated Death), której autorką jest Cynthia Harrod Eagles.
Trochę się obawiałem, że znów będzie to jakiś sensacyjny bestseller, w
złym znaczeniu tego słowa, które kojarzy mi się ze sztampową, kiczowatą i
bezsensowną taśmową produkcją skierowaną do nieuważnego,
niewymagającego, ale za to masowego czytelnika, który tak się ma do
prawdziwego miłośnika wiedzy, myślenia i książek, jak wielbiciel mp3 do
melomana. Nie żebym nie widział zalet formatu mp3, albo z nich nie
korzystał, ale muzę wolę w klasycznym audio jeśli mnie tylko na to stać.
Podobnie z książkami. Czytuję różne rzeczy niskich lotów, sensację w
której nie odróżnia się rewolweru od pistoletu, fantasy, gdzie nie
odróżnia się szabli od rapiera, ale tylko dlatego, że za każdym razem
mam nadzieję na coś dobrego, a dopiero w trakcie lektury objawia się
mierność wiedzy autora.
Symfonia śmierci
to typowy kryminał, którego bohaterem jest Bill Slider, stary glina z
dochodzeniówki. Akcja może nie jest niesamowicie porywająca, może nie ma
takiego napięcia jak u Alexa Kavy, może klimat nie jest tak mroczny jak
u Tami Hoag, a ciąg myślowy prowadzący do rozwiązania może nie wymaga
takich fajerwerkowych ciekawostek jak u Dana Browna, ale powieść ta ma
jedną wielką zaletę, którą dziś naprawdę ciężko spotkać – jest
prawdziwa. Nie – nie jest pewnie oparta na faktach. Jest prawdziwa w tym
sensie, że wszystko mogło się wydarzyć i dokładnie tak by wyglądało,
gdyby się zdarzyło. Prawdziwi bohaterowie, którzy przeszliby nawet
konfrontację z cybernetyczną oceną charakteru profesora Mazura,
którzy są tak realni, że aż coś człowieka w środku ściska. Prawdziwe
realia, gdzie policja łapie tylko głupich, brzydkich albo biednych, bo
tych bogatych, ustawionych i mądrych złapać nie może. Nie dlatego nawet,
że jest nieudolna, niedouczona, przepracowana i skorumpowana. Po prostu
od takich spraw są inni. Główny bohater jest jak stary kumpel z
policji, którego myśli znamy od podszewki. Pięknie odmalowana osobowość,
jej problemy i jej siła będąca zarazem słabością. Rewelacyjne
odmalowane studium rozpadu związku małżeńskiego człowieka kierującego
się w życiu własnymi przekonaniami, wartościami i uczciwością z kobietą
przeciętną, jakich w świecie jest większość, marzących o majątku i
wysokiej pozycji społecznej. Idealnie pokazana katastrofa, jaką kończy
się zawsze związek indywidualności, choćby tylko wewnętrznie odmiennej a
na zewnątrz utajonej za szarością i brakiem ambicji, z miernotą
aspirującą do zewnętrznych oznak indywidualności. Czyta się to świetnie,
język ładny i dynamiczny, czujemy się, jakbyśmy byli w skórze głównego
bohatera i w jego głowie. Pomimo braku typowych wodotrysków jak
pościgi, strzelaniny, okaleczone w dziwaczny sposób zwłoki czy
tajemnicze technologie przyszłości, akcja jest szybka, wciągająca i
idealnie się łączy w jedną całość z wewnętrznym życiem detektywa
Slidera.
No
no no. Ale się rozpędziłem w tych pochwałach. Niestety, jak zwykle,
trafiłem i na łyżkę dziegciu. Największa wpadka, nie wiem czy autora,
czy tłumaczki (Joanna Grabarek), to następujący cytat:
Slider przypomniał sobie, jak uczono go, że fala dźwiękowa nigdy nie zanika, lecz wędruje w nieskończoność w eterze.
No
comments... Mimo jednak tej wpadki jest to książka, którą absolutnie
polecam każdemu, kto lubi dobre kryminały, indywidualistów za bohaterów,
prawdziwe charaktery, prawdziwe zbrodnie i prawdziwe, czyli
realistyczne zakończenia. Tutaj nie ma infantylnego happy endu, choć
zakończenie jest szczęśliwe (dla niektórych). To wszystko mogło albo
może się zdarzyć, tutaj albo tam, albo nigdzie, albo gdziekolwiek. Czas
ani kraj nie ma znaczenia. Zdecydowanie polecam tę lekturę, nie tylko
miłośnikom kryminałów ale i kobietom, które nie mogą zrozumieć jak
porządny, do bólu uczciwy i całkiem nie rozrywkowy facet może zdradzić.
Jak taki ktoś może rzucić i nigdy więcej nie wrócić. Dlaczego mówi, że
mu żal, ale to robi. Bye bye...
Wasz Andrew
wtorek, 27 grudnia 2011
Kompleks winy
Kiedy w moje ręce, trochę przypadkowo, wpadł Kompleks winy* (oryg. Extreme Denial), którego autorem jest David Morrell, miałem bardzo ambiwalentne uczucia, jak zawsze w przypadku kolejnej, nowej powieści tego autora.
Są
pisarze, który prezentują równy poziom w swojej twórczości, są gwiazdy
wschodzące (które o ile nie umrą młodo, wcześniej czy później zaczną
loty obniżać) i są supernowe strzelające arcydziełem, by później świecić
już tylko słabnącym wciąż blaskiem pierwszego objawu geniuszu. Są też
narowiste konie, które w nieprzewidywalnym rytmie płodzą rzeczy
przeciętne, gnioty i prawdziwe cuda. Nigdy nie wiadomo, co akurat
wyjdzie spod ich pióra. Do tej ostatniej kategorii należy David Morrell.
Jest on autorem zarówno całkowicie dennych powieści, że wspomnę choćby Totem, jak i perełek powieści w klimatach tajnych służb i bractw, takich jak Trylogia Bractwa.
W
świetle powyższego jest zrozumiałe, iż sięgając po książkę byłem pewien
po równo obaw i nadziei. Tylko przez kilka sekund jednak. Powieść jest
napisana, jak to zwykle u tego autora, językiem dynamicznym, obrazowym i
łatwym w odbiorze. Wciąga od pierwszych stron i nie odpuszcza do samego
końca. Szybkości czytania sprzyja też podział na rozdziały i
podrozdziały o małej objętości; często nawet jednostronicowe. Schemat
jest bardzo ograny, ale zawsze gwarantujący sukces; on – mężczyzna po
przejściach, ona – kobieta z przeszłością. Spotkanie, gorący wybuch
wielkiego uczucia, niespodziewane i potężne przeciwności z którymi
trzeba stanąć do walki. Oczywiście wszystko w typowych dla Morrella
realiach; głównym bohaterem jest Steve Decker, jeden z super agentów
amerykańskich, który postanowił się wycofać po wpadce spowodowanej przez
kogo innego, za którą jego obciążono i w której zginęło 23 cywilów
amerykańskich. Nasz heros przenosi się do Santa Fe, kupuje dom i
rozpoczyna pracę jako agent biura nieruchomości. Poznaje piękną kobietę z
sąsiedztwa, zakochuje się i, jak łatwo się domyśleć, nagle sprawy się
komplikują. Oczywiście im dalej tym lepiej; trup pada gęsto, a zapach
spalonego kordytu**
i świeżej krwi przenika wszystko. Jest to dość schematyczna wariacja o
damie w opałach wyglądającej swego rycerza w srebrnej zbroi. Na ile
schematyczna nie będę zdradzał, podobnie jak nie przybliżę Wam fabuły.
Nie lubię psuć nikomu zabawy. A lektura Kompleksu jest naprawdę
niezłą frajdą. Mimo wspomnianej sztampowości, która jednak mieści się w
ramach kanonu, powieść jest pierwszej klasy. Błyskawiczne zwroty akcji,
wielka miłość, walka na śmierć i życie, przyjaźń i nienawiść aż po
grób, jednym słowem; wszystko to, co miłośnicy gatunku lubią
najbardziej. Dodatkowym walorem są piękne opisy niesamowitych dla nas
okolic Nowego Meksyku, tak odmiennych od wszystkiego, co znamy.
Książka
nie jest może tak powalająca jak moja ulubiona, wspomniana już,
Trylogia Bractwa i po przeczytaniu nie zapałałem chęcią natychmiastowego
nabycia Kompleksu Winy, niemniej gustującym w sensacji, i nie
tylko, mogę ją z pełnym przekonaniem polecić. Kawał prześwietnej
rozrywki, z odpowiednią dozą napięcia, bez żadnych głębszych przemyśleń,
ale za to wciągającej i pozwalającej całkowicie oderwać się od świata.
James Bond wymięka, o czym Was z pełnym przekonaniem zapewniam
Wasz Andrew
* Moim zdaniem tłumaczenie tytułu jest dość niefortunne; nie oddaje ani
tytułu oryginalnego, ani zawartości książki, podobnie jak tytuł innego
polskiego wydania, czyli Ostre cięcie. Radosna twórczość naszych tłumaczy, zwłaszcza w sferze tytułów powieści, to jednak temat rzeka i nie będę go tutaj rozwijał.
sobota, 24 grudnia 2011
Boże Narodzenie
wszystkim, którzy czekają na Święta, życzę, by przy Wigilijnym Stole i pod Choinką znaleźli szczęście
Wasz Andrew
piątek, 23 grudnia 2011
Hard Target
Jakiś czas temu w poszukiwaniu rozrywki w stylu Polowania na Czerwony Październik sięgnąłem po RD-74 (Hard Target). Autorem powieści jest James Adams.
Z
początku lektura zapowiadała się obiecująco. Główny bohater, David
Nash, pracownik brytyjskiego wywiadu. zostaje skierowany do Rosji, by
wspólnie ze specjalną jednostką Federalnej Służby Bezpieczeństwa
zwalczyć przemyt narkotyków, który po rozpadzie ZSRR osiągnął
gigantyczne rozmiary. Po przybyciu na miejsce dowiaduje się, że rosyjska
mafia w porozumieniu z japońską yakuzą weszły w posiadanie broni
biologicznej nowej generacji... W aferę zamieszane jest też GRU i CIA...
Miałem więc nadzieję na techno-thriller, który przeczytam z zapartym
tchem zapominając o dziennikach, polityce i newsach. Niestety; autor
wyraźnie przedobrzył. Film byłby może z tego i nienajgorszy, bo akcja
jest, i to nawet dynamiczna, ale w książce wychodzi jak szydło z worka
nierealność części założeń i niespójność charakterologiczna niektórych
postaci. Czytamy do końca bez zmuszania się, nawet z pewną dozą
przyjemności i zaciekawienia, ale po skończeniu lektury jednoznacznie
stwierdzamy, że mieliśmy nadzieję na coś więcej...
Reasumując:
jeśli wsiadacie w pociąg i nie macie nic innego pod ręką, to ta książka
może umilić Wam podróż. Jeśli jesteście w bibliotece, wybierzcie coś
innego. Po prostu czwóreczka w starej skali ocen...
Wasz Andrew
czwartek, 22 grudnia 2011
007 w służbie Piłsudskiego
Rotmistrz
to opowieść o wielkim przedwojennym asie polskiego wywiadu, ulubieńcu
Marszałka, Jerzym Sosnowskim von Nałęcz. Opowieść z wielu względów
niezwykła.
Autorem książki również jest legenda naszych tajnych służb, tyle że kojarzona raczej z PRL-em; generał Marian Zacharski. Taki temat, taki autor! Już to wystarczyło, by pobudzić mój czytelniczy apetyt do granic.
Wbrew
początkowym obawom błyskawicznie się przekonałem, iż autor stanął na
wysokości zadania. Forma przypomina książki historyczne Suworowa i jest
czymś pośrednim pomiędzy „prawdziwą” pracą historyczną a beletrystyką,
stąd nazywam ją po prostu opowieścią. Inna sprawa, że więcej w niej
umocowania w źródłach, niż w niejednej książce zaliczanej do
historycznych. Widać też, iż autor wie o czym pisze, w przeciwieństwie
do uczonych historyków, i jest taka forma na pewno bardziej wiarygodna,
niż gdy piszą o narażaniu życia ludzie, którzy nigdy w życiu spoza
biurka nie wyszli. Łatwo jest wymądrzać się, jakie błędy zrobił choćby
Napoleon, gdy się ma wiedzę, której on nie posiadał. Trudniej zaś o
uczciwość w ocenach, zwłaszcza gdy nie potrafi się samemu przed sobą
przyznać, że na miejscu krytykowanego nie wygrałoby się nawet pierwszej
bitwy. Książka Zacharskiego tchnie autentyzmem z każdej kartki i jest to
jej niewątpliwym atutem, co w połączeniu z dobrym stylem, okraszonym
autentyczną sympatią do bohatera opowieści, nie pozbawioną jednak
obiektywnego krytycyzmu, sprawia, iż lektura daje nam przeżycia nie
tylko poznawcze. Odczuwamy klimat międzywojennych lat szalonego,
wyzwolonego seksualnie Berlina równie prawdziwie, co nastroje naszej
Ojczyzny, gdzie patriotyzm wielu zatruwany był bezinteresowną zawiścią
innych.
Rotmistrz
to pozycja bezcenna. Przybliża nam postać, która powinna być znana
każdemu Polakowi, a tymczasem dotąd nawet wielu miłośników historii
Polski w ogóle o niej nie słyszało. Dlaczego? Ano pewnie dlatego, iż
niełatwo majora Sosnowskiego pobrązowić. Jego losy, w dużej mierze
zbieżne są z życiorysami innych niezwykłych postaci tego okresu, jak
choćby Kazimierza Leskiego
czy Jerzego Dąmbrowskiego. Gdyby to była Ameryka, każda z ich historii
zostałaby sfilmowana, a że są bardziej niesamowite niż fikcja, więc
zakasowałyby wyczyny 007. Polska to jednak nie Stany. Tutaj nie
powstałby Gwiaździsty Sztandar. My nie kalamy swoich świętości.
Muszą być co najmniej z brązu, jeśli nie ze złota. Broń Boże z krwi i
kości, że o błocie nie wspomnę. W 1939 wśród naszych nie było głupich,
tchórzliwych ani zdrajców. Bezmyślni Niemcy i dzicy Sowieci pokonali nas
tylko liczbą i sprzętem. Historia sukcesów i upadku von Nałęcza
pokazuje z całą ostrością nasze największe chyba wady narodowe;
bezinteresowną zawiść i nienawiść wobec lepszych od siebie, to słynne
polskie piekło. Pokazuje w tragikomiczny sposób, w najbardziej jaskrawy z
możliwych. Nie dziwi więc, że dotąd o Jerzym Sosnowskim było cicho i
chwała Marianowi Zacharskiemu za pracę włożoną w przywrócenie naszej
świadomości narodowej tej fascynującej postaci. Nie ma się jednak co
łudzić; Polacy filmu o nim nie zrobią. Trzeba by pokazać nie tylko jego
sukcesy, ale i małość ludzi, którzy zamiast go w kraju nagrodzić,
zgotowali mu piekło.
Tajne
służby, a wywiad ofensywny w szczególności, to teren gdzie wszystko
uchodzi. Nawet poświęcanie własnych agentów mniejszego formatu w imię
sukcesu tych lepszych. Miara niegodziwości jakich doznał od swoich nasz
najlepszy chyba szpieg przedwojenny przekracza jednak wszelkie granice i
absolutnie nie koresponduje z obrazem patriotycznej i moralnej II
Rzeczpospolitej, z wizją mesjasza narodów. A takich rzeczy, zwłaszcza
prawdziwych, to my nie lubimy.
Profesjonalni historycy zarzucają autorom takim jak Zacharski, Suworow
czy Wołoszański, że są nawiedzeni, że są niewiarygodni. To jednak
właśnie tacy autorzy pierwsi mówili o sprawczej roli ZSRR w wybuchu II
Wojny Światowej i o wielu innych rzeczach najważniejszych dla historii
Polski. Podobnie jak mój nauczyciel polskiego, który w szkole jawnie
mówił o Katyniu na wiele lat przed upadkiem komuny. Co robili w tym
czasie profesjonalni historycy? To, za co im płacono. Ówcześni,
komunistyczni, doktorzy nauk historycznych są dziś profesorami, a
magistrowie doktorami, i powinniśmy o tym pamiętać. I sami sobie
odpowiedzieć, która wiarygodność jest prawdziwsza. Czy ważniejszy jest
tytuł i idąca za nim płaca, która zobowiązuje do określonych poglądów,
czy argumenty, fakty i dowody.
Opowieść
o Nałęczu, podobnie jak wiele innych, pokazuje, iż nie ma jednej
„prawdziwej” historii. Warto ją przeczytać, by poznać z nowej strony tą
arcyciekawą postać, ale nie tylko po to. Książka jest perełką, która
pozwoli nam zachłysnąć się autentycznym klimatem międzywojennego
Berlina, trudnych dla Polaków czasów międzywojennych oraz niemieckich i
polskich tajnych służb opisanych przez, bądź co bądź, znawcę tematu.
Rzecz, niezależnie od oceny jej wiarygodności, daje wiele, bardzo wiele
do myślenia, a jednocześnie czyta się ją łatwo, wręcz połyka. Jest to
zarazem prawdziwie sensacyjna opowieść o męskim demonie seksu, na
którego widok kobiety wręcz mdlały. Zdecydowanie i absolutnie polecam*
Wasz Adrew
*
Jedynym mankamentem dla osób dociekliwych i nie znających języka
niemieckiego jest fakt, iż wiele oryginalnych tekstów nie zostało
dosłownie przetłumaczonych, ale cóż; albo się uczymy, albo korzystamy z
tłumacza komputerowego, online, lub co tam kto ma. Nie umniejsza to
jednak walorów książki, gdyż teksty o których mowa są źródłami, które
nie warunkują odbioru, a przeznaczone są jedynie dla szczególnie
zainteresowanych.
środa, 21 grudnia 2011
28 rocznica śmierci Mariana Mazura
Marian Mazur na przełomie lat 70-80, zdjęcie Marek Banach.
Dziś
właśnie przypada 28 rocznica śmierci genialnego polskiego uczonego -
Mariana Mazura. Był twórcą polskiej szkoły cybernetyki, a jego teoria
systemów autonomicznych i jakościowa teoria informacji do dziś urzekają
prostotą, oryginalnością i uniwersalnością. Nie będę tutaj przypominał
sylwetki naszego wielkiego rodaka. Jego życiorys można znaleźć choćby w Wikipedii. Pragnę z okazji tej rocznicy zwrócić uwagę na chyba najbardziej popularną książkę Mariana Mazura Cybernetyka i charakter.
Pozycja w Polsce dużo mniej znana niż za granicą, podobnie jak sama
sylwetka autora i jego teoria. To już chyba taka nasza narodowa
tradycja, by cudze chwalić, a swego nie znać. Czasami mam wrażenie, że
gdyby Kopernika za swego nie uznawały inne narody, a zwłaszcza Niemcy,
co przez zazdrość mobilizuje naszą pamięć o nim, to byłby w kraju
zupełnie zapomniany. Analogia tym bardziej uprawniona, iż Marian Mazur
dokonał rewolucji na miarę kopernikańską, nie tyle w cybernetyce jako
takiej, co choćby w psychologii przy pomocy tejże cybernetyki. By
przeciwstawić się zapomnieniu, zapraszam do lektury mojej opinii,
a potem samej książki, która wbrew tytułowi więcej rewolucjonizuje w
wiedzy o nas samych, niż cybernetyce, której nowatorska teoria jest
narzędziem również dla innych dziedzin. Gorąco polecam
Wasz Andrew
wtorek, 20 grudnia 2011
Rasa drapieżców
Jakiś czas temu, przyznaję ze skruchą, że niejako przypadkiem, sięgnąłem po książkę Rasa drapieżców teksty ostatnie Stanisława Lema.
Kiedyś zaczytywałem się Lemem, ale od dłuższego czasu nie sięgałem po
nic firmowanego jego nazwiskiem. Z tym większym zdziwieniem, w
pozytywnym znaczeniu tego słowa, stwierdziłem, że rzecz warta jest
przeczytania i głębszej nad nią refleksji.
Rasa drapieżców
to ostatnia książka Mistrza, który zmarł 27 marca 2006 w Krakowie.
Zawiera teksty publikowane przez niego w latach 2005 i 2006 na łamach Tygodnika Powszechnego.
Wyboru dokonał i całość posłowiem opatrzył Konrad Fiałkowski. Ja
osobiście czytałem je wszystkie z wielką przyjemnością. Jakkolwiek
niektórzy zarzucają, iż w wybranych felietonach pewne argumenty się
powtarzają, jakkolwiek inni podnoszą, że z drugiej strony można napotkać
niekonsekwencje, jak w przypadku wyborów w Niemczech, gdzie Lem
najpierw się Merkel obawia, a potem ją chwali i z nią symapatyzuje, to
ja uważam, że ten zbiór jest jedną z cenniejszych pozycji w dorobku
pisarza.
Czytając kolejne teksty zawarte w Rasie
nie tylko możemy smakować świetne pióro, pełne ironii, dystansu, a
zarazem zaangażowania. Możemy obcować z wybitną inteligencją Mistrza
tak, jakbyśmy właśnie prowadzili z nim wywiad. A to, co niektórzy widzą
jako mankamenty, moim zdaniem jest właśnie atutem. Widzimy poprzez taki
właśnie wybór tekstów, z ich wzajemnymi sprzecznościami i
niekonsekwencjami z jednej strony, a powtórzeniami z drugiej, iż wielki
umysł wcale nie jest wszechwiedzący. Myli się, czepia się faktów, tez i
motywów, które mu się wybitnie spodobały, zmienia oceny faktów i ludzi,
jest taki jak my. Nie potrafi być prorokiem we własnym kraju, a jednak
lektura jego słów skłania do wielu refleksji i głębokich przemyśleń. Te
felietony, w specyficzny sposób osobiste, pokazują nam, że wielkość Lema
leży nie tylko w ogromnej wiedzy i świetnym piórze. Jest także w
niespotykanie udanym połączeniu zaangażowania z samokrytycyzmem,
dystansem do własnej osoby i własnych przekonań, gotowością do błądzenia
i odnajdywania. Wielki umysł wcale nie wie wszystkiego. Próbuje
dociekać, często po drodze trafiając w ślepe uliczki. Tym różni się od
miernot, że pomyłki i błędy traktuje jako jedyną drogę do prawdy.
Obojętnie: naukowej, politycznej czy historycznej.
Choć
polityczne przewidywania Mistrza raczej nie bywały trafione, to z jego
tekstów widać wielką troskę o Polskę. Polskę dla każdego, Polskę w
jakiej i ja chciałbym żyć. Może w dzisiejszych czasach powołaniem
futurystów jest nie przewidywanie jak będzie, ale pokazywanie jak nie
powinno być, czego mamy się obawiać i czego unikać? Może jak instruktor
jazdy ma się koncentrować nie na pięknej drodze, która czeka za
wzgórzem, ale na wskazywaniu zagrożeń czekających po drodze?
Reasumując; choć polityczne przewidywania Lema z dzisiejszej perspektywy wydają się nieaktualne, to Rasę drapieżców naprawdę warto przeczytać, o czym Was szczerze zapewniam
Wasz Andrew
piątek, 16 grudnia 2011
Cyfrowa Twierdza
Jakiś czas temu skończyłem czytać Cyfrową Twierdzę (Digital Fortress) Dana Browna. Tak, to ten od Kodu Leonarda Da Vinci.
Od razu zaznaczę, że jako powieść mająca dostarczyć rozrywki, Kod Leonarda
podobał mi się bardziej. Może dzięki temu, że czytałem go w pięknie
ilustrowanym wydaniu, gdzie zamieszczony materiał graficzny idealnie
korespondował z treścią i nie tylko nie kolidował z pracującą na pełnych
obrotach wyobraźnią generującą w umyśle świat wykreowany słowem
pisanym, ale wręcz przeciwnie, uzupełniał tekst i dawał umysłowi nowe
dane, by sobie pięknie całą rzecz w głowie odtworzyć.
Cyfrową Twierdzę określiłbym jako techno-thriller. Jest to powieść tak odmienna od Kodu Leonarda, że aż trudno je porównywać. Kod rozgrywa się w świecie historii, sztuki i wiary, a Twierdza
to świat przyszłości (a może już nawet teraźniejszości), matematyki,
szyfrów i informatyki. Świecie totalnej inwigilacji i poświęcania
jednych wartości w imię innych. To ostatnie łączy obie wspomniane
książki. W Kodzie Leonarda
Kościół Katolicki poświęca prawdę, życie niewinnych ludzi i świadomie
zniekształca Słowo Boże, by utrzymać jedność wiary i nie dopuścić do
powstania kolejnych herezji. W Cyfrowej Twierdzy także morduje
się ludzi i łamie wszelkie prawa właśnie po to, by tych łamanych praw
bronić. Może z tego wynika większa rozrywkowość Kodu,
że temat wiary nie dotyka on nas wszystkich. W końcu nikt nie musi być
wierzącym, a i większość wierzących nie wierzy we wszystko, co im
kapłani opowiadają. Nie wszędzie religia ma taki wpływ na życie państwa i
narodu jak w Polsce. Cyfrowa Twierdza robi się poważniejsza od
momentu, gdy uświadomimy sobie, że dylematy będące jej tłem dopadną nas
zawsze i wszędzie, a problem będzie narastał.
Quis custodiet ipsos custodes to pytanie z Satyr Juwenala, które jest myślą przewodnią Cyfrowej Twierdzy.
Kto będzie pilnował tych, którzy pilnują? Nikt na to odpowiedzi jeszcze
nie dał i Dan Brown też jej nie zna. Pokazuje nam tylko, jakie
niebezpieczeństwa pojawiają się, gdy ktoś w imię ochrony innych, lub dla
innych ważnych wartości, otrzymuje specjalne uprawnienia, a co gorsze, i
co coraz częściej dotyka naszej, europejsko-amerykańskiej demokracji,
otrzymuje ciche przyzwolenie, by działać poza prawem, a nawet ewidentnie
wbrew niemu. Kto zapewni, że takie możliwości dane komukolwiek nie
zostaną przez niego wykorzystane do złych celów.
Kontrola.
To nie tylko tytuł książki Wiktora Suworowa, którą też szczerze
polecam. To problem nad którym biedzą się ludzie od starożytności. Kto
ma kontrolować tych, którzy kontrolują? Nie rozwiązał go ani Stalin, ani
inni dyktatorzy i, niestety, nie rozwiązała go też nasza demokracja. A
problem ten narasta z każdym dniem i na naszych oczach dotyka coraz to
większej ilości spraw, ludzi i zagrożonych swobód.
Terroryzm
już wygrał wojnę z demokracją, gdyż zmusił nasze społeczeństwa do
naruszania podstawowych zasad w imię tych właśnie zasad obrony. By
chronić obywateli przez zagrożeniem właśnie tych obywateli,
niejednokrotnie całkowicie niewinnych, podsłuchuje się, przegląda się
korespondencję, czyta maile i włamuje do komputerów, więzi bezprawnie, a
nawet torturuje. Kto zapewni, że koszty nie przewyższą zysków, kto
będzie szukał czarnych owiec wśród tych, którzy ich szukają w
społeczeństwie. Pedofile uwielbiają robić kariery w różnych rodzajach
działalności i w zawodach związanych z dziećmi. Zbrodniarze, żadni
władzy i krwi okrutnicy, zwykli sadyści, podglądacze i inni zboczeńcy od
lat wkręcają się do armii i tajnych służb, gdzie tym bardziej stoją
poza prawem, im bardziej służby są tajne i zaangażowane w walkę. Jaką, z
kim, to nie jest ważne. Oni dobrze wiedzą, że tylko tam będą mogli
bezkarnie dać upust swym żądzom. Nawet porządni niejednokrotnie schodzą
na manowce, a nawet ci, którzy nigdy na nie nie zeszli dają się czasem
innym wpędzić w maliny. W imię dobra popełniają błędy, które sprawiają,
że ich czyny nie różnią się od zwykłych przestępstw i zbrodni. Kto ich
będzie trzymał na wodzy, kto ich kontrolował? A kto skontroluje tych
kontrolujących?
Jakiś
czas temu w wiadomościach w TV, internecie i gazetach było głośno o
skargach inspektorów skarbowych badających fundację prezesa PiS
Jarosława Kaczyńskiego na CBA, które podobno próbowało ich zastraszyć.
Takie doniesienia o walce różnych naszych służb między sobą pojawiają
się coraz częściej. Widać wyraźnie, że niejednokrotnie tajne służby
służą politykom do załatwiania ich partykularnych interesów, a nie do
ochrony dobra państwa i obywateli.
Magiczne
słowo. Kontrola. Tylko jak ma wyglądać jego realizacja. Tego nie wie
nikt, a problem narasta. Kiedy rosyjski okupant (rozbiorowy, a nie ten
po 1945) wprowadził obowiązek meldowania się w miejscu zamieszkania,
Polacy uważali to za represję gorszą niż wywózka na Sybir. Gorszą, bo
dotykającą wszystkich, od nowo narodzonych dzieci po umierających
starców, od buntowniczych patriotów po sprzyjających Rosjanom
biznesmenów i kolaborantów. Było to ograniczenie podstawowej wolności do
bycia gdzie się chce i kiedy się chce bez informowania o tym
kogokolwiek. Teraz śledzą nas z satelitów, podsłuchują komórki i
telefony, czytają maile i analizują DNA. A nam to już wcale nie
przeszkadza. Nie przeszkadza, bo mamy nadzieję, że nas to nie dotyczy,
jeśli jesteśmy O.K. A co jeśli ktoś tam, wśród tych wybrańców, którzy
nas kontrolują, ktoś nie jest O.K.? Co jeśli pamięta, że w szkole
odbiliśmy mu dziewczynę albo daliśmy po gębie? Co jeśli ma do nas
jakikolwiek żal i postanowi wykorzystać swoje możliwości pozaprawnego
działania by się na nas odegrać? A co jeśli się po prostu pomyli albo
ktoś zły, by zatrzeć za sobą ślad, rzuci podejrzenie na nas? Rosyjska
mafia, jak czytamy w niedawnych newsach, okrada przez internet konta
bankowe Polaków. Skoro te wszystkie nasze tajne służby nie są w stanie
zapobiec takim prostackim, ogranym trickom, to czy możemy liczyć na to,
że odeprą jakikolwiek poważny atak w cyberprzestrzeni? Czy warto im było
dawać jakiekolwiek uprawnienia?
Janosik
łupił bogatych i dawał biednym. Kiedyś napadano na banki z rewolwerem w
ręku lub jak w Vabanku wkradano się doń przez komin. Kto jednak trzymał
pieniądze w dużym banku nie był okradany. Koszty takiej imprezy ponosił
głównie bank, który zresztą też był ubezpieczony.
Teraz okrada się klientów banków, a nie banki. Systemy ochrony banków i
wszystkie te służby tak naprawdę niczego nie potrafią
zrobić, by temu zapobiec. Czy wszystko w tej branży będzie szło w tym
kierunku? Bogaci będą bezpieczni, a szarzy, zwykli ludzie będą bezbronni?
Jeśli nie przeszkadzają Wam takie pytania, które mogą się zrodzić w trakcie lektury Cyfrowej Twierdzy, to namawiam do jej przeczytania. Akcja jest wciągająca i książkę, choć dość gruba, czyta się błyskawicznie. To klasa Polowania na Czerwony Październik,
o czym Was niniejszym zapewniam, i choć specjaliści od kryptografii,
komputerów i matematyki wynajdą w tej książce trochę błędów
merytorycznych, to polecam ją jako świetną rozrywkę i nie tylko
rozrywkę…
Wasz bez wosku (kto czytał, ten wie)
Andrew
czwartek, 15 grudnia 2011
Odwet
Właśnie skończyłem czytać powieść Odwet (Retribution) Jilliane Hoffman. To typowy kryminał lub też, jak kto woli, literatura sensacyjna. Po jej lekturze mam dziwnie pomieszane odczuć.
Z jednej strony styl jest dobry i przyjemnie się czyta dzieje pięknej młodej prawniczki, a potem już prokuratorki, o nieco dziwnym dla nas imieniu Chloe. Główna bohaterka, brutalnie zgwałcona w czasach studenckich, ma okazję zemścić się na swym oprawcy doprowadzając do skazania go na karę śmierci, ale za zbrodnie popełnione przez kogo innego. Recenzje książka zebrała bardzo dobre, nawet rewelacyjne, więc spodziewać by się można lektury, od której wprost nie będzie się można oderwać. Z drugiej strony, choć autorka epatuje krwawymi szczegółami i aż nazbyt wymyślnym, dla mnie nieco sztucznym i wydumanym, okrucieństwem, to nie ma wOdwecie ani śladu tego dreszczyka emocji, tego zaciekawienia i zaskoczenia, które możemy odnaleźć choćby w Cienkiej mrocznej linii Tami Hoag.
Takie dziwne rozdwojenie oczekiwań i rzeczywistości mam też jeśli chodzi o ocenę merytoryczną rzeczywistości, w której rozgrywa się akcja powieści. Choć Jilliane Hoffman sama była prokuratorką, to momentami miałem wrażenie, że nie do końca łapie realia i smaczki policyjno-prokuratorskiego i przestępczego światka. Pisze o pracy policji i prokuratury jak cywil albo sędzia, a nie jak ktoś, kto zna tę robotę. Nie mówię już o takich wpadkach jak na przykład „paciorkowate oczy sowy”. Kto choć raz widział sowę, ten wie, że wszystko można powiedzieć o jej oczach, ale nie to, że są paciorkowate.
Największym mankamentem tej powieści jest brak jakiegokolwiek przesłania. W pewnym momencie, gdy bohaterka zaczyna się domyślać, że oskarżany przez nią mężczyzna, który kiedyś ją zgwałcił, nie jest winien zabójstw, o które jest oskarżany, miałem nadzieję, że chociaż morał będzie w tej książce mądry i ważny. Morał ten to rzecz bardzo istotna, o której mało się mówi, gdyż nie jest na rękę ani policji, ani sądom, ani prokuraturze. Chodzi o konsekwencje jakie niesie samo oskarżenie, nie mówiąc już o skazaniu, osoby niewinnej zarzucanych jej czynów, choćby nawet „jej się to należało”. Każdy czuje się usprawiedliwiony, ba – nawet zadowolony i dumny, że udało się ukarać bandytę, a to, że odpowiedział za czyn, którego akurat nie popełnił, nikogo nie boli. Tymczasem takie postępowanie powoduje, że prawdziwy sprawca, z reguły jeszcze gorszy niż ten, którego skazano, pozostaje na wolności i jest bezkarny. Bezkarny tym bardziej, że nikt go już nie szuka. Ten morał to temat na dłuższe wywody, więc wystarczy iż stwierdzę, że i to jednak zostało zatracone, a Odwet nie jest wart tego, by tracić nań czas, o czym z żalem Was informuję wbrew wszystkim tym pozytywnym recenzjom, które znajdziecie w necie
Wasz Andrew
środa, 14 grudnia 2011
Żałosny Kolekcjoner
Tom Clancy był kiedyś dla mnie synonimem dobrej literatury sensacyjnej czy raczej techno-thrillera. Niestety, KOLEKCJONER(Splinter Cell) bardziej przypomina Hansa Klossa czy Czterech pancernych niż Polowanie na Czerwony Październik. O ile jednakStawka większa niż życie i przygody Szarika w ramach swej konwencji są naprawdę niezłe, choć mało mają wspólnego z realiami historycznymi, to Kolekcjoner bije je infantylnością na głowę. Nie jest to też styl 007, bo trudno się w Splinter Cell doszukać humoru czy powiewu niewinnego erotyzmu. Tom Clancy zmienił się w tej powieści z wirtuoza w wyrobnika, o czym z żalem Was informuję i zachęcam do omijania tej powieści szerokim łukiem.
wtorek, 13 grudnia 2011
Gliniana Biblia
Kiedy do mych rąk trafiła Gliniana Biblia (oryg. La Biblia De Barro), której autorką jest Julia Navarro, hiszpańska dziennikarka i pisarka, nie miałem nadziei na zbyt interesującą książkę. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Kodu Leonarda, a raczej czegoś o podobnej tematyce, lecz niższym poziomie. Co z tego wyszło?
Główną postacią Glinianej Biblii jest w moim odczuciu Clara Tannenberg, iracka archeolog, która w przededniu amerykańskiej inwazji na Irak próbuje zrealizować marzenie swego dziadka – odszukać opowieść Abrahama o Stworzeniu Świata zapisaną na glinianych tabliczkach dwa tysiące lat przed Chrystusem. Postaci pierwszoplanowych jest jednak w tej powieści kilka i można dyskutować, która jest najważniejsza. Kierują się one własnymi systemami wartości i dążą do różnorodnych celów, co jest przyjemną odskocznią od amerykańskiego stylu pisania bestsellerów, w którym wszystkie postacie służą tylko za mniej lub bardziej spłycone tło dla głównego bohatera ewentualnie pary bohaterów.
Po rozpoczęciu lektury miałem mieszane uczucia, gdyż pierwsze wrażenia wskazywały, iż będzie to kolejny schematyczny przykład religious fiction. Solidny i ciekawy ze względu na wspomnianą już równoważność wielu głównych postaci, nadającą mu inny wymiar realizmu, niemniej schematyczny w doborze motorów działań ludzkich takich jak pieniądze, władza i zemsta, oraz w ocenie mechanizmów napędowych dziejów i teraźniejszości. W dodatku słabą stroną powieści jest przecenienie wagi odkryć tego typu, o jakich mowa w tytule. Przejaskrawiając nieco, zaryzykowałbym stwierdzenie, iż nawet odkrycie, iż Chrystus był kobietą, nie dokonałoby żadnego przewrotu w dziejach ludzkości. Pomijając już fakt, iż większość ludzi na świecie wie tyle o chrześcijaństwie, ile my o innych wyznaniach, nawet dla chrześcijan nie byłoby to żadnym końcem świata. Wiara nijak się ma do wiedzy, czego w dziejach przykładów niezliczone ilości. Tym bardziej dowód na to, że patriarchowie byli postaciami historycznymi, nie byłby żadną rewolucją. Kto chce, wierzy w to i bez dowodów, dla pozostałych nie ma to wielkiego znaczenia. Byłyby newsy przez kilka, może kilkanaście dni, głównie w kręgu naszej kultury, a potem media znalazłyby sobie inne tematy.
Pomimo wspomnianych minusów książkę czyta się bardzo dobrze. Wielowątkowa fabuła, barwne postacie wyraźnie zindywidualizowane i przekonujące charakterologicznie, plastyczne i klimatyczne opisy orientu sprawiają, że rzecz wciąga. Akcja jest pełna zwrotów i dynamiczna tym bardziej, im bliżej do końca. W dodatku nie jest to powieść płytka. Lektura, w miarę trwania, skłania do coraz poważniejszych refleksji na różne tematy, aż po te najbardziej zasadnicze. Obnaża wady naszej rzeczywistości i rodzi pytania o wartość demokracji. I nie tylko demokracji. Powieść została opublikowana po raz pierwszy w 2005 roku. Od tego czasu świat i państwa uważające się za demokratyczne mocno się zmieniły. Nie trzeba dodawać, że na gorsze. Zwłaszcza ostanie zmiany w USA stawiają pod znakiem zapytania realność swobód obywatelskich i sprawiają, że trudne tematy poruszane przez Julię Navarro stają się jeszcze bardziej ważkie, a wnioski jeszcze mniej optymistyczne.
Pomimo niezbyt zachwycającego pierwszego wrażenia, w trakcie dalszej lektury byłem coraz bardziej przekonany, iż jest to jedna z lepszych powieści w tym gatunku i zastanawiałem się, jak autorka ją zakończy, by nie zepsuć wydźwięku całości, co jest częstą przypadłością podobnych książek pisarzy anglosaskich. Na szczęście pani Navarro nie poddała się holywoodzkiej presji. Zakończenie jest perfekcyjne; podkreśla wymowę powieści i ostrzeżenie przed światem, który budujemy, światem, który pod pozorem demokracji narzuca wszystkim dyktaturę pieniądza na skalę dotąd w dziejach nieznaną, który za nic ma prawa boskie i ludzkie. Refleksje te nieodparcie kojarzą się z wrażeniami, jakie ma czytelnik niezrównanej Gomorry, a że ta ostatnia nie jest fikcją, więc owa zbieżność nie wróży zbyt dobrze jeśli chodzi o przyszłość naszej kapitalistycznej demokracji. Ci zaś, którzy mają wrażenie, iż świat wielkich pieniędzy przenikających niczym duchy przez granice państw, wojennych frontów i religijnych podziałów, jest zbyt spiskową wizją dziejów, powinni jako uzupełnienie sięgnąć choćby do Akcji Ocalenie, by przekonać się, że jest to być może wcale nie tak przejaskrawiony obraz, jak się może niektórym wydawać.
Jak się potoczą dzieje zaangażowanej pani archeolog, jakie napotka przeszkody i czy uda się jej zrealizować swój życiowy cel, tego Wam nie zdradzę. Przeczytajcie sami – naprawdę warto. Jest to chyba jedna z najlepszych powieści dla miłośników zagadek historycznych i religijnych oraz w ogóle bardzo dobra powieść sensacyjna z domieszką fikcji religijno-historycznej, o czym z przekonaniem Was zapewniam
Wasz Andrew
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Dar języków
Szukając rozrywki i oderwania od spraw polityczno-gospodarczych oraz innych wielkich spraw tego świata, sięgnąłem po powieśćJeffery Deaver’a DAR JĘZYKÓW (SPEAKING IN TONGUES). Miałem nadzieję na dobrą rozrywkę w stylu Kolekcjonera Kości, gdyż wydawało mi się, że nazwisko autora zobowiązuje. Niestety, troszeczkę się zawiodłem. Fabuła nawet interesująca, ale nie będę jej zdradzał, gdyż wtedy już w ogóle nie byłoby po co zaczynać lektury. Akcja też niezła i styl świetny, ale momentami napięcie zbytnio opada. Już w połowie lektury wszystko wiadomo i brak tego uczucia, jakie zna tylko detektyw i czytelnik naprawdę dobrego kryminału: co dalej, kto, gdzie, kiedy, dlaczego i jakim sposobem? Opisy ciekawe, postacie barwne, a jednak brak tego uczestnictwa w rozwiązywaniu zagadki, które jest głównym atutem dobrej literatury kryminalnej czy sensacyjnej. Najgorsze nadchodzi na sam koniec. Gdy skończymy lekturę widzimy jak na dłoni, że logika i motywy postaci, a głównie czarnego bohatera, są lekko mówiąc naciągane. Tak jakby autor nie miał pomysłu na powieść i na siłę rozdął nowelkę do większych rozmiarów udziwniając ją przy tym na siłę.
Reasumując: jeśli chcecie prawdziwej powieści z dreszczykiem, to nie sięgajcie po Dar Języków, lecz wybierzcie coś innego, choćby tego samego autora. Dla początkującego czytelnika powieść może wydać się bardzo udana, ale dla konesera nie będzie to żadna uczta, raczej coś na kształt niedopieczonej pizzy. Głód można tym oszukać, ale o bardziej wyrafinowanych doznaniach ciężko mówić.
Wasz Andrew
piątek, 9 grudnia 2011
Torquemada
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka
TORQUEMADA
Jerzy Cepik
Opowieść o Tomaszu Torquemadzie jest pierwszą większą pracą w naszej literaturze na temat Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii. Postać ta, otoczona ponurą legendą, jest prawie nieznana współczesnemu czytelnikowi. Autor pokusił się o pokazanie hiszpańskiej inkwizycji na tle piętnastowiecznej Hiszpanii i mimo stosunkowej izolacji tego kraju - na tle ówczesnej Europy, w kontraście z włoskim i europejskim Odrodzeniem. Analizując postać głównego bohatera, autor opowieści skupił się na psychologicznych uwarunkowaniach jego dążenia do absolutnej władzy w państwie, na mechanizmach zdobywania tej władzy, na roli ideologii w tym procesie. Obraz piętnastowiecznej Hiszpanii z płonącymi stosami, wyjeżdżającym za Ocean Kolumbem, z ostatnimi twierdzami Maurów i wypędzanymi z kraju Żydami - jest dla dzisiejszego czytelnika, nawet rozczytującego się w literaturze historycznej, tak daleki i obcy, że aż egzotyczny i przez to fascynujący.
Tyle notka wydawcy. Dodam tylko, że od czasu pierwszego wydania (1986 bodajże) wiele miejsc na świecie upodobniło się nieco do świata Torquemady. Ja polecam tę książkę każdemu, kto nie boi się myśleć. Choć nie jest może ona do końca wierna prawdzie historycznej, to jednak świetnie pokazuje, co człowiek może zrobić człowiekowi pod hasłem szczytnych idei i jak ze zbrodniarza zrobić świętego. Nie ma znaczenia, czy na sztandarze jest Bóg, czy czerwona gwiazda, czy cokolwiek innego. Metody i skutki są te same...
Wasz Andrew
środa, 7 grudnia 2011
OSTATNIA REPUBLIKA
Jakiś czas temu wpadła w ręce książka Wiktora Suworowa
OSTATNIA REPUBLIKA
(ПОСЛЕДНЯЯ РЕСПУБЛИКА)
Świetna rzecz dla każdego, kto interesuje się historią Polski, Europy i świata, polityką i wojskowością. Obowiązkowa pozycja dla każdego, kto uważa się za polskiego patriotę. Czyta się bardzo dobrze, przewartościowuje wiele sądów i zmusza do krytycznego myślenia. Historia bowiem to nie daty i suche fakty, bo z tego nie wynika żadna nauka na przyszłość, ale tych dat i faktów kojarzenie, uzupełnianie ich braku teoriami tak, by stworzyć logiczne związki przyczynowo-skutkowe, nadać ludzkim działaniom sens i odkryć brakujące motywy. Nie będę streszczał ani opisywał o czym książka traktuje, by każdy mógł przystąpić do krytycznej lektury nieskażony moimi sugestiami, niemniej zdecydowanie polecam
Wasz Andrew
wtorek, 6 grudnia 2011
Córka Boga
Kiedy wpadła mi w ręce powieść Córka Boga (Daughter of God) Lewisa Perdue, miałem nadzieję na świetną rozrywkę w stylu co najmniej Kodu Leonarda. Tego się przynajmniej spodziewałem po górnolotnych peanach, jakie można było przeczytać w recenzjach i notce o autorze na okładce. Niestety, było to jedno wielkie nieporozumienie.
Książkę popełniło wydawnictwo Philip Wilson Warszawa 2006, przekładu dopuścił się Cezary Murawski, a korekty Małgorzata Pośnik. Tego w ogóle nie da się czytać! Gdy tylko czytelnik zaczyna wpadać w rytm, gdy tylko zacznie mieć nadzieję, że akcja go wciągnie, zaraz wykoleja się na jakimś błędzie, od których aż się roi. Zamiast "za podjazdem" jest "za pojazdem" i miast odczuwać narastające napięcie szukasz tego idiotycznego pojazdu. Jednak napięcie nigdy nie zdąży narosnąć, bo zaraz masz "mieści się potężnym" zamiast "mieści się z potężnym", "na spotka" zamiast "nie spotka", "położył na boku" zamiast "położył się na boku". Nim zaskoczy cię niespodziewany zwrot akcji, już czujesz się zaskoczony, ale przez tłumacza: "zjawiali się, wręczyli mu nowe dyktafony i odjeżdżali" czy "podmuchy ciepłego powietrza, który topił śnieg". Można dostać migotania komór od tych końcówków i odmianów, które atakują co chwila. Nie lepiej jest z językami obcymi: Banhfostrasse to nowa wersja Bahnhofstrasse, a składnia jest nieraz wręcz kuriozalna "Podobnie jak zdesperowane zwierzę, schwytane we wnyki, odgryza uwięzioną łapę, postąpił podobnie". Przykłady można mnożyć jeszcze długo. Złota czcionka!
Wyobraźcie sobie, że macie dokonać degustacji specjalności kuchni w renomowanej restauracji. Kucharz wnosi wykwintne na pierwszy rzut oka, rozreklamowane danie. Próbujecie pierwszą łyżkę zupy, a tu w ustach zgrzyta piasek. Drugie podejście – to samo. No to drugie danie. Pachnie znakomicie! Pierwszy kęs na widelcu. Chyba będzie dobre. Drugi – to chyba gwóźdź w kotlecie! Tak właśnie wygląda lektura Córki Boga. Ciężko ocenić jej wartość, skoro nie da się jej czytać w zaprezentowanym przez Philipa Wilsona wydaniu. Trochę ciekawostek historycznych dla okrasy jest, ale wiedza autora o realiach, w których obracają się jego bohaterowie, jest znikoma. Pisarz myśli, że pistolety używane przez SS miały większy kaliber niż dzisiejsze, a tymczasem 9mm para to jeden z najbardziej popularnych do dzisiaj typów amunicji. W dodatku obecnie produkowana amunicja tego samego kalibru ma lepsze parametry niż ta z czasów wojny. Jeśli ktoś myśli, że strzał z dziewiątki jest w stanie unieść dorosłego mężczyznę i odrzucić do tyłu albo wyrzucić przez okno, to niech lepiej zacznie pisać romanse.
Ufff! Ale pojechałem. Mimo wszystko i tak byłem delikatny. Jeśli chcecie się pośmiać z błędów, to spoko, ale jeśli szukacie dobrej powieści sensacyjnej z tłem historyczno-religijnym, to poszukajcie sobie czegoś innego, gdyż Córka Boga nie jest warta waszego czasu, o czym z żalem Was informuję i ostrzegam
Wasz Andrew
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Dyscyplina
Paco Ahlgren
Dyscyplina
(Discipline)
Dogłębne przeżywanie, a nawet tworzenie, rewelacyjnych dzieł literatury pięknej przez umysły profesjonalnie zajmujące się naukami ścisłymi jest bardzo interesującym zjawiskiem, zwłaszcza w świetle tego, iż odwrotne tendencje są znacznie rzadsze. Nie słyszałem, by jakikolwiek zawodowy poeta czy powieściopisarz spłodził, czy choćby zrozumiał, dzieło znaczące w najnowszej historii matematyki lub fizyki. Mam wrażenie, iż od czasu podziału mędrców na humanistów i umysły ścisłe, tylko ci drudzy są w stanie pojąć tych pierwszych. Z wielką więc ciekawością sięgnąłem po Dyscyplinę, opasłą powieść z gatunku science fiction, z bardzo niewielkim dodatkiem pierwszego składnika, napisaną przez Paco Ahlgrena; miłośnika fizyki, w dodatku kwantowej, a po profesji analityka finansowego.
Powieść, jak już wspomniałem, ma słuszną objętość. Czyta się ją jednak szybko, gdyż dynamiczny, plastyczny język od pierwszych stron wciąga nas w dzieje Douglasa Cola nazywanego też przez niektórych Uzdrowicielem. Od samego prawie początku dowiadujemy się, iż coś, lub ktoś, prześladuje naszego bohatera. Z drugiej strony, inne siły starają się go chronić. Co jest motorem tej walki i jakie zadanie stoi przed Douglasem nie będę zdradzał. Kto zechce, przekona się sam.
W całej powieści widać fascynację autora nową fizyką i implikacjami wynikającymi z niej dla naszego postrzegania świata, dla filozofii. Zmieniają one nasze przekonania o rzeczywistości, bycie i percepcji, o przyczynowości i przeznaczeniu. Zmieniają w podobnie gruntownym stopniu, jak kiedyś uczyniły to implikacje wizji układu słonecznego spopularyzowanego przez naszego wielkiego rodaka Mikołaja Kopernika. Jego dzieło było jednak jak jednorazowe tąpnięcie. Tak potężne, iż wyrzuciło Człowieka i Ziemię z centrum wszechświata, za co zresztą było zwalczane przez Kościół, ale jednak jednorazowe. Ówcześni zdawali sobie sprawę ze światopoglądowych następstw systemu kopernikańskiego, lecz teraz mamy sytuację odmienną. Najnowsze kierunki rozwoju matematyki i fizyki, a za nimi i innych dziedzin, powodują powstawanie nowych dróg dostępnych dla filozofii w takim tempie, iż nie nadążamy z rozważaniem ich wpływu na nasz system myślenia. Kiedyś systemy filozoficzne wyprzedzały odkrycia, żeby wspomnieć choćby teorię atomu i przytoczony już system heliocentryczny. Teraz jest odwrotnie. Matematyka i inne nauki ścisłe pokazują nam rzeczy, o których nie wiemy co myśleć. Rzeczy, które dzieją się bez czasu, światy prostopadłe i inne cuda. Filozofowie mają z tym problemy, tym bardziej iż świat nauk ścisłych jest z reguły dla nich zamknięty z braku odpowiedniego wykształcenia w tym kierunku. Dyscyplina jest przyczynkiem, który zmusza nas do zastanowienia się nad różnymi problemami, które wynikają z takiego stanu rzeczy, od walutowych i politycznych, po społeczne i filozoficzne.
Przez cały czas lektury zastanawiałem się, jak tę książkę ocenić. Skończyłem czytać i nadal nie wiem; czy jest dobra, czy zła. Chyba nie można jej mierzyć w tych kategoriach. Jest inna; odmienna od pozostałych powieści, jakie zwykle wpadają nam w ręce. Nie nazwę jej bardzo wartościową, gdyż dla kogoś z zacięciem filozoficznym i zamiłowaniem do nauk ścisłych nie wnosi ona niczego nowego. Z drugiej strony, czyta się ją dobrze i czytelnicy, którzy nie przepadali dotąd za takimi tematami, mogą się nimi zainteresować. Dyscyplinanie zachwyciła mnie na tyle, bym kiedykolwiek chciał do niej wrócić. Jednak ze względu na jej oryginalność mam świadomość, iż ilu czytelników, tyle różnych wrażeń wywrze. Warto więc po nią sięgnąć, by zmierzyć się z tym nowym i przekonać się, jakie odczucia w Was wzbudzi
Wasz Andrew
Subskrybuj:
Posty (Atom)