poniedziałek, 19 marca 2012

Moja twoja urwać ręka




czyli

Wspomnienia niemieckiego snajpera
(oryg. Grandfather’s Tale – The tale of a German Sniper)
by Timothy Erenberger

Kiedy dorwałem tę publikację byłem zachwycony... Przez moment. Przez jedną chwilę trwającą tyle, ile potrzeba na obrócenie książki i rzucenie okiem na notkę wydawcy.

Znacie to uczucie, gdy już na początku bójki zaliczacie cios, który nie miał prawa dotrzeć do celu? Tym było zdanie z okładki nazywające snajperów „żołnierzami-zabójcami”. Tak jakby nie byli nimi strzelcy obsługujący karabiny maszynowe, zwiadowcy, saperzy lub piloci bombowców, myśliwców i przedstawiciele wielu innych wojskowych specjalności. Już wtedy miałem przeczucie, że chyba nie będzie tak wspaniale, jak miałem nadzieję. Pocieszyłem się jednak, że to tylko notka reklamowa i rozpocząłem lekturę.

O czym książka opowiada nie będę wyłuszczał, gdyż tytuł mówi sam za siebie. Ważniejsze jednak, kto wręcz zgnoił świetnie zapowiadający się temat. Zacznę od wydawcy i tłumacza. W dawnych czasach takich wyrobników taczano by w smole i pierzu tudzież batogami gnano nagich po śniegu na rynku ku uciesze czytelników tudzież innej gawiedzi. Byłaby to zasłużona nagroda dla twórców wydania*, z którym miałem okazję się zapoznać. Rzadko zdarza się zobaczyć w naturze tak modelowy przykład brakoróbstwa. Mało powiedziane, iż książka roi się od błędów wszelkiej maści, od literówek począwszy, przez koszmarne wręcz błędy stylistyczne i na ortograficznych bykach skończywszy. Szokuje wręcz radosna twórczość w sferze odmianów i końcówków. Polszczyzna rodem z powiedzenia „moja twoja urwać ręka”. Gdyby uczeń w podstawówce, że o dalszych etapach edukacji nie wspomnę, w ten sposób przelewał myśli na papier, marny byłby jego koniec, nawet gdyby legitymował się żółtymi papierami, dysleksją i ADHD jednocześnie. Błędy są tak uciążliwe, iż czytelnikowi wyżej wspomniany styl bardzo poważnie uważnie utrudnia percepcję i skupienie się na treści. A jest się na czym skupiać.

Od pierwszych stron wspomnień, które podobno są autentyczne, widać masę błędów merytorycznych równie przytłaczającą, co ilość błędów edytorskich. Od początku mamy do czynienia choćby z teleskopami(!) snajperskimi zamiast lunet. Gdyby chcieć wszystkie te wpadki wypunktować zabrakłoby mi miejsca. Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy to wszystko jest winą przekładu, czy pisarza. Niemniej jednak poddaje w wątpliwość kompetencje obu** i podważa autentyczność opowieści. Podważa, ale nie pozwala o niej rozstrzygnąć.

Tutaj dochodzimy do najważniejszego: prawda to, czy fikcja?

Pomijając nieścisłości dotyczące realiów wojennego życia snajperów, które najprawdopodobniej niejednokrotnie jednak można zwalić na tłumacza, widzimy tutaj charakterystyczny błąd perspektywy. Szeregowy żołnierz, nawet wybitnie uzdolniony i należący do elitarnej formacji, ma określony horyzont wiedzy o działaniach, w których uczestniczy; dużo węższy od możliwości swego przełożonego, który z kolei wie mniej od tego, który jest wyżej w hierarchii służbowej i tak dalej, aż do Sztabu Generalnego, Naczelnego Dowództwa, czy co tam w danym kraju jest na szczycie. Im mniej się ma na pagonach, tym mniej się wie. Widać te zależności prześwietnie choćby w ociekających krwią wspomnieniach z frontu wschodniego Przez wojenną zawieruchę. Tego autentyzmu punktu widzenia we Wspomnieniach niemieckiego snajpera brak. Działając jako szeregowy żołnierz, a potem odpowiednik dowódcy drużyny, ma on wiedzę o wszystkim, co działo się na frontach Drugiej Wojny; co robiły dywizje i armie. Jest świadomy wszystkiego, o czym niekoniecznie powinien mieć jakiekolwiek pojęcie, a jednocześnie nie wie, że jednostka, w ramach której podobno brał udział w ataku na Eben-Emael, nie używała wówczas spadochronów tylko szybowców. Wylądował, tylko nie na tym, co mu się zdawało! Sam opis belgijskiej twierdzy i okolicy, w której jest położona, również nie przystaje do rzeczywistości. Podobne błędy można mnożyć długo na różnym poziomie wiedzy historycznej, szczegółów uzbrojenia, umundurowania, itd. Początkowo notowałem wpadki, ale po zapisaniu już na początku lektury całej stronicy, zniechęciłem się. To było jak bezczeszczenie zwłok. Podejrzewam, iż gdyby chcieć wszystkie sprostowania i erratę dołączyć do książki, podwoiłaby objętość.

Być może u podstaw naszej opowieści leżały jakieś rzeczywiste wspomnienia, gdyż pewne momenty mają posmak prawdziwości. Nie ma to jednak już żadnego znaczenia, skoro większość stanowi totalna fikcja, w dodatku niedbała; rozmijająca się nie tylko z autentyzmem, ale momentami nawet ze zdrowym rozsądkiem. Cztery karabiny może ze sobą targać po polu walki bohater gry komputerowej, i to raczej gry pośledniejszego sortu, a nie człowiek z krwi i kości! Mimo wszystko, gdyby nie błędy stylistyczne, dałoby się książkę przeczytać, choć i wtedy pod względem wierności realiom nawet Czterej pancerni i pies wypadliby chyba lepiej. Tak, jak jest, książka jest prawie bezwartościowa, o czym z żalem muszę Was poinformować. Na szczęście w tym kanonie jest w czym wybierać i tym pocieszającym stwierdzeniem zakończę


Wasz Andrew



* Wydawnictwo XXL, przekład Marek Skierkowski, ISBN 978-83-62381-00-5
** Dobry tłumacz powinien poprawiać ewidentne błędy autora, a jeśli z jakichś względów tego nie czyni, przynajmniej powinien być konsekwentny. W omawianym wydaniu ten sam typ broni bywa nazywany to pistoletem, to karabinem, tak jakby nie było nimi zasadniczej różnicy.

5 komentarzy:

  1. Szkoda, że nie zacytowałeś paru z tych okropnych błędów stylistyczych... Nie chcę stawać w obronie tłumacza, bowiem ani książki nie znam, ani tłumaczenia, ale jedno, jako tłumaczka, muszę jednak powiedzieć: dobry tłumacz bynajmniej nie jest zobowiązany do korygowania błędów autora. To już nasza taka dola, że za błędy autora często dostaje się nam, tłumaczom. Ba, bywają wręcz sytuacje, kiedy poprawiając błąd autora, ingerując w tekst, tłumacz doprowadza do sytuacji wielce niebezpiecznych i niepożądanych, (ale nie o literaturze to mowa, oczywiście, raczej o umowach). Optymalna sytuacja to taka, kiedy autor w ogóle nie popełnia błędów, nieco mniej optymalna, to taka, kiedy tłumacz pozostaje w kontakcie z autorem i może wszelkie niejasności konsultować i prostować na bieżąco. Obie występują rzadko, choć ostatnią aktualnie praktykuję. Oprócz tego powinien gdzieś być jakiś redaktor, który dodatkowo filtruje tekst pod kątem błędów merytorycznych. Ale o czym my tu mówimy, skoro w większości wydawnictw oszczędza się na wszystkim, począwszy od tłumacza i redaktora (nie płacąc za wykonaną pracę, bądź łowiąc ignorantów z ulicy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie się z Tobą zgadzam i uważam, że dobry tłumacz jest co najmniej równie cenny dla literatury, co dobry pisarz. Zaznaczyłem, że nie jestem pewny, kto odpowiada za błędy stylistyczne; autor czy tłumacz. Dobrze zdaję sobie sprawę z niezręcznej pozycji tłumacza, podobnej do sytuacji ucznia w szkole. Jeśli jest dobrze, to zasługa kogo innego, a jeśli źle, każdy zwala na niego. O cywilizacji bylejakości, spowodowanej prymatem zysku nad jakością, zysku za wszelką cenę, która objawia się również w coraz niższej klasie słowa drukowanego, też już nieraz pisałem. Zwykle stylu się nie czepiam, bo różne są maniery pisarskie i nie każda wszystkim musi się podobać. Jeśli jednak błędy w szyku zdania i odmianie powodują zmianę sensu wypowiedzi, którego można się domyślić z szerszego kontekstu, to już wyraźnie utrudnia lekturę i takie coś trzeba napiętnować. Najgorsze były jednak błędy merytoryczne. Zgroza! Tematyka wojenna jest poniekąd podobna do marynistyki - dla koneserów kluczowa jest wierność realiom technicznym, atmosfera i realizm. W najgorszym wypadku chociaż ich pozory. Tego zdecydowanie zabrakło.

      Usuń
  2. Tobie strach dać książkę do ręki! Wydłubiesz najmniejszy błąd w tekście i treści. Mnie zdarza się perzpuścić świadomie, zwłaszcza te które są nagminne i musiałabym o nich pisać w co drugiej notce. Z czasem już się nie chce o tym nawet wspomniać. Zastanawiam się, kiedy ty sobie odpuścisz? ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. A może trzeba myśleć odwrotnie? Jeśli kupisz pralkę, która nie działa, buty, które się rozklejają czy inny bubel, masz prawo dochodzić swoich praw. Jeśli okaże się, że świadomie sprzedano ci coś innego, niż obiecywano, podpada to pod odpowiedzialność karną. W przypadku bubli książkowych pozostaje tylko taka droga. Widzisz coś złego w tym, że z niej korzystam, by oszczędzić innym czasu i pieniędzy, które mogą spożytkować z większym pożytkiem?

    I nie dołuj mnie, że jestem zbyt krytyczny. Jeśli książka jest naprawdę dobra, moja tolerancja na błędy wydawnicze niejednokrotnie zadziwia mnie samego. Wciąż mi się nawet wydaje, że za dużo książek dobrze oceniam. Zakładka "najlepsze książki" stanowi na moim blogu chyba zbyt duży odsetek wszystkich zawartych tu recenzji...

    OdpowiedzUsuń
  4. E tam, Andrew, nie wierzę, ze ciebie można zdołować. Ciebie!?! ;D

    OdpowiedzUsuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)