czwartek, 24 listopada 2011

Sanktuarium




Sanktuarium (oryg. The Sanctuary) to pierwsza powieść RaymondKhoury po którą sięgnąłem. Szczerze mówiąc, do  jej przeczytania popchnęła mnie reklama w postaci intrygującego plakatu, który dojrzałem na ścianie korytarza naszej biblioteki.
Książkę, choć gruba, czyta się dobrze i to jedyne, co o niej można powiedzieć dobrego. Liczne retrospekcje wtrącone w akcję dnia dzisiejszego, tak jakoś bez ładu i składu, wybijają z rytmu i tej odrobiny napięcia, które miejscami udało się autorowi zbudować. Po pewnym czasie zaczynają zdrowo denerwować, tym bardziej że nie wnoszą niczego nowego do rozwiązania zagadki, które od początku jest znane. Sensacyjny aspekt powieści, wbrew temu czego można spodziewać się po bestsellerze, też nie zachwyca. Choć akcja szybka, to praktycznie brak tajemniczości, suspensu i stresu, które są nieodłącznym atrybutem dobrej sensacji. Osią akcji jest walka dobra i zła o formułę długowieczności. No, może tutaj jest drugi pozytywny aspekt lektury, gdyż autor powstrzymał się od pisania o formule nieśmiertelności, co w epoce spidermanów i innych podobnych wymysłów jest objawem bardzo pozytywnym. Z drugiej strony, rozważania na temat skutków ujawnienia tajemnicy długowieczności są tak płytkie, że aż infantylne. Dość powiedzieć, że Khoury nawet nie zauważył, iż taki proces dzieje się na naszych oczach i żadna formuła nie jest do tego potrzebna. Wystarcza wydłużenie średniej życia w ciągu ostatnich wieków, spowodowane zresztą bardziej zwiększeniem przeżywalności noworodków niż faktycznym przedłużeniem życia jednostek. To jednak temat na osobny felieton.
Niestety jedyna prawdziwa tajemnica, która dręczy czytelnika Sanktuarium, to jak autor wybrnie z potrzeby zakończenia powieści, w której i tak od razu wszystko jest wiadome. Całość konsekwentnie zmierza do bardzo nijakiego i mało realnego końca. Co i jak nie będę dokładnie opisywał, by nie odbierać ewentualnym czytelnikom tej odrobiny zadowolenia, jaką książka może zaoferować. Miłośników gatunku, znających choć nieco realia, uprzedzę, iż na klimat realizmu rodem ze służb specjalnych też nie mają co liczyć. Nie wiem czy to wina autora, czy też tłumacza, ale jeśli ktoś nie odróżnia pistoletu od karabinka, to powinien pisać (lub tłumaczyć) romanse. Fakt, że oba te rodzaje broni strzeleckiej mogą po angielsku być określone jednym słowem gun, podobnie zresztą jak armata i wszystko co ma lufę, ale od tego jest kontekst, by po polsku oddać to odpowiednim słowem. Drobiazgów, które psują radość z lektury, można by się czepiać jeszcze długo, co jednakowoż nie znaczy, że to kompletny knot. Jeśli wybieracie się do biblioteki (a tym bardziej księgarni), to nie sięgajcie po tą powieść pana Raymonda. Szkoda na nią czasu, a tym bardziej pieniędzy. Wolałbym już naszego Nienackiego, jeśli szukacie zagadek historycznych lub Guillou, jeśli wolicie dobre realistyczne klimaty z bronią. Z drugiej strony, gdybyście przypadkiem dostali Sanktuarium w prezencie, to nie wyrzucajcie jej. Aż tak zła nie jest. To typowa sztampa prosto z podręcznika Jak napisać bestseller. Można przeczytać, jeśli nie ma się akurat lepszej alternatywy. To po prostu 3+ w starej skali ocen.

Wasz Andrew

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)